Zwiadowcy 05 - Czarnoksiężnik z północy.pdf

(1256 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
JOHN FLANAGAN
Z WIADOWCY
K SIĘGA 5
C ZARNOKSIĘŻNIK
Z P ÓŁNOCY
Rangers Apprentice. The Sorcerer in the North
Tłumaczenie
Dorota Strukowska
jaguar
858616442.001.png
Dla Lyn Smith,
za lata wspierania i zachęty.
858616442.002.png
Rozdział 1
Wiedział, że na północy wczesne zimowe wichury gnają przed sobą deszcz i pchają
morskie fale, by rozbijały się o brzeg, śląc wysoko w powietrze białe kłęby wodnej mgiełki.
Tutaj, w południowo-wschodnim zakątku królestwa, jedynymi oznakami nadciągającej
zimy były łagodne obłoczki pary, unoszące się nad nozdrzami jego dwóch wierzchowców.
Niebo było kryształowo niebieskie, prawie idealnie bezchmurne, a słońce ogrzewało ramiona.
Pewnie mógłby przysnąć w siodle, pozostawiając Wyrwijowi swobodny wybór drogi, ale lata
spędzone na ćwiczeniach oraz zaprawianiu ciała i umysłu w surowej, bezwzględnej
dyscyplinie nigdy nie pozwoliłyby mu tak sobie pobłażać.
Will uważnie przeszukiwał wzrokiem otoczenie; najpierw od lewej do prawej, później
od prawej do lewej, tuż obok i daleko na horyzoncie. Niewtajemniczony obserwator nigdy by
nie zauważył tego bezustannego ruchu oczu, bo głowa Willa pozostawała cały czas
nieruchoma. To także brało się z ćwiczeń: widzieć, nie będąc widzianym, i dostrzegać, nie
zostając dostrzeżonym. Will zdawał sobie sprawę, że ten akurat rejon królestwa jest
stosunkowo bezpieczny. Właśnie dlatego otrzymał przydział do lenna Seacliff. Żaden świeżo
upieczony, dopiero co mianowany zwiadowca nie zostałby skierowany do któregoś z
punktów zapalnych królestwa. Will uśmiechnął się pod nosem, rozważając w myślach plusy i
minusy obecnej sytuacji. Perspektywa objęcia pierwszego samodzielnego posterunku
onieśmielała, nawet bez zamartwiania się o możliwe najazdy czy rebelie. Będzie zadowolony,
jeżeli upora się ze wszystkim tu, w tej spokojnej prowincji.
Uśmiech zgasł na wargach Willa, gdy jego bystry wzrok wyłowił, niezbyt daleko z
przodu, coś, co skrywały wysokie trawy pobocza drogi.
Postawa zwiadowcy niczym nie zdradzała, że cokolwiek zauważył. Ani nie
zesztywniał w siodle, ani nie uniósł się w strzemionach, żeby przyjrzeć się dokładniej, choć
tak właśnie postąpiłaby większość ludzi. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze bardziej
niedbale przygarbił się w siodle - na pozór zupełnie obojętny. Lecz jego oczy, skryte w
głębokim cieniu pod kapturem peleryny, wyostrzyły uwagę. Coś się poruszyło, był tego
pewien. W wysokiej trawie dostrzegł strzępki czerni oraz bieli - kolorów zupełnie nie na
miejscu wśród szarzejących zieleni lata i rudych brązów nadchodzącej jesieni.
Nie tylko on wyczuł, że coś jest nie tak. Wyrwij zastrzygł uszami, zarzucił łbem,
potrząsnął grzywą, wydal stłumione rżenie. Will nie tylko je usłyszał, ale i poczuł w
baryłkowatej piersi konia.
- Widzę - mruknął cichutko, dając znać, że sygnał został zauważony.
Uspokojony głosem Willa, Wyrwij uciszył się, chociaż uszy wciąż miał nastawione i
czujne. Juczny podjezdek, z ulgą człapiący za nimi, nie wykazał żadnego zainteresowania
zmianami w okolicy. Ot, zwyczajna chabeta, a nie wytrenowany wierzchowiec zwiadowcy.
Nie taki jak Wyrwij.
Wysoka trawa znów się zakołysała. Will dostrzegł zaledwie nieznaczne poruszenie,
lecz nie było przecież wiatru, który mógłby je spowodować; inaczej z końskich nozdrzy nie
buchałyby swobodnie obłoczki pary. Will lekko poruszył barkami, upewniając się, że trzyma
kołczan w pogotowiu. Potężny długi łuk leżał mu na kolanach, z cięciwą naciągniętą na
łęczysko. Zwiadowcy nie podróżowali z łukami przewieszonymi przez ramię. Nosili je
gotowe do błyskawicznego użycia. Zawsze.
Serce biło mu nieco szybciej, niż normalnie. Podejrzany obiekt znajdował się teraz
ledwie trzydzieści metrów z przodu. Przypomniał sobie lekcje Halta: „Nie skupiaj się na
oczywistościach. Ktoś może chcieć, żebyś zobaczył to, co on chce żebyś zobaczył, a wtedy
przeoczysz coś innego".
Will zdał sobie sprawę, że całą uwagę skoncentrował na wysokiej trawie pobocza
drogi. Jego spojrzenie znów prędko zlustrowało lewą i prawą stronę, sięgając linii drzew,
rosnących o mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, po każdej stronie. Być może jacyś
ludzie kryli się w cieniu, gotowi zaatakować, kiedy jego uwagę rozproszyło owo coś, co
zaległo w trawie na skraju traktu. Rabusie, banici, najemnicy, kto to może wiedzieć?
Nie wypatrzył niczego w oddali, a kiedy odwrócił się, żeby poprawić jakby od
niechcenia wodze jucznego podjezdka, nie dostrzegł niczego również i za sobą. Jeszcze
bardziej uspokajał fakt, że Wyrwij nie wysyłał żadnych dodatkowych sygnałów. Gdyby jacyś
ludzie chowali się wśród drzew, konik by go ostrzegł.
Will trącił Wyrwija kolanem. Konik zatrzymał się w jednej chwili, juczna chabeta
wlokła się jeszcze kilka kroków, nim wzięła przykład z towarzysza. Prawa ręka Willa
pewnym ruchem sięgnęła do kołczana, wybrała strzałę i osadziła ją na cięciwie w niecałą
sekundę. Zwiadowca ściągnął ramiona, zrzucając kaptur. Wiedział, że długi łuk, mały
kosmaty konik i charakterystyczna szaro-zielona cętkowana peleryna pozwolą każdemu
obserwatorowi zidentyfikować go jako zwiadowcę.
- Kto się kryje? - zawołał, lekko podnosząc łuk; strzała już czekała, osadzona i gotowa.
Lecz nie spieszył się z naciąganiem cięciwy. Jeżeli ktokolwiek kulił się w trawie,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin