Shusaku Endo - Głęboka rzeka.doc

(1061 KB) Pobierz
Głęboką rzekę, Panie,

 

Shusaku Endo

 

 

Głęboka rzeka

(Przełożył: Mikołaj Melanowicz)


 

Głęboką rzekę, Panie,

chciałbym przekroczyć

i pójść na miejsce ostatniej zbiórki

Negro spiritual


 

Rozdział 1

 

Przypadek Isobego

 

Yaki imo-o,yaki imo,

hokahoka-no yaki imo-o.

 

Gdy przypominał sobie tę chwilę, w której lekarz zawyro­kował, iż żona jest chora na raka, a na leczenie jest za późno, w duszy Isobego zawsze ożywało owo zawodzenie sprzedaw­cy pieczonych patatów, które dochodziło spoza okna, jakby kpiąc sobie z jego wzburzenia.

Głos mężczyzny, przeciągły i – zdawałoby się – beztroski.

Yaki imo-o,yaki imo, hokahoka-no yaki imo-o.

– O, tu jest rak. A tu są przerzuty.

Palec lekarza powoli, jakby dostosowując się do głosu sprzedawcy patatów, pełzał po zdjęciu rentgenowskim.

– Myślę, że operacja byłaby trudna – wyjaśniał monoton­nym głosem. – Spróbujemy raczej zastosować chemioterapię i naświetlania.

– Ile jeszcze – Isobe wstrzymał oddech – jej zostało?

– Około trzech miesięcy. – Lekarz odwrócił wzrok. – W najlepszym razie cztery.

– Chyba będzie cierpieć.

– Fizyczny ból można do pewnego stopnia zmniejszyć, podając morfinę.

Zamilkli na chwilę, po czym Isobe zapytał:

– Czy można stosować zastrzyki Maruyamy i inne leki chińskiej medycyny?

– Naturalnie. Można stosować wszystkie leki ludowe, jakie tylko zechcecie.

Fakt, że lekarz zgodził się na wszystko, oznaczał, że już nie było żadnej nadziei.

Znów zapadło milczenie. Nie mogąc tego znieść Isobe wstał, lekarz jeszcze raz zwrócił się w stronę zdjęcia rent­genowskiego, a nieprzyjemny zgrzyt obrotowego krzesła zabrzmiał jak przepowiednia śmierci żony.

Ja tylko śnię.

Wchodząc do windy, nadal miał to poczucie nierealności. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że żona może umrzeć. Odnosił wrażenie, że ogląda jakiś film i nagle, niespodziewanie zaczęto wyświetlać zupełnie inny.

Bezmyślnie się wpatrywał w ołowiane niebo zimowego zmierzchu. Na zewnątrz znów rozległ się głos sprzedawcy patatów. Świeżutkie gorące ziemniaki. Hokakoka-no jaki imo-o. Zastanawiał się, jak najlepiej okłamać żonę. Ale chora pew­nie z łatwością przejrzy jego serce na wylot. Usiadł na krześle przy windzie. Obok przeszły dwie pielęgniarki, szczebiocząc wesoło. Pomyślał: Pracują w szpitalu, a mimo to są pełne młodzieńczej radości i wigoru, mających niewiele wspólnego z chorobą i cierpieniem.

Wciągnął głęboko powietrze, mocno zacisnął palce na gałce drzwi prowadzących do pokoju chorej. Żona spała z jedną ręką na piersi.

Usiadł na jedynym tutaj stołku i jeszcze raz powtórzył w duchu wcześniej przemyślane kłamstwo. Jej powieki pod­niosły się ciężko. Ujrzawszy męża, uśmiechnęła się słabo.

– Widziałeś się z panem doktorem?

– Uhm.

– Co powiedział?

– Powiedział, że jeszcze trzy, cztery miesiące musisz zo­stać w szpitalu. Po czterech miesiącach stan znacznie się poprawi. Jeszcze tylko trochę cierpliwości.

Zdawał sobie sprawę z tego, jak nieudolne jest to kłam­stwo, wydało mu się nawet, że krople potu wystąpiły mu na czole.

– Tak? – Spojrzała na jego wilgotne czoło. Isobe bał się jej przenikliwości. – No więc jeszcze trzy, cztery miesiące będę sprawiać ci kłopot.

– Nie mów głupstw. Jaki znowu kłopot.

Uśmiechnęła się. Nigdy dotąd nie słyszała od męża tak ciepłych słów. Ten szczególny uśmiech żony. Na początku, po ślubie, gdy wracał z pracy do domu zmęczony złą atmosferą w firmie, witała go w drzwiach tym swoim uśmiechem, który go serdecznie otulał.

– Po wyjściu ze szpitala trochę odpoczniesz, a gdy już będziesz zupełnie zdrowa, może pojedziemy do ciepłych źródeł. – Aby ukryć poczucie winy, znowu skłamał, myśląc o tym, że traktował ją dotąd zbyt szorstko.

– Ależ ja nie potrzebuję tak kosztownych wydatków.

Nie potrzebuję – w tych słowach podobnie jak w nawo­ływaniu sprzedawcy patatów mieszało się niejakie poczucie samotności z bólem. A może już zna całą prawdę? Nagle odezwała się jakby do siebie: – Czy widziałeś to drzewo? – Zwrócona do okna, wpatrywała się w ogromny miłorząb, który rozpostarł swe olbrzymie gałęzie, jakby coś obej­mował. – Ile lat przeżyło to drzewo?

– Ze dwieście. W każdym razie to chyba najstarsze drze­wo w okolicy.

– Ono mi coś powiedziało. Powiedziało, że życie wcale się nie kończy.

Gdy była zdrowa, codziennie podlewała kwiaty na weran­dzie i miała zwyczaj przemawiać do każdej roślinki, jak mała dziewczynka. Wypuść piękne kwiaty. Dziękuję ci za piękne kwiaty. Taką rozmowę prowadziła z nimi, a nauczyła się tego od matki, która lubiła kwiaty. Również po zamążpójściu zachowała ten zwyczaj. Ale rozmawiać z miłorzębem zaczęła chyba dlatego, że instynktownie wyczuła cień chmur gromadzących się nad jej życiem.

– Tym razem z drzewem rozmawiasz? – zażartował śmie­jąc się, ażeby ukryć niepokój. – W każdym razie nic w tym złego. Z chorobą już się wyjaśniło. Możesz więc codziennie rozmawiać z miłorzębem.

– No właśnie – odpowiedziała słabym głosem, bez prze­konania.

Jakby się domyślając prawdy o swej chorobie, pogładziła palcami wychudłe policzki.

Rozległ się głos kuranta – sygnał, który głosił, że skończył się czas odwiedzin w szpitalu. Wziął do ręki papierową torbę z brudami i wstał z okrągłego stołka.

– Chyba już pójdę.

Udając, że ziewa, wyciągnął rękę i ścisnął dłoń żony. Nigdy przedtem tego nie robił, zawstydzały go takie gesty. Podobnie jak większość mężów w Japonii krępował się okazywać otwarcie miłość do żony. Jej zwiotczała dłoń mówiła mu, że śmierć niepostrzeżenie rozprzestrzenia się w jej ciele. Odwzajemniła się swym charaktery-stycznym uśmiechem.

– Czy jesz regularnie? A pranie oddaj mamie.

– Oczywiście, jem.

Gdy wyszedł na korytarz, czuł się tak, jakby pierś wypeł­nioną miał ciężkim ołowiem.

 

W kącie pokoju przyciszony telewizor; nadawali jakąś głupią grę. Cztery młode pary małżeńskie rzucały po kolei dużą kostką i gdy uzyskiwały łącznie dziesięć punktów, wygrywały trzydniową wycieczkę na Hawaje. Siedząc obok śpiącej żony, patrzył obojętnie na ekran. Jedna z par, która zdobyła dziesięć punktów, chwyciła się za ręce z radości. Nad ich głowami rozsypały się i powoli spadały drobne płatki konfetti.

Isobemu wydało się, że gdzieś w pokoju rozległ się szyderczy śmiech. Jakby ktoś pokazywał tę szczęśliwą parę małżeńską, żeby zadać mu tym większe cierpienie.

Przez wiele lat Isobe zamartwiał się z powodu złych stosunków w pracy i nie umiał sobie z tym poradzić, ale teraz, w tej chwili, znalazł się w zupełnie innej sytuacji, jakże różnej wymiarem od tamtych powszednich frustracji. Śpiąca obok żona za trzy lub cztery miesiące na pewno umrze. Isobe jeszcze nigdy nie brał pod uwagę takiej sytuacji. Było mu ciężko. Nie wierzył w żadną religię, ale teraz, jeśli istnieją bóstwa i Buddowie, pragnąłbym zwrócić się do nich ze skargą: Dlaczego zsyłacie na mnie takie nieszczęście? Prze­cież żona jest zwyczajną kobietą: jest dobra i czuła. Pomóżcie jej, błagam.

Przełożona pielęgniarek o nazwisku Tanaka, którą już znał z widzenia, wpisywała coś do karty chorej. Kiedy ją mijał, podniosła głowę i ukłoniła się z nie skrywanym współ­czuciem w oczach.

Gdy wrócił do domu w Ogikubo jego teściowa, która mieszkała w sąsiedztwie, właśnie wkładała kolację do lo­dówki. Powiedział jej o stanie żony odpowiednio zaciem­niając sens tego, co wyjawił lekarz. Nie miał odwagi powie­dzieć prawdy, bo nie wiedział, jak teściowa ją przyjmie.

– Otosan wcześnie dziś wrócił, więc już pójdę do domu.

– Dziękuję mamie.

– Kiedy córka poszła do szpitala, ten dom stał się taki duży.

– Bo ona jest taka pogodna z natury – powiedział, a w duchu znów poskarżył się bogom. Jest zwyczajną kobietą. Pomóżcie jej, błagam!

Kiedy teściowa wyszła, jak nigdy dotąd zaczęła mu do­skwierać pustka tego domu, pustka jakiej dotychczas w ogó­le nie znał. Miała rację. To dlatego, że nie było tu żony.

Jeszcze miesiąc temu Isobe uważał, że obecność żony w domu jest czymś tak naturalnym, iż tak naprawdę nie uświadamiał sobie jej istnienia i nawet nie odzywał się do niej, jeśli to nie było konieczne. Nie mieli własnych dzieci, raz nawet przyjęli dziewczynkę do adopcji. Ale w końcu nie udało się – nie mogli się do niej przyzwyczaić. Isobe, który był raczej małomówny, nie potrafił mówić ciepłych słów żonie, a co dopiero przybranej córce; po prostu nie był zdolny do wyrażania swoich uczuć. Podczas posiłków to raczej żona mówiła – on ograniczał się do zdawkowego potwierdzenia: aha albo to chyba dobrze. Często więc wzdychała, pytając: Czy nie mógłbyś choć trochę poroz­mawiać z tym dzieckiem?. Często robiła mu za to wyrzuty. Z żoną tak naprawdę zaczął rozmawiać, dopiero kiedy poszła do szpitala.

 

Niespełna miesiąc od diagnozy lekarza, trafnej aż do okrucieństwa, żona zaczęła gorączkować i skarżyć się na bóle w całym ciele. Mimo to, aby nie sprawić mężowi przykrości, dzielnie się uśmiechała. Potem, wkrótce po naświetlaniach, zaczęły jej wypadać włosy, a przy każdym najdrobniejszym nawet ruchu, przeszywał ją ból tak gwałtowny niby błys­kawica, i wtedy cicho pojękiwała. Z powodu leków przeciwrakowych wymiotowała po każdym posiłku.

– Czy nie można by podać morfiny? – zapytał lekarza, ponieważ nie mógł już tego wytrzymać.

– Można, ale stosując zbyt wcześnie morfinę przyspieszy­my koniec – powiedział, co kłóciło się z jego wcześniejszym zapewnieniem. W japońskich szpitalach stosuje się w zasa­dzie praktykę przedłużania życia pacjenta za wszelką cenę, choćby o jeden dzień. Isobe, chociaż wiedział, że nie ma już ratunku mimo intensywnego leczenia, nie mógł zaprzeczyć, że również w jego sercu kryje się pragnienie przedłużenia jej życia, choćby o godzinę czy nawet minutę. Ale gdy myślał o Keiko, jak wytrwale znosi ból, zaciskając zęby i tłumiąc jęk, żeby tylko nie sprawić mężowi przykrości, chciał prosić lekarza, by już nie przedłużać jej cierpień.

Ale pewnego dnia, gdy jak zwykle po pracy zaszedł do szpitala, żona powitała go z uśmiechem na twarzy.

– Tak dobrze się dzisiaj czuję, że trudno uwierzyć. Do­stałam specjalny zastrzyk – powiedziała ożywionym głosem. – To jakiś cud. Ciekawe, co to za lekarstwo?

– Może nowy antybiotyk – Isobe zrozumiał, że już za­częto podawać morfinę.

– Gdyby ten lek nadal tak działał, to mogłabym szybko wyjść ze szpitala. A poza tym ta jedynka jest zbyt luksusowa dla mnie.

– Nie przejmuj się tym. Jakoś dam radę, miesiąc czy dwa, opłacić pokój jednoosobowy.

A przecież już zaczął korzystać z oszczędności żony, która zbierała pieniądze na podróż do Hiszpanii i Portugalii, gdzie mieli pojechać po przejściu męża na emeryturę. Tę wycieczkę traktowała jak podróż poślubną, której nie mogli kiedyś zrealizować, i rozkładając mapę, zaznaczała czerwonym kół­kiem, niby znakiem szczęścia, nie widziane dotąd miasta, Lizbonę i Coimbrę. Poprosiła nawet męża, który prawie dwa lata przebywał służbowo w Ameryce, żeby uczył ją angiel­skiego.

Nie mówiąc prawdy

znów wyszedłem

ze szpitala.

 

Drżący ze strachu

otwieram oczy i myślę

o życiu bez żony.

 

Te nieudolne wiersze Isobe zapisał w notesie, siedząc na ławce na peronie i oczekując przyjazdu pociągu. Nie inte­resował się wyścigami koni czy grą w madzianga. Jedną z jego nielicznych przyjemności było picie sake, gra w go i – mimo że nie uważał się za poetę – układanie haiku.

Nigdy jednak nie pokazywał swych wierszy żonie. Należał do mężczyzn, którzy wstydzą się wypowiadać otwarcie uczu­cia czy choćby je okazywać wyrazem twarzy – oczekiwał, że żona się domyśli, bez słów.

 

Jakże delikatna

jest już jej ręka

widać nawet żyły.

 

Pewnej soboty wcześniej niż zwykle odwiedził chorą i ujrzał siedzącą przy niej kobietę o szerokim czole i wielkich źrenicach, w chustce na głowie.

– Ta pani jest wolontariuszką – przedstawiła ją żona, a głos jej świadczył, że dzięki morfinie nie odczuwa dziś bólu. – Odkąd jestem w szpitalu, po raz pierwszy przyszła do mnie wolontariuszka.

– Naprawdę? – zdziwiła się kobieta, uważnie przyglądając się mężczyźnie. – Przysłała mnie siostra przełożona Tanaka, przydzie-lono mnie do opieki nad panią. Nazywam się Naruse.

– Czy pani ma... rodzinę?

– Nie, rozwiodłam się, gdy byłam młoda. Dlatego w ty­godniu robię coś, co się uważa za normalną pracę, i tylko w soboty po południu wraz z grupą ochotników pomagam w szpitalu.

Isobe głośno wyraził dla niej podziw, ale w sercu poczuł niepokój. Nie przygotowana zawodowo może niechcący zdradzić żonie prawdę o chorobie, tego się obawiał.

– Pani potrafi zajmować się chorymi. Teraz pomaga mi zjeść kolację – wyjaśniła żona.

– Bardzo będę wdzięczny za pomoc – powiedział, akcen­tując słowo wdzięczny, i schylił głowę.

– A teraz proszę mi wybaczyć, pójdę, skoro pan już przyszedł.

Naruse Mitsuko uprzejmie schyliła głowę, wzięła tacę z w połowie zjedzoną kolacją i sztućcami i wyszła. Ze sposobu mówienia oraz cichego zamykania drzwi Isobe zrozumiał, że jest ona wolontariuszką godną zaufania.

– Chyba jest bardzo dobra – powiedziała żona takim tonem, jakby przypisywała sobie samej zasługę znalezienia tej kobiety. – Skończyła ten sam uniwersytet co ty.

– Dlaczego więc zajmuje się pracą społeczną?

– Bo taka już jest. Zna się na rzeczy! – I dodała, nie kryjąc kobiecej ciekawości: – Ale dlaczego się rozwiodła?

– Skąd mam wiedzieć. Lepiej nie wtrącaj się do cudzych spraw – powiedział głosem jakby rozgniewanym, ale w głębi serca obawiał się, że kobiety szybko wejdą w zażyłość i wolontariuszka może wyjawić żonie prawdę.

*

– Coś dziwnego się zdarzyło – powiedziała Keiko wpat­rując się gdzieś w przestrzeń. – Zasnęłam po zastrzyku i ujrzałam pokój herbaciany w naszym domu i twoją sylwet­kę od tyłu. Zacząłeś się szykować do snu, nie gasząc gazu pod czajnikiem w kuchni. Krzyczę i krzyczę z całej siły, że spali się czajnik i wybuchnie pożar... Ale ty nie zwracasz na mnie uwagi. Wciąż krzyczałam i krzyczałam. Jednak w koń­cu zgasiłeś światło w sypialni.

Isobe patrzył na poruszające się wargi żony. Rzeczywi­ście tak było, zgasił światło w sypialni i poszedł spać. Po chwili poczuł dziwny niepokój, przebudził się i zrozumiał, że nie zgasił gazu w kuchni. Gwałtownie zerwał się z pościeli. Gdy wbiegł do kuchni, ujrzał rozżarzony czajnik, tak czer­wony jak dojrzała wiśnia!

– Naprawdę to widziałaś?

– Tak. Dlaczego pytasz?

Wyznał jej szczerze, co się stało, a Keiko słuchała z napię­ciem na twarzy.

– To znaczy, że jeszcze się na coś przydaję – wymam­rotała, jakby dopiero co przebudziła się ze snu. – Podobno sny się sprawdzają, a ja wierzę, że czasem to się zdarza.

Isobe czuł rosnący niepokój, ponieważ rozmowa żony z drzewem i dziwne sny były niewątpliwym znakiem, że zbliża się śmierć. W dzieciństwie babcia mu mówiła, że człowiek przed śmiercią widzi rzeczy, które są niewidoczne dla ludzi zdrowych. Wycieńczenie żony, której ulgę przyno­siła tylko morfina, nie uszło uwagi Isobego, który odwiedzał ją przecież codziennie. Dzięki morfinie czuła się zdrowa przynajmniej na czas jej działania.

– Powiedziała mi to dziś Naruse i wyjaśniła, że również uczeni twierdzą, że sny mają rozmaity głęboki sens. Jak ona to nazwała? A, właśnie, mówiła, że jest to telepatia we śnie. Że w moich snach poznaję to, co we mnie nieświadome. Niestety, nic więcej nie chciała mi objaśnić.

Gdy mu o tym opowiedziała, Isobe nie wiedząc dlaczego, poczuł niepokój na wspomnienie dużych oczu kobiety. Miały w sobie coś dziwnego, jakby umiały czytać w sercu żony.

Dobre samopoczucie, które pojawiało się dzięki morfinie nagle znikło, jak wieczorna zorza, co rozjarza się blaskiem na chwilę w letni dzień. Odtąd żona cały czas miała maskę tlenową i spała, ciężko dysząc. Gdy w sobotni wieczór cicho otworzył drzwi do pokoju, wolontariuszka masowała nogi żony, która leżała cierpliwie z igłą kroplówki w ramieniu. Ujrzawszy męża, popatrzyła smętnie i nie uśmiechnęła się, chociaż zwykle to robiła.

– Jakbym się zapadała pod ziemię – wyszeptała słabym głosem i znów zapadła w sen. Żaden mięsień nie drgnął na twarzy Naruse, tylko wpatrywała się w chorą. Jej chłodne spojrzenie zdawało się mówić, że stan chorej jest już bez­nadziejny, i nagle przeszył go niewysłowiony ból.

– Jaki jest jej stan dzisiaj?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin