Lange Antoni - NOWY TARZAN - Opowiadania wesole i niewesołe.doc

(652 KB) Pobierz

 

Lange Antoni

NOWY TARZAN

             

             

 

 

NOWY TARZAN

             

 

Dawno minęły te czasy, kiedy A. Lange wywołał sensację swoją historją o babuni, która, mając lat , po kilkomiesięcznej chorobie — jakąś drogą prawie naturalną — zmieniła się w śliczną pannę dziewiętnastoletnią. Żadnej sztuki tam nie było potrzeba; lekarze nie rozumieli tej choroby, a choroba ta była poprostu odrodzeniem i odmłodzeniem zgrzybiałego organizmu. W pismach medycznych z tego powodu rozwinęła się polemika, czy wogóle taki fakt jest możliwy; niektórzy twierdzili stanowczo, że autor zaczerpnął tę opowieść z fantazji; inni mówili, że przesadził i uogólnił fakta poszczególne; u pewnych, rzadkich jednostek w starszym wieku następuje częściowa regeneracja: odrastają zęby, oczy nabierają połysku, skóra staje się gładka, żądze młodzieńcze budzą się w pełni i t. d.; nigdy jednak odrodzenie to nie ogarnia całego organizmu.

Minęło kilkanaście lat, a tymczasem Steinach, Woronow, Jaworski i inni lekarze wynaleźli rozmaite eliksiry młodości — i zapomocą wszelakich operacyi chirurgicznych ożywiali starców płci obojga, wlewając w ich żyły młodość, energję, pragnienie rozkoszy, bujność sił żywotnych, nadzieję powtórnej egzystencji w wydaniu nowem, ulepszonem.

Każda z tych metod miała swoje zalety, ale największem zaufaniem cieszyła się metoda Woronowa. Jednakże, aby przeprowadzić należycie operację, konieczną dla odrodzenia ludzi sędziwych, trzeba było zawsze mieć szympansa.

Niestety, liczba szympansów jest na ziemi bardzo mała. Mieszkańcy nadbrzeżnych krain afrykańskich, gdzie szympansy przebywają, polowali na nie bezustanku, starając się pochwycić sztuki żywe. Niejeden przecie szympans ginął w kwiecie wieku wskutek niezręczności myśliwych. Te więc, które schwytano, dochodziły do nadzwyczajnej ceny. Maurowie poprostu urządzili pasek na szympansy i żądali po miljonie franków za sztukę, pewni zawsze, że znajdą amatora.

Wobec tego faktu kilku lekarzy francuskich postanowiło w Afryce północnej urządzić na wielką skalę hodowlę szympansów. Byli to: dr. Vingtquatre, dr. Adameva, oraz dr. Brun de Vignavert. Znaleźli oni odpowiednich kapitalistów, którzy im dali  miljonów franków, i w ten sposób powstała spółka akcyjna z ograniczoną poręką pod nazwą "Société anonyme pour l'elevage des chimpanzés". Akcje Towarzystwa należały do najmocniejszych na giełdzie paryskiej.

Nabyli oni na granicy Algieru i Marokka około trzech włók gruntu, na którym zbudowali całą osadę obliczoną na  —  sztuk szympansów, nie mówiąc o ludziach.

Wystawili około  małych domków z ogrodami, zasadzili drzewa, urządzili łąki i pastwiska, przeprowadzili aleje parkowe, wybudowali mosty, wykopali

studnie artezyjskie: słowem urządzili wspaniałe sanatorjum  letnisko. Mając kilkanaście żywych małp, zarówno samców, jak samic, zaczęli się niemi opiekować i prowadzić ich racjonalną hodowlę.

Dla siebie lekarze zbudowali laboratorjum i salę operacyjną wraz z infirmerją, w której mieli przebywać pacjenci. Zbudowali też kilka domów wiejskich dla swoich rodzin, gdyż byli to ludzie żonaci i dzietni.

Było nadto kilku asystentów, służba, pielęgniarki, kilku szoferów. Było nieco koni i krów, wozy, samochody. Była stajnia, obora, garaż. Była też szkoła dla dzieci, apteka, czytelnia. Był nawet kinematograf.

Życie płynęło tam sielankowo — w nieustannej pracy i studjach — ale niema na świecie nic doskonałego.

Szympansy były bardzo zadowolone, gdyż główną troską zwierzęcia jest poszukiwanie strawy, tymczasem tu pożywienie samo do nich przychodziło, podawane jakąś troskliwą ręką. Oczywiście i Amor nie zapominał o naszej kolonji: po roku z dwunastu szympansów narodziło się nowych sztuk trzydzieści zgórą. Był to żywioł niezmiernie ruchliwy, lubiący łazić po drzewach i skory do wylotu w dalekie światy. Rzecz tę oczywiście przewidzieli zgóry założyciele Towarzystwa.

To też całe to osiedle było dokoła otoczone sztachetą z grubego drutu, wysoką na siedem do ośmiu piętr. Nie dość tego: szczyt, że tak powiemy, sufit tego okratowania był również okryty wielką siatką drucianą: w ten sposób światło i powietrze doskonale dochodziły do osiedla, ale dla małp przedostać się poza sztachety dołem czy górą — było prawdziwem niepo

             

               

 

 

  

 

             

             

 

dobieństwem. Szympansy lubiły czepiać się krat — i spoglądać na szerokie i dalekie drogi, widoczne poza ich olbrzymią klatką — ale rychło zrozumiały, że jest granica, poza którą wyjść nie mogą.

Kto zdaleka przygląda się gromadzie małp, temu się one wszystkie wydają jednakowe. Ale zbliska łatwo mógłbyś zauważyć, że każda z nich ma swoją własną fizjognomję i swoją osobowość. Zarówno lekarze, jak służba i pielęgniarze — umieli doskonale rozróżniać indywidua małpie. W momencie, który opisujemy, już wszystkie chaty osiedla szympansów były zamieszkane. Koło  rodzin zasiedziało się w chatach. Każda chata miała numer; do każdych pięciu chat przypisany był dozorca, który czuwał nad postępowaniem swoich pupilów; każdy z nich miał psa, który mu pomagał.

Znali oni doskonale swoich wychowańców, ich temperamenty, ich zamiłowania i t. d. Nadawali im pieszczotliwe imiona, i między dozorcą a rodzinami szympansów zazwyczaj panowała przyjaźń. Oczywiście hodowanie małp jest trudniejsze, niż hodowla baranów lub świń. Stworzenia te lubią łazić po drzewach, skakać z jednego na drugie, gonić się, ukrywać — tak, że nieraz długo trzeba było szukać zaginionych. Pies mógł tylko wskazać, gdzie dany Kiku lub Fiku się ukrywał. Ale wleźć na palmę daktylową — i to co grubszą i mocniejszą — umiał tylko dozorca. To też służba nie była tu synekurą: choć dobry psycholog umiał zawsze trafić do małpiej duszy — i jak zapewniał Piotr: z szympansem nieraz łatwiej dać sobie radę, jak z niejednym rozbrykanym chłopcem.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Ostatecznie zwierzęta nawykły do tego życia i oswoiły się z ludźmi, choć nie wiedziały bynajmniej, do jakich zbrodniczych celów człowiek się z niemi tak pieści. Widziały tylko, że niektóre pewnego razu odchodzą i długo nie wracają, aż wreszcie pokazują się znowu: smutne, osowiałe i postarzałe.

Zakład prosperował znakomicie. Coraz nowi ludzie z różnych krańców Europy i Ameryki przybywali do osady i oddawali się w ręce lekarzy, którzy łowili któregoś z pupilów, aby go pozbawić życiotwórczych gruczołów i zaszczepić je człowiekowi. Coraz nowe hotele i pensjonaty powstawały na owem terytorjum, coraz nowi goście przyjeżdżali. Byli to zazwyczaj ludzie bardzo bogaci, którzy prawem i lewem żyli i zdobywali majątek, którzy przeżyli młodość w sposób plugawy i nieczysty i chcieli dalej uprawiać tę plugawość i nieczystość. Słowem — była to kanalja, niegodna jednej młodości, a nie dopiero drugiej! Doktór Vingtquatre nieraz mówił, że ma odrazę do swoich pacjentów i zastanawiał się nad tem, czy nie byłoby właściwiej zakazać tych praktyk i nie dopuścić do odmładzania tych chamowatych paskarzy. Ale przemogła wkońcu miłość nauki, gdyż doświadczenia coraz nowe wciąż ulepszały metodę wskrzeszania półumarłych.

To też dr. Adameva i dr. Brun de Vignavert, choć również czuli awersję do tej samolubnej i ohydnej zgrai, zwracali uwagę dr. Vingtquatre'a, że jednak od czasu do czasu zjawia się tu jakiś Faust, który poszukuje nowej młodości, aby w dalszym ciągu zgłębiać ta

             

               

 

 

  

 

             

             

 

jemnicę bytu, albo wykonać dzieło sztuki, nad którem w głębi duszy pracuje od wielu, wielu lat.

Bądź jak bądź, szympans za szympansem dostawał się do laboratorjum i ulegał ludzkiej przemocy. Człowiek odzyskiwał młodość, ale szympans ją tracił.

Odmłodzeni ludzie korzystali z drugiej młodości równie bezecnie, jak z pierwszej.

Kiedy zaś szympans wracał do swojej chaty, ten niedawno rześki i pełen ognia twór okazywał się starcem, zniedołężniałym i apatycznym. Małpy z podziwem mu się przyglądały, obchodziły go dokoła, obwąchiwały — i wkońcu przestawały nim się interesować. Gdyż małpy są bardzo lekkomyślne i łatwo o wszystkiem zapominają.

Ale i wśród małp trafiają się osobniki poważniejsze. ,

Takim był właśnie pewien szympans, którego później nazwano Tarzanem. Od chwili urodzenia wyróżniał się od innych małp pewną szczególną budową głowy: była ona mniej naprzód podana, czoło miała szersze

i nos bardziej wyodrębniony z twarzy, niż to zwykle bywa u małp; broda wdół idąca. Oczy miał niezwykle bystre i spostrzegawcze.

Naogół czworonożni mieszkańcy osady chętnie naśladowali ludzkie gesty, ale Tarzan wykonywał je tak, jakby to czynił sam z siebie, poprostu, naturalnie. Łóżko zaściełał sobie jak ludzie, ubierał się jak ludzie, jadał jak ludzie, fajkę palił jak ludzie, i wogóle różnica między nim a człowiekiem była minimalna.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

A mowa? Wiadomo, że małpy mają swój język — i słynny Amerykanin Griffith, który kilka lat przemieszkiwał wśród goryli, doskonale się z niemi porozumiewał w ich własnej mowie. Był to wielki błąd ze strony założycieli osady, że nie sprowadzili tu filologa, któryby nauczył się mowy szympansiej. Małpy z sobą rozmawiały dużo, wrzaskliwie, ze znaczną modulacją głosów: widać, że niejedno miały sobie do powiedzedzenia, ale nikt tego nie rozumiał.

Tarzan, kiedy był mały, zaprzyjaźnił się z młodszemi dziećmi doktorów: byli to chłopcy po  —  lat, którzy się od Tarzana uczyli małpich figlów; on zaś uczył się od nich figlów ludzkich. Prowadzili go ci chłopcy daleko, aż pod samo laboratorjum i salę operacyjną, tak, iż od dziecięctwa przywykł do tych widoków — i niesłychanie był ciekawy, co się dzieje za temi murami. Kiedy już nieco dorósł, mając lat trzy, cztery, sam chętnie puszczał się na wyprawy i z wysokości drzewa obserwował tajemnice tych laboratorjów. Spenetrował je doskonale — i zrozumiał przyczynę, dla której szympansy wracają do swych chat okaleczone i stare.

Raz chłopcy zabrali go z sobą do kinematografu. Dawano "Przygody Tarzana". Szympans był zachwycony: podobało mu się bardzo małpie życie na swobodzie. Podobał mu się Tarzan — i gdybyśmy mogli przeniknąć myśl naszego bohatera, to zapewne formuła jej byłaby taka:

— Jeżeli Tarzan nauczył się tak żyć jak małpa, dlaczego ja nie miałbym nauczyć się żyć jak człowiek?

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Ponieważ bardzo głośno i nieumiarkowanie wyrażał swój zachwyt, chłopcy nazwali go Tarzanem.

I dozorcy również go lubili: bo nieraz, kiedy która małpa ukryła się bardzo tajemnie, on umiał wynaleźć jej legowisko. Coś po swojemu zaczął gadać — już to łagodnie, już oburkliwie — i małpa wychodziła. Widać, że miał śród nich powagę i że go słuchały, jakby przywódcy.

Chłopców wysłano do szkół średnich do Paryża — i Tarzan został sam. Miał lat siedem, a zasób jego spostrzeżeń rósł nieustannie. Pewnego razu, ukryty na drzewie, zauważył, jak automobil wyjeżdża z garażu i dociera do sztachet. Jeden z dozorców zbliżył się do pewnego miejsca sztachety, gdzie tkwił jakiś sztyft żelazny; pokręcił sztyftem i nagle część sztachety rozwarła się w prawo i w lewo; automobil wyjechał, a dozorca na nowo ściągnął podwoje i sztyftem je umocował — tak, że znów poza klatkę wyjść nie było można.

Po ukończeniu tej sceny Tarzan spłynął z drzewa nadół i pobiegł do bramy, uważnie przyglądając się kluczowi, którym próbował manewrować jak dozorca. Po kilku dniach takich ćwiczeń doszedł do niemałej wprawy.

Zaprzyjaźnił się też z szoferem i próbował podług jego wskazówek kierować samochodem. Woźnica śmiał się z całego serca:

— Wyborny byłby z ciebie szofer.

Zwolna Tarzan się rozzuchwalił. Najbezczelniej wszedł do sali operacyjnej i przyglądał się, jak dr.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Vingtquatre krajał człowieka, a potem szympansa — i jak wszystkie operacje wykonywał. Zauważył też, że przedtem ich usypiano w pewien sposób chloroformem. Stał tak poważnie zamyślony i tak zajęty całą tą sprawą, ręce wtył założywszy, że lekarze śmiać się zaczęli:

— Mógłby zostać naszym asystentem!

— Pewnie — rzekł Vignavert — bestja mądra, że szkoda go na eksperyment.

— To jakiś szympans wybrany do wyższych przeznaczeń — dodał Adameva.

Ani się domyślał Adameva, że mówi prawdę. Tarzan bywał i w laboratorjum i w sali codziennie; odwiedzał rekonwalescentów, którzy się z nim bawili, dając mu figi, daktyle, banany. Odwiedzał też szpital chorych szympansów, które mu się skarżyły na krzywdy, doznane od ludzi. Tarzan karbował sobie w pamięci te krzywdy — i zapewne rozmyślał, co czynić mu wypada.

Pewnego razu znikło z laboratorjum kilka lancetów i inne przyrządy, wata, chloroform i t. d. Ponieważ zapas tych objektów był duży, nie zwróciło to zbytniej uwagi i mało się tem zajmowano.

Ale wielka była sensacja w całej osadzie, gdy zginął bez śladu pewien chłopiec osiemnastoletni, syn jednego z pacjentów, Mr. Wilsona z Chicago. Stary przyjechał tu na kurację, ale mając jedynego syna, wziął go z sobą dla towarzystwa. Młodzieniec krążył swobodnie po całem terytorjum, aż raz (jak to później opowiadał) porwały go dwie potężne małpy i uniosły

             

               

 

 

  

 

             

             

 

na drzewo, gdzie go przywiązały sznurem. W nocy go zabrały z sobą i wciągnęły do jakiejś chałupy. Był tam pewien okaleczony szympans; inny (młodzieniec nie wiedział, który, ale my wiemy: Tarzan) związawszy go, położył na podłodze i wykrajał mu gruczoły, poczem zajął się chorym szympansem. Ukończywszy tę robotę, znów go porwał i nieprzytomnego z upływu krwi — zaniósł po drzewach przed wrota szpitala. Tam go znaleziono bez zmysłów i wezwano pogotowie.

Lekarze odgadli, że nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko Tarzan. Ale ten się ukrył tak tajemniczo, że nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Zaczęto teraz pilnować młodych ludzi, a jednak mimo to dwa razy jeszcze zdarzyła się taka sama historja i widoczną było rzeczą, że się Tarzan mści za swoją rodzinę. Młodzieńcy porwani przez Tarzana tracili całą żywotność i energję młodzieńczą; natomiast pokaleczone szympansy, którym małpi lekarz zaszczepiał siłę żywotną, na nowo wracały do młodości.

Gdyby szympansy miały pieniądze, to niewątpliwie stworzyłyby Towarzystwo akcyjne ku odmładzaniu pokrzywdzonych przez człowieka szympansów.

Tymczasem w osadzie zapanował niepokój. Postanowiono zdwoić straże, a nawet w razie potrzeby wezwać na pomoc siłę zbrojną.

Ale Tarzan był zbyt mądry, aby tego wszystkiego nie odgadnąć. Miał on śród małp swoich adherentów, którym powierzył pewne tajemnice; dał wskazówki i wyznaczył hasła. Pewnego razu, o północy, zabrzmiał długi, przeciągły świst śród małp. Ponieważ takie

             

               

 

 

  

 

             

             

 

wrzaski nieraz się zdarzały, nie zwrócono na to uwagi. Tymczasem wszystkie zdrowe i młode małpy, w liczbie około pięciuset, opuściły tłumnie chaty i wspięły się na drzewa. Skacząc z drzewa na drzewo, dotarły do tego miejsca sztachet, gdzie była brama.

Wówczas Tarzan zsunął się na ziemię, kluczem bramę otworzył i szeroko ją rozwarł. Przytem klucz wyjął i zabrał go z sobą. Za nim runęły tłumem małpy jedna za drugą. Nieopisana wrzawa, jaką czyniły małpy, obudziła czujność dozorców. Ale było już za późno. Próżno wypuszczono psy w pogoń za małpami. Szympansy były już na swobodzie w lesie pobliskim, na wysokich drzewach — i coraz dalej zagłębiały się w dżunglę.

Nazajutrz z rana nasi uczeni nie znaleźli ani jednej małpy w swojej osadzie, prócz kilkunastu na nic nieprzydatnych inwalidów.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

 

POJEDYNEK

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Kiedy ostatni raz przybyłem do Krakowa, niezmiernie trudno mi było znaleźć mieszkanie. Hotele były przepełnione; również pensjonaty, znane mi z dawniejszych czasów. Znajomych nie spotykałem, gdyż były jeszcze wakacje i większość siedziała poza Krakowem.

Był to nowy, powojenny Kraków, jakże różny od starego, o którym możnaby napisać powieść niemniej ciekawą, jak "AltHeidelberg". Inna zupełnie publiczność w kawiarniach.

Rozważając swój los bezdomniaka, siedziałem w jakiejś kawiarni, gdym usłyszał głos: — Moje uszanowanie panu redaktorowi.

Znajoma twarz. Kelner z Warszawy, który się kiedyś przeniósł do Krakowa.

— A, dzieńdobry! — uradowałem się, marząc, że może on mi ułatwi znalezienie mieszkania. Nie pamiętałem, w której on służył kawiarni warszawskiej, ale sam mi to przypomniał:

— Co tam, proszę pana, słychać w kawiarni Portugalskiej?

Już od pięciu lat nikt tam nie bywa z przyzwoitych łudzi. Straszna hołota zrobiła najazd na tę Kawiarnię. Publiczność ohydna: paskarze, ptaki niebie

             

               

 

 

  

 

             

             

 

skie, utajeni bandyci, Pochronie — a kobiety!... Boże, zmiłuj się...

— Tak — tak! I u nas tu, w Krakowie, to samo. Niema tej dawnej publiczności, co to radcy, redaktorzy, artyści, malarze, uczeni panowie... Ja i pana Wyspiańskiego znałem! To poznikało... Niech pan dobrodziej spojrzy, co tu za dranie siedzą...

Rzeczywiście twarze były dokoła zakazane, coś, co ledwie się szkicuje; twarze niewyrysowane, niedoludzkie. Nowa, z podziemia wychodząca warstwa.

— Więc tu nikt nie został z dawnych ludzi?

— Kto mógł, to uciekł do Warszawy. Ale paru malarzy zostało, np. pan Żegota.

— Ach, pan Żegota jest!

— On tu do nas przychodzi. Niech pan mało wiele poczeka, a pewnikiem się pokaże.

Poprosiłem o gazety, których wogóle unikam, gdyż jest to dla mnie jeden z najgorszych grzybów naszej kultury — i zacząłem przeglądać jeden dziennik po drugim. Była godzina dziewiąta wieczorem. Koło dziesiątej wszedł do zakładu Żegota z kilku panami, których nie znałem. Powitałem się ze starym kolegą serdecznie, zapoznałem się z towarzystwem. Opowiedziałem mu swoje troski; on zaś mię natychmiast z niedoli wydobył.

— Będziesz nocował u mnie. Mam teraz podwójną siedzibę. Na pierwszem piętrze mieszkam z żoną i dziećmi; na trzeciem mam pracownię, gdzie się możesz doskonale pomieścić. Jest tam otomana.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Jesteś moim wybawcą! Będę ci wdzięczny do śmierci.

— No, już nie blaguj! Zaraz do śmierci. Powiedz: do wyjazdu z Krakowa. Ale musimy uczcić twój pobyt w dawnych Atenach polskich, które mocno podupadły. Chodźmy gdzie na kieliszeczek!

Kieliszeczek! Bałem się tego, bo u Żegoty kieliszeczek — to może znaczyć parę butelek. Nie mogłem jednak odmówić: poszliśmy do GrandHotelu — i zaczęliśmy kieliszeczkować. Muszę stwierdzić, że obaj towarzysze Żegoty za kołnierz nie wylewali; ja sam wielokrotnie się zaklinałem, że kropli do ust nie wezmę, ale jakoś nigdy nie byłem w stanie klątwy dotrzymać. Teraz wracałem z Truskawca, i lekarz mi doradzał, abym przynajmniej przez dwa tygodnie powstrzymał się od alkoholu. Miałem szczery zamiar, ale czy to możliwe wobec tak miłej kompanji — a zwłaszcza wobec nadziei wygodnego noclegu w pracowni Żegoty. Kolejka szła za kolejką — mnie się już mroczyło w głowie — ale na sposób amerykański piłem nieustannie wodę sodową, a potem zażywałem dwa razy t. zw. polską ostrygę.

Co to jest polska ostryga? Bierzesz kieliszek od wina i pomieszczasz w nim żółtko, na to wyciskasz Pół cytryny (bez pestek), na cytrynę sypiesz soli i pieprzu quantum satis. Przechylasz do ust — i łykasz jednym haustem. Choćbyś był najmocniej ululany, trzeźwiejesz natychmiast i możesz rozpoczynać na nowo.

Dodam w nawiasie, że t. zw. polska ostryga jest Podobno wynalazkiem wielkiego poety Jana Kaspro

             

               

 

 

  

 

             

             

 

wicza. Chwała mu za ten wynalazek, gdyż jest to jedno z pięknych dzieł jego żywota. Dzięki tej ostrydze wytrzymałem niezliczoną ilość kieliszków różnobarwnych wódek, win i likierów — i zachowałem w pełni przytomność umysłu.

Zaznaczam tę trzeźwość, gdyż zdarzenie, jakie niżej opowiem, możnaby tłumaczyć właśnie, jako wynik niezupełnej przytomności umysłu. Ale czytelnik widzi, że pomny wskazań lekarza z Truskawca, czuwałem nad sobą — i zwyciężyłem wszelką moc złowrogą.

Była może druga godzina nad ranem, gdyśmy wracali plantami do domu. Księżyc świecił wspaniale, a z poza drzew od czasu do czasu wypływały dachy kamienic, co robiło wrażenie jakby dekoracyj teatralnych. Skręciliśmy wreszcie w ulicę Graniczną, i w jednej z bocznic zatrzymaliśmy się przed domem Żegoty. Dwaj panowie pożegnali się z nami, Żegota drzwi otworzył i zaprowadził mię na trzecie (najwyższe) piętro swego domu. Otworzył drzwi i znalazłem się w jego pracowni. Była to obszerna sala, jasno oświetlona promieniami księżyca, pełna płócien jużto wykończonych, już niewykończonych, oraz najrozmaitszych objektów, zwłaszcza z dziedziny broni siecznej i palnej. Z pracowni tej szły kręcone schody na pięterko wyżej — i tu był niewielki pokoik z okrągłem oknem, a w pokoiku otomana i umywalnia. Otomana była świeżo zaścielona; poza tem było na ścianie wieszadło na rzeczy.

To był mój nocleg. Dziękowałem serdecznie gospodarzowi, i zszedłszy do pracowni, zacząłem się

             

               

 

 

  

 

             

             

 

pewnego studenta, który lubił pozować malarzom. Był to ten sam Tęczyński, co w r.  został zamordowany przez mieszczan krakowskich za uwiedzenie jakiejś pięknej dziewczyny; chłop naschwał — i wejrzenie miał srogie. Spojrzałem mu w oczy — i coś mnie tknęło. "Grabią" patrzył na mnie złowrogo i jakby z nienawiścią. Błysk jego czarnych oczu miał w sobie groźne iskry płomienne. Wyznaję, że i ja poczułem do niego nagłą antypatję — i niewiadomo skąd zbudziło się we mnie pragnienie, aby tego obrazu nie było. Nie mogłem jednak powiedzieć tego Żegocie.

Ten był już mocno wyczerpany — i, ziewając, życzył mi dobrej nocy i pożegnał się ze mną. Zostałem sam z całą tą masą oręża, obrazami i kurjozami. Spojrzałem jeszcze raz w oczy Tęczyńskiego i wyczytałem w nich krwawą zapowiedź: zemsty! Za co? Nie mogłem zrozumieć. Zresztą zacząłem lekceważyć tę sprawę, boć ostatecznie wszystko to było urojeniem.

W zadumaniu krążyłem po pracowni i przyglądałem się szablom i innym rzeczom. Uderzyła moje oczy piękna pochwa ze stali medjolańskiej, inkrustowana srebrem i złotem, a w niej szabla z rękojeścią pozłacaną. Wyjąłem szablę z pochwy: była świeżo wyostrzona i przy zgięciu dzwoniła, jak kielich wina szampańskiego, gdy nim uderzyć o drugi. Niżej rękojeści były złotem wyryte trzy lilje burbońskie i ten napis: "Virgo, ora pro nobis".

Byłemci ja zawsze lichym fechtmistrzem, ale nagle przypomniałem sobie wszystkie ruchy, jakich mnie napróżno niegdyś uczył ś. p. Marjan Olszewski,

             

               

 

 

  

 

             

             

 

i zacząłem wywijać szablą, niby rapierem. — Robiłem ósemki, tercje, kwarty... Przecinałem powietrze...

W pewnej chwili odwróciłem się tak, że widziałem portret Tęczyńskiego. Stanąłem zdumiony: na obrazie ręka była podniesiona i miecz również, a tak dziwnie, jakby skierowany był ku mnie, raczej przeciwko mnie. Z szablą w ręku ruszyłem do malowidła, aby się przekonać, co to jest. Oczywiście złudzenie: ręka — jak poprzednio — była opuszczona, a miecz oparty o ziemię.

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten portret robi wrażenie żywego tworu: wynikało to z metody malarskiej Żegoty. Nigdy on (z małemi wyjątkami) nie malował człowieka odzianego. Naprzód odtwarzał akt, a potem nagość przystrajał w suknie. W ten sposób pod pancerzem nie była próżnia, ale jakby żywe ciało człowieka. Przyglądając się bliżej płótnu — zauważyłem jednak dziwne u tak sumiennego mistrza zaniedbanie. W dwóch miejscach: pod pachą i z lewej strony koło czwartego żebra, pancerz był na pół cala niedomalowany, i przeglądało jakby żywe ciało. Punkt drobny, a przecież ważny.

Ale i ja zacząłem się czuć wyczerpany. Była już godzina trzecia rano — i na dworze dawno już było jasno; Żegota jednak zapuścił ciemnoszafirowe, gęste sztory tak, że w pracowni i w pokoiku, po zgaszeniu elektryki, było prawie ciemno; była to ciemność niebieskawa.

Poszedłem na górę do swego pokoju i, prawie nie zdejmując ubrania, padłem na otomanę; mimo

             

               

 

 

  

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin