Sansom C.J - Rebelia.pdf

(1899 KB) Pobierz
Powieść kryminalna z bestsellerowej serii C.J. Sansoma osadzona w Anglii w I połowie XVI wieku u
schyłku rządów Henryka VIII. Jej bohaterem i jednocześnie narratorem jest prawnik (i detektyw)
Matthew Shardlake. Książka utrzymana w klimacie twórczości U berta Eco.
Jesień 1541 roku. Po rozwiązaniu klasztorów, przejęciu ich majątków przez Koronę oraz krwawym
stłumieniu rebelii na konserwatywnej północy Anglii narasta niechęć wobec rządów Tudorów.
Ujawnienie kolejnego spisku wywołuje panikę na dworze i natychmiastową reakcję władcy. W
towarzystwie piątej żony Katarzyny Howard oraz armii liczącej ponad tysiąc żołnierzy Henryk VIII
wyrusza do miasta York, by ugruntować swą władzę w zbuntowanej części kraju. Do Yorku
przybywa też Matthew Shardlake z asystentem. Oficjalnie powodem jego podróży są skargi
kierowane przez obywateli do króla. W rzeczywistości prawnik otrzymał ważne zadanie od
arcybiskupa Cranmera - ma zadbać o bezpieczne dostarczenie do londyńskiego Tower groźnego
więźnia, jednego z przywódców spisku, sir Edwarda Brodericka. Tam zostanie on przesłuchany z
użyciem tortur. Wkrótce potem w Yorku ma miejsce morderstwo - ginie szklarz pracujący przy
rozbiórce kościelnych witraży. Umierający mężczyzna wypowiada zagadkowe słowa: Żadne dziecko
Henryka i Katarzyny Howard nie może być ich prawowitym dziedzicem! Z rozkazu Tajnej Rady
Królewskiej prawnik rozpoczyna dochodzenie. W domu zabitego odnajduje skrzynkę z
dokumentami niezwykłej wagi - mogą one podważyć prawo Tudorów do tronu. Niestety,
dokumenty zostają skradzione; dochodzi też do kilku zamachów na życie Shardlake'a. Okrutna
śmierć grozi mu nie tylko ze strony spiskowców, pragnących udowodnić, że Henryk VIII nie jest
prawowitym władcą. Jeśli zbyt gorliwie poprowadzi śledztwo i ujawni szczegóły mrocznej intrygi,
zginie z ręki kata...
Tego autora
ZIMA W MADRYCIE
Matthew Shardlake
KOMISARZ ALCHEMIK REBELIA KSIĘGA OBJAWIENIA INWAZJA
C.J. SANSOM
REBELIA
Z angielskiego przełożył ZBIGNIEW KOŚCIUK
Tytuł oryginału: SOVEREIGN
Dla P.D. James
Rozdział pierwszy
Pod drzewami panowała ciemność, przez półnagie konary przenikały jedynie słabe promienie
księżyca. Ziemię zaścielała gruba warstwa liści, która powodowała, że końskie kopyta wydawały
ledwie słyszalny dźwięk, trudno więc było stwierdzić, czy nie zboczyliśmy z drogi. Podłej drogi, jak
ją określił Barak, ńie przestając narzekać na barbarzyńską krainę, do której go przywiodłem. Nie
odpowiedziałem na jego skargi, byłem bowiem wielce utrudzony, a mój chory grzbiet i nogi w
ciężkich butach do jazdy były sztywne niczym deska. Martwiła mnie też osobliwa misja, która nas
czekała. Wypuściwszy na chwilę lejce, namacałem spoczywającą w kieszeni pieczęć arcybiskupa.
Ująłem ją w palce niczym talizman, wspominając obietnicę Cranmera: „Niebezpieczeństwo minęło,
nic wam nie grozi".
Pozostawiłem też za sobą inne zmartwienia, sześć dni wcześniej pochowałem ojca w Lichfield.
Razem z Barakiem od pięciu dni z mozołem podążaliśmy na północ lichymi drogami zniszczonymi
podczas deszczowego lata roku tysiąc pięćset czterdziestego pierwszego. Znaleźliśmy się w dzikiej
krainie z wioskami o starych, długich chałupach przypominających norę, krytych strzechami i
darniną, w których ludzie mieszkali wespół z bydłem. Tego popołudnia we Flaxby zboczyliśmy z
traktu Great North. Barak chciał zanocować w gospodzie, lecz nalegałem, abyśmy kontynuowali
podróż, nawet gdyby miało nam to zająć całą noc. Przypomniałem mu, że jesteśmy spóźnieni,
jako że jutro dwunasty września, i że powinniśmy znaleźć się na miejscu kilka dni przed przybyciem
króla.
Niebawem trakt zamienił się w bagniste bajoro, gdy więc zapadła noc, skręciliśmy na suchszą drogę
wiodącą na północ przez zalesione obszary, jałowe pola i pożółkłe rżyska, na których świnie ryły w
poszukiwaniu pokarmu.
Zalesione tereny przeszły w knieję i od kilku godzin jechaliśmy w gęstwinie. W ciemności
zboczyliśmy z głównego szlaku, którego w ciemności sam diabeł nie zdołałby wypatrzyć. Wokół
panowała całkowita cisza przerywana jedynie szelestem liści i trzaskiem zarośli, przez które uciekał
dzik lub żbik. Konie obładowane torbami z odzieżą i innymi niezbędnymi sprzętami były
wyczerpane podobnie jak my. Czułem, że Genesis jest zmęczony, a Sukey, zwykle pełna energii
klacz Baraka, bez sprzeciwu dostosowała się do tempa mojego wierzchowca.
— Zabłądziliśmy — mruknął Barak.
— W gospodzie powiedzieli, żebyśmy podążali na południe głównym traktem przez las. Tak
czy owak, wkrótce nadejdzie świt — odrzekłem. — Wówczas zorientujemy się, gdzie jesteśmy.
— Mam wrażenie, że dotarliśmy do Szkocji — odburknął znużonym głosem Barak. — Nie
byłbym zaskoczony, gdyby porwano nas dla okupu. — Nie odpowiedziałem zmęczony jego
narzekaniem, toteż jechaliśmy dalej w milczeniu.
Powróciłem myślami do pogrzebu ojca, który odbył się tydzień temu. Ponownie ujrzałem małą
garstkę ludzi zgromadzonych wokół grobu i trumnę opuszczaną do dołu. Kuzynka Bess znalazła ojca
martwego w łożu, kiedy przyniosła mu jadło.
— Nie wiedziałem, że jest tak poważnie chory — rzekłem jej, gdy wracaliśmy do domu po
uroczystości. — Zaopiekowałbym się nim.
Pokręciła głową ze znużeniem.
— Byłeś daleko, w Londynie. Nie widzieliśmy cię od ponad roku. — Spojrzała na mnie z
wyrzutem.
— Miałem trudności, Bess. Mimo to przyjechałbym.
Westchnęła.
— Załamał się, gdy stary William Poer odszedł zeszłej jesieni.Przez ostatnie lata trudzili się, by
gospodarstwo przyniosło zysk. Kiedy William odszedł, twój ojciec się poddał. — Przerwała na
chwilę. — Rzekłam mu, że powinien się z tobą skontaktować, lecz tego nie uczynił. Bóg wystawił
nas na ciężkie próby. W ubiegłym roku susza, w tym ciągłe deszcze. Chyba wstydził się tego, iż
popadł w trudności. Później zabrała go gorączka.
Skinąłem głową. Byłem zaszokowany, gdy dowiedziałem się, że gospodarstwo, na którym się
wychowałem i które obecnie stało się moją własnością, jest poważnie zadłużone. Ojciec dobiegał
siedemdziesiątki, a jego sługa William był niewiele młodszy od niego. Nie mieli dość siły, aby
zajmować się ziemią jak należy, a ostatnie zbiory były mizerne. Aby móc dalej prowadzić
gospodarstwo, ojciec musiał obciążyć hipotekę, biorąc pożyczkę u dużego posiadacza ziemskiego z
Lichfield. Dowiedziałem się o tym zaraz po śmierci ojca, gdy ów człowiek powiadomił mnie o długu,
dając do zrozumienia, iż wątpi, czy wartość gospodarstwa w całości pokryje należność. Podobnie
jak wielii ówczesnych właścicieli ziemskich zabiegał o powiększenie pastwisk dla owiec, a
udzielanie pożyczek na wysoki procent leciwym gospodarzom było jedną z metod realizacji tego
celu.
— Pan Henry to pijawka — odrzekłem z goryczą.
— Co masz zamiar uczynić? Dopuścisz do ogłoszenia niewypłacalności?
— Nie — zaprzeczyłem. — Nie zhańbię imienia ojca. Spłacę dług. Bóg wie, że jestem mu to
winien.
— Słusznie.
Wstrzymałem konia, słysząc za plecami pełne sprzeciwu rżenie. Barak ściągnął wodze Sukey,
zmuszając ją, by stanęła. Zatrzymałem konia i odwróciłem się w siodle. Zarys postaci Baraka wśród
drzew stał się nieco wyraźniejszy. Nadchodził świt.
— Spójrz tam! — powiedział, wskazując przed siebie.
W kierunku, który pokazywał, drzewa się przerzedzały. W oddali dostrzegłem czerwone światełko
nisko na niebie.
— To lampa, której kazali nam wypatrywać — oznajmiłem triumfalnie. — Zapalają ją na wieży
kościoła, aby wskazywała drogę podróżnym. Jesteśmy w lesie Galtres, tak jak mówiłem!
Wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Kiedy niebo poczęło się rozjaśniać, od strony rzeki powiał zimny
wiatr. Owinęliśmy się szczelniej pelerynami i ruszyliśmy w dół, w kierunku Yorku.
Główny trakt wiodący do miasta był pełen jucznych koni i fur obładowanych wszelkiego rodzaju
żywnością. Sunęły nim też ogromne wozy drwali z niebezpiecznie chybocącymi kłodami drewna. W
oddali majaczyły mury Yorku poczerniałe od dymu minionych wieków. Nad nimi górowały wieże
niezliczonych kościołów, a nad tym wszystkim wznosiły się dumnie bliźniacze wieże Minsteru.
— Taki tu tłok, jak na Cheapside w dzień targu — zauważyłem.
— Wiozą te dobra dla okazałej królewskiej świty.
Jechaliśmy powoli w ciżbie tak gęstej, iż rzadko udawało się
nam poruszać w tempie szybszym od kroku pieszego. Spojrzałem z ukosa na mojego towarzysza.
Upłynął ponad rok od czasu, gdy zatrudniłem Jacka Baraka w swojej kancelarii po ścięciu jego
dawnego pana. Ten niegdysiejszy londyński ulicznik trafił na służbę do Thomasa Cromwella,
wykonując dlań podejrzaną robotę. Chociaż był inteligentny, a także potrafił czytać i pisać,
wszystko wskazywało na to, że nie jest właściwym kandydatem. Mimo to nie żałowałem podjętej
decyzji. Barak bez trudu przystosował się do nowej pracy i wytrwale studiował prawo. Nikt lepiej
od niego nie potrafił skłonić świadka do trzymania się sedna sprawy w pisemnym oświadczeniu lub
rozwikłać zagmatwanej historii, a jego cyniczny, niezależny pogląd na nasz system prawny stanowił
odpowiednią przeciwwagę dla mojego entuzjazmu. Po ostatniej przygodzie z ogniem greckim
zaprzyjaźniliśmy się, prosiłem też, by zwracał się do mnie po imieniu.
W ostatnich miesiącach często jednak sprawiał wrażenie przygnębionego, czasem też zapominał o
należnym sobie miejscu, przybierając prostacką i szyderczą pozę typową dla okresu, w którym go
poznałem. Lękałem się, że praca w kancelarii zaczęła go nużyć, dlatego miałem nadzieję, iż
wyprawa do Yorku poprawi mu nastrój. Niestety, jak na londyńczyka przystało,był uprzedzony do
północy i jej mieszkańców, co powodowało, że przez całą drogę skarżył się i narzekał.
Wzdłuż traktu zaczęły pojawiać się domy, a później po prawej wyrósł stary, wysoki mur zwieńczony
blankami, nad którym zamajaczyła ogromna wieża. Mur patrolowali wartownicy w stalowych
hełmach i białych bluzach z czerwonym krzyżem, znakiem królewskich łuczników. Zamiast łuków i
strzał mieli miecze i budzące trwogę piki. Niektórzy nawet długie rusznice. Zza muru dobiegał
przeraźliwy huk i odgłosy kucia."
— To pewnie dawne opactwo Świętej Marii, w którym się zatrzymamy — rzekłem. — Wygląda
na to, że praca idzie pełną parą. Chcą przygotować wszystko na przyjazd króla.
— Zajdziemy tam, aby zostawić bagaże?
— Nie, pierwej spotkamy się z Wrenne'em, a następnie pojedziemy do zamku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin