Granica lodu - Preston Douglas, Child Lincoln.pdf

(2589 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
DOUGLAS PRESTON & LINCOLN CHILD
GRANICA LODU
Przełożył Piotr Kuś
Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej córce, Veronice
Douglas Preston dedykuje tę książkę Walterowi Winingsowi Nelsonowi, artyście,
fotografowi i partnerowi w przygodach
PODZIĘKOWANIA
Autorzy
pragną
złożyć
podziękowania
komandorowi
porucznikowi
rezerwy
Stephenowi Littfinowi z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych za nieocenioną wprost
pomoc, jakiej udzielił w pracy nad zagadnieniami morskimi przy tworzeniu tej książki.
Jesteśmy także głęboko wdzięczni Michaelowi Tusianiemu, który poprawił fragmenty
maszynopisu, dotyczące różnych zagadnień związanych z tankowcami. Chcielibyśmy też
podziękować Timowi Tiernanowi za porady z dziedziny metalurgii i fizyki oraz Charliemu
Snellowi z Santa Fe za informacje, w jaki sposób naprawdę postępują łowcy meteorytów, a
także Frankowi Ryle’owi, głównemu inżynierowi w Ove Arup & Partners. Chcemy ponadto
wyrazić naszą wdzięczność wielu innym anonimowym inżynierom, którzy podzielili się z
nami licznymi poufnymi szczegółami z zakresu inżynierii na temat przemieszczania
ekstremalnie ciężkich obiektów.
Lincoln Child pragnie podziękować swojej żonie, Lucilie, właściwie za wszystko;
Sonny’emu Baula za przekłady z języka tagalog; Gregowi Tearowi za kompetentne i chętnie
wnoszone uwagi krytyczne; swojej córce, Veronice, za sprawianie, że każdy dzień jest
niezwykle cenny. Dziękuje również Denisowi Kelly’emu, Malou Baula i Juanito „Boyetowi”
Nepomuceno za najprzeróżniejsze oddane przez nich przysługi. Jestem z głębi serca
wdzięczny Liz Ciner, Rogerowi Lasleyowi i szczególnie George’owi Soule’owi, mojemu
doradcy (nie wiedziałeś tego?) w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Niechaj ciepłe promienie
słońca zawsze lśnią nad Carleton College i nad jego absolwentami.
837058343.001.png
Douglas Preston pragnie podziękować swojej żonie, Christine, a także swoim trojgu
dzieciom - Selene, Aletheii oraz Isaacowi - za ich miłość i wsparcie.
Chcemy też podziękować Betsy Mitchell i Jaime’owi Levine’owi z Warner Books,
Ericowi Simonoffbwi z Janklow & Nesbit Associates oraz Matthew Snyderowi z CAA.
WYSPA DESOLACIÓN
16 stycznia, godz. 13.15
Bezimienna dolina biegła pomiędzy nagimi wzgórzami długim, pstrokatym pasmem
szarej, tylko miejscami zielonej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie starym mchem, porostami i
rzadką trawą. Była połowa stycznia - środek lata - i spomiędzy szczelin w popękanych
skałach strzelały w górę łodygi drżących kwiatów. Po stronie wschodniej niezgłębionym
błękitem lśniła jednak ściana śniegu. W powietrzu krążyły gzy i komary, ale letnie mgły,
które niemal bez przerwy unosiły się nad wyspą Desolación, na jakiś czas się rozpierzchły,
pozwalając bladym promieniom słońca oświetlać dno doliny.
Pewien mężczyzna powoli przemierzał ponurą wyspę, co chwilę zatrzymując się,
ruszając i znowu przystając. Nie podążał wzdłuż żadnego śladu. Na wyspach przylądka Horn,
najdalej wysuniętego na południe cypla Ameryki Południowej, było to niemożliwe.
Nestor Masangkay ubrany był w znoszony sztormiak i lśniący skórzany kapelusz.
Jego gęsta broda była tak mocno pokryta solą morską, że podzieliła się na sztywne odrębne
pasma, przypominające wyglądem długi widelec. Kiedy Nestor szedł, prowadząc za sobą dwa
ciężko objuczone muły, broda podrygiwała jak język węża. Nikt dookoła nie mógł usłyszeć
głośnych narzekań mężczyzny na temat pochodzenia, charakterów i w ogóle prawa do
egzystencji obu mułów. Co jakiś czas jego narzekania przerywały uderzenia kijem, który
trzymał w brązowej dłoni i którym okładał zwierzęta. Nestor Masangkay jeszcze nigdy w
życiu nie natrafił na muła, a już szczególnie na pożyczonego muła, którego by polubił.
W jego glosie nie było jednak złości, a i w uderzenia kijem wkładał niewiele siły.
Narastała w nim ekscytacja. Wzrokiem omiatał pejzaż, odnotowując każdy jego szczegół:
kolumnowa bazaltowa skarpa w odległości około mili, podwójny pień wulkaniczny,
niezwykła wychodnia skały osadowej. Geologia tego miejsca była obiecująca. Bardzo
obiecująca.
Szedł pośrodku doliny, z oczyma utkwionymi w ziemi. Co jakiś czas któryś z jego
nabijanych ćwiekami butów ślizgał się na jakimś luźnym kamieniu. Masangkay potrząsał
wtedy głową, aż mocniej podrygiwała jego długa broda, głośno chrząkał i po chwili dziwny
pochód, złożony z człowieka i dwóch mułów, szedł dalej.
Jednak na samym środku doliny, kiedy jego but znowu poślizgnął się na kamieniu,
Masangkay zatrzymał się, żeby kamień podnieść. Popatrzył na niego i potarł go kciukiem. Do
skóry przywarły drobne granulki. Przysunął kamień bliżej do twarzy i po chwili już oglądał
go przez jubilerską lupę.
Rozpoznał w okazie - kruchym, zielonkawym materiale z białymi inkluzjami - minerał
znany jako koezyt. Właśnie ten brzydki, bezwartościowy minerał był przyczyną wyprawy,
podczas której przemierzył aż dwanaście tysięcy mil. Wreszcie go znalazł.
Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Rozłożył ręce i wydał głośny okrzyk
zadowolenia. Wzgórza zwielokrotniły jego głos donośnym echem, które kilkakrotnie do niego
powracało, po czym uciekało, aż wreszcie zupełnie zanikło.
Zapadła cisza i mężczyzna rozejrzał się po otaczających go wzgórzach, oceniając
aluwialne formy erozji. Ponownie zatrzymał wzrok na skałach osadowych o wyraziście
rozdzielonych warstwach. Następnie znowu popatrzył na ziemię. Poprowadził muły dziesięć
jardów i czubkiem buta trącił kolejny kamień, odwracając go na drugą stronę. Kopnął trzeci
kamień, a potem czwarty. Same koezyty - dolina była nimi po prostu usłana.
Na skraju pokrywy śniegowej leżał głaz polodowcowy o nieregularnych kształtach.
Masangkay poprowadził do głazu swoje muły i przywiązał je do niego, wykorzystując jedną z
ostro zakończonych wypustek. Następnie, postępując powoli i niezwykle ostrożnie, wyszedł z
powrotem na płaski środek wąskiej doliny. Zaczął podnosić niektóre kamienie, a inne tylko
trącał czubkami butów, w myślach rysując mapę rozłożenia koezytów. To było wprost
niewiarygodne, przekraczało jego najbardziej optymistyczne przypuszczenia.
Przybył na tę wyspę z nadziejami mającymi tym razem jak najbardziej realne
podstawy, mimo że osobiste doświadczenie podpowiadało mu przecież, iż lokalne legendy
rzadko się sprawdzają. Przypomniał sobie zakurzoną bibliotekę w muzeum, gdzie po raz
pierwszy zetknął się z legendą Hanuxy: zapach niszczejących monografii antropologicznych,
wyblakłe fotografie artefaktów i dawno temu zmarłych Indian. Dużo nie brakowało, a by się
tym nie zainteresował; przylądek Horn znajdował się przecież cholernie daleko od Nowego
Jorku. A instynkt Masangkaya wielokrotnie już w przeszłości zawodził. Jednak w końcu się
tutaj znalazł.
I został za to nagrodzony jak jeszcze nigdy w życiu.
Wziął głęboki oddech. Musiał ochłonąć. Wróciwszy do głazu, sięgnął pod brzuch
pierwszego jucznego muła. Sprawnie rozwiązał linę konopną, którą muł był obwiązany, i
zdjął ze zwierzęcia duże wiklinowe pudła do bagażu, zabezpieczone dotąd liną. Zdjąwszy z
jednego z nich pokrywę, wydobył z niego długi worek i położył go na ziemi. Z worka
wyciągnął sześć wąskich aluminiowych cylindrów, małą klawiaturę przenośnego komputera z
ekranem, skórzany pasek, dwie metalowe kule i akumulator kadmowy. Usiadłszy na ziemi ze
skrzyżowanymi nogami, podłączył sprzęt do aluminiowego pręta, złożonego z kilku
odrębnych cylindrów, długiego na piętnaście stóp, ze sferycznymi występami na obu
końcach. Komputer z ekranem umieścił przed sobą, przymocowawszy go dodatkowo do pręta
skórzanym paskiem, i we właściwy otwór z boku wsunął akumulator. Wstał i z satysfakcją
zmierzył wzrokiem najnowszy krzyk techniki - lśniący anachronizm na całkowitym odludziu.
Był to wart ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów elektromagnetyczny sonograf tomograficzny.
Masangkay zapłacił za niego dziesięć tysięcy dolarów zaliczki. Pozostałe czterdzieści tysięcy
zwiększało dodatkowo jego długi, z których nie był w stanie wyjść już od wielu lat.
Oczywiście, gdyby obecny projekt wypalił, zdołałby spłacić wszystko i wszystkich, nawet
swojego starego partnera.
Masangkay włączył zasilanie i poczekał, aż urządzenie się rozgrzeje. Ustawił ekran
we właściwej pozycji, złapał za rączkę na środku pręta i podniósł urządzenie. Oparł je na
karku, balansując nim tak, jak balansuje cyrkowiec chodzący po linie wysoko pod kopułą
cyrku. Wolną ręką zdołał sprawdzić ustawienia, skalibrować i wyzerować instrument, po
czym, utkwiwszy wzrok w ekranie, ruszył po płaskim dnie doliny. Tymczasem mgła uniosła
się i niebo pociemniało. Na środku doliny mężczyzna nagle się zatrzymał.
Popatrzył na ekran zaskoczony. Po chwili dokonał korekty ustawień i zrobił krok do
przodu. Zaraz jednak znowu przystanął i zmarszczył czoło. Zaklął i wyłączył urządzenie, po
czym wrócił na skraj doliny, wyzerował sonograf i ponownie skierował się tam, skąd przed
chwilą wrócił. Po chwili znów się zatrzymał. Jego zaskoczenie zaczynało się przemieniać w
niedowierzanie. Oznaczył punkt na ziemi za pomocą dwóch kamieni, ułożonych jeden na
drugim. Następnie szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę doliny i natychmiast zaczął
wracać, teraz już znacznie wolniej. Rozpadał się drobny deszczyk, zraszając jego twarz i
ramiona, lecz Masangkay zignorował to. Nacisnął jakiś przycisk i z komputera zaczął
wysuwać się wąski pasek papieru. Masangkay obejrzał go pośpiesznie, gdyż z powodu
wilgoci atrament na papierze szybko się rozmazywał. Oddech mężczyzny stał się szybszy.
Początkowo poszukiwacz odniósł wrażenie, że komputer analizuje niewłaściwe dane, jednak
po krótkim zastanowieniu musiał tę myśl wykluczyć. Po raz drugi powtórzył doświadczenie,
nerwowo wyrwał papier z komputera, obejrzał go, po czym zwinął w kulkę i wsunął do
kieszeni kurtki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin