Albert Wojt - Pod kulawym Belzebubem.pdf

(860 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Albert Wojt
Pod kulawym Belzebubem
Niezbyt głośne, ale za to uparte i przenikliwe bzyczenie przerwało ciszę w
jednym z pawilonów motelu „Pod kulawym Belzebubem". Atletycznie
zbudowany blondyn zamachał przez sen rękami, jak gdyby chciał
odpędzić jakąś natrętną muchę. Niestety bzyczenie zamiast ustać,
przybrało jeszcze na sile, przechodząc z wolna w cienki, świdrujący pisk.
Mężczyzna przewrócił się na łóżku, wtulił twarz w poduszkę i naciągnął
kołdrę po czubek głowy. Jednak i te zabiegi okazały się bezowocne. Po
kilku sekundach rozpaczliwego zatykania uszu dał za wygraną Usiadł na
łóżku i półprzytomnie zaczął rozglądać się dookoła. Nagle skonstatował,
że przyprawiający go o gęsią skórkę dźwięk ma swoje źródło w okolicy
przegubu lewej ręki. Niecierpliwie ściągnął gruby, kanciasty zegarek i
namacał właściwy przycisk. W pawilonie ponownie zaległa cisza.
— Och, bloody! — zaklął blondyn, nie mo
63
gąc opanować ziewania. — Stary Olaf miał rację, że to gówno nawet
umarłego z grobu podniesie!
Zerknął w stronę okna. Na dworze zaczynało już szarzeć i aby zdążyć na
czas do Świnoujścia, musiał się pospieszyć. Wstał i bez wahania sięgnął
po leżące na krześle sztruksowe spodnie. Rozglądał się właśnie za kurtką,
kiedy za jego plecami skrzypnęło łóżko.
— Co się stało, Ingmar? — W głosie Milki zadźwięczała nuta niepokoju.
— Wychodzisz?
Szwed odwrócił się i przez chwilę z przyjemnością spoglądał na
ciemnowłosą dziewczynę. Bez cienia skrępowania odsunęła na bok kołdrę,
tak że nic nie zasłaniało jej jędrnych piersi, płaskiego brzucha i zgrabnych,
niewiarygodnie długich nóg.
— Śpij, kotku! — Uśmiechnął się uspokajająco. ?— Mówiłem ci przecież,
że muszę być dzisiaj w Ystad. Business is business!
— Kiedy znowu przyjedziesz?
— Jak tylko nadarzy się okazja. Może nawet jeszcze w tym tygodniu.
— Będę czekała.
— Ja też! — Ingmar porozumiewawczo przymrużył oko. — Ze świecą
szukać drugiej takiej jak ty.
Chwycił kurtkę i skinąwszy Milce na pożegnanie ruszył do wyjścia. W
drzwiach zatrzymał się jeszcze na moment, jak gdyby sobie
> czymś przypomniał. Sięgnął po portfel i po krótkim wahaniu odliczył
kilka banknotów.
— Kup sobie; nową kieckę. — Położył pieniądze na stojącj&n przy
wyjściu krześle. — I ze dwie pary majtek — dorzucił, śmiejąc się ze
swego dowcipu.
Trzasnęły drzwi i Ziółkowska została sama. Przez chwilę niezdecydowana
siedziała na łóżku. Chciało jej się spać i najchętniej przyłożyłaby jeszcze
głowę do poduszki, z drugiej , jednak strony zostawione przez Svensona
pieniądze działały jak magnes. W końcu ciekawość wzięła górę. Milka
zsunęła bose stopy na zimną podłogę i pobiegła do stojącego przy wyjściu
krzesła. Niecierpliwie przeliczyła szwedzkie korony. Było ich równe sto
pięćdziesiąt.
— Wstrętny kutwa! — syknęła rozczarowana. — Prędzej zobaczy własne
ucho bez lusterka, nim go znowu wpuszczę do łóżka!
Wspomnienie otrzymanego wczoraj w prezencie elektronicznego zegarka
zachwiało nieco jej postanowieniem, nie zmieniło jednak faktu, że liczyła
na znacznie więcej. Miotając na cały głos wulgarne przekleństwa
wyciągnęła spod łóżka wielką, nie najnowszą już walizę i schowała
korony pod brudną bieliznę. Już miała1 zamiar wsunąć walizkę na
poprzednie miejsce, ale po chwili zmieniła zdanie: Znowu sięgnęła pod
bielizną i moment później na łóżku leżała ałkiem pwkazna sterta
zachodnich banknotów.
7
63
Ten widok ją udobruchał. Ze szczerą przyjemnością zaczęła segregować
dolary, funty, szwedzkie korony i marki zachodnioniemieckie. Po
półtoramiesięcznym pobycie w Międzyzdrojach uzbierała się tego całkiem
okrągła sumka.
Milka ponownie sięgnęła do walizki i obok banknotów pojawiła się
biżuteria. Przeważnie były to pierścionki i łańcuszki niezbyt dużej
wartości. Jedynym cenniejszym przedmiotem była oryginalna bransoletka
z delikatnej złotej plecionki ozdobionej maleńkimi turkusikami. Wsunęła
ją na rękę i chciała podejść do okna, by lepiej przyjrzeć się błyskotce,
kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zapominając" o bransoletce spiesznie
zgarnęła pozostałą biżuterię i pieniądze do walizki. Jeszcze energiczny
kopniak i walizka znalazła się na swoim miejscu pod łóżkiem.
— Kto tam? — burknęła ostro. — Nie za wczesna pora na wizyty?
— Zapomniałem czegoś, kochanie — niewy-' raźny, męski głos zabrzmiał
całkiem obco; w każdym razie nie był to Svenson.
— U mnie? — Dziewczyna sięgnęła po lekki szlafroczek, niedbale
zarzuciła go na ramiona i ruszyła do drzwi. — To chyba jakaś pomyłka?
— Jaka znowu pomyłka? Lepiej ty się, Mil-' ka, nie wygłupiaj!
Pukanie rozległo się znowu, znacznie jużj głośniej i natarczywiej. Przez
kilka sekund
Ziółkowska wahała su; jeszcze, w końcu jednak postanowiła zaryzykować.
Otworzyła i niemal w tym samym momencie potężne uderzenie w brzuch
odrzuciło ją na przeciwległą ścianę. Do pokoju wpadło dwóch mężczyzn.
Zdążyła zauważyć, że na twarzach mają damskie pończochy, kiedy dwa
kolejne ciosy w głowę całkiem ją zamroczyły Poczuła tylko, że
bezwładnie osuwa się na podłogę, że wiążą jej ręce i. wpychają jakąś
szmatę do ust,.
II
Usytuowana tuz przy szosie tablica zapewniała bez cienia skromności, że
spragnieni-wypoczynku urlopowicze znajdą w Międzyzdrojach
najczyściejszą plażę, najpiękniejsze morze l najlepszą pogodę na całym
wybrzeżu. Andrzej Orzelecki z natury nie dowierzał podobnej
autoreklamie znanych kurortów, tym jednak nuem przyjął ją z prawdziwą
radością. Oto po wielogodzinnej jeździe zbliżał- się wreszcie do celu
swojej podroży, która nawet za kierownicą lekkiego w prowadzeniu
renaulta okazała się niezwykle męcząca.
Minęła dopiero siódma i ruch w nadmorskiej miejscowości nie był jeszcze
zbyt wielki Grze lecki zwolnił i rozglądał się uważnie, by nie przegapić
właściwego skrzyżowania Na szczę-
9
63
scie V. porę dojrzał drogowskaz i pewnie skręcił w kierunku morza.
Chwilę później wjeżdżał już przez okazałą bramę na teren motelu „Pod
kulawym Belzebubem" Jednopiętrowy, schludnie wyglądający budynek
przyozdabiała sympatyczna skądinąd podobizna rudego diabła ze
szczudłem zamiast jednej nogi i fantazyjnie zakręconymi baranimi rogami.
Nieco z boku usytuowany był parking, a dalej, między drzewami, rozsiane
niezbyt gęsto eleganckie pawiloniki,
Andrzej zaparkował swego renaulta między wiśniowym oplem a białym
citroenem i wy-' siadłszy z wozu z ulgą rozprostował kości. Nikt w motelu
nie zareagował na jego przybycie, ale to go nie zraziło. Wyjął z bagażnika
niewielką walizeczkę i bez pośpiechu pomaszerował w kierunku głównego
budynku. Szerokie, oszklone drzwi nie były zamknięte. Wszedł do środka i
ciekawie rozejrzał się po obszernym, wyłożonym dębową boazerią holu.
Po lewej stronie spostrzegł wejście do czegoś w rodzaju eleganckiej
stołówki, mogącej w razie potrzeby spełniać rolę sali dancingowej, po
prawej mieściły się cocktaił-bar i recepcja. Właśnie z tamtej strony
dobiegały jakieś hałasy, jak gdyby ktoś przesuwał stołki, i mocował się z
szafą lub' kredensem. Andrzej zajrzał do recepcji, nie było tam jednak
nikogo. Wycofał się właśnie do holu, kiedy w progu cocktail-baru stanął
niewysoki, ale tęgi i szeroki w barach, mężczyzna o czerwonej, nieco
obrzmiałej twarzy.
-— Co tu się dzisiaj dzieje, do ciężkiej cholery?! — zagrzmiał z widoczną
irytacją. — Gdzie są właściciele tego interesu? Człowiek nawet nie może
strzelić sobie klinika na dzień dobry, bo obsługa gnije w wyrach do
południa!
— Faktycznie nikogo nie ma — zgodnie przytaknął Grzelecki. — Całą
noc siedziałem za kółkiem, żeby przyjechać do tej dziury, a tu psa z
kulawą nogą.
?— Pan na długo?
?— Na jakieś dwa, może trzy tygodnie. ?— A potem?
Trzeba będzie wracać do Warszawy — westchnął Andrzej. — Interesy
tego wymagają.
— Rozumiem, rozumiem. — Tęgi mężczyzna pokiwał głową. — Urlop,
niestety, kosztuje... O przepraszam! — zreflektował się nagle. —
Beniamin Tomik jestem.
.— Grzelecki. — Andrzej skwapliwie wyciągnął rękę. — Bardzo mi
przyjemnie...
— Mnie również..
Przez kilka sekund stali w milczeniu, jak gdyby żaden nie mógł się
zdecydować na podtrzymanie rozmowy. W końcu Tomik chrząknął
znacząco, ale w tej samej chwili z dworu dobiegły czyjeś podniecone
głosy. Spojrzeli w kierunku wyjścia. Do holu wkraczała właśnie
niewysoka, szczupła blondynka koło pięć
11
63
dziesiątki! której towarzyszył tęgi, łysy jak kolano jegomość w bliżej nie
określonym wieku i niemal-, dwumetrowy dryblas o twarzy, na której
tracono byłoby się doszukać choć cienia1 inteligencji.
— Może, kócharieczko, zadzwonić po milicję? ?—.nieśmiało
zaproponował łysy. — W końcu oni są od tego...
— Zwariowałeś?! —.blondynce głos się załamał z oburzenia. -— Milicja
w moim 'motelu. Co ludzie by powiedzieli?
— Coś jednak musimy'zrobić.
— Gdyby Lulek miał choć odrobinę oleju w głowie, nie byłoby teraz
kłopotów — perorowała właścicielka' motelu. — A przecież tysiąc razy
mówiłam, żeby pilnował, aby nikt obcy nie szwendał się po terenie.
— Bóg mi świadkiem, że złapię tych bydlaków. — Dryblas z całej siły
grzmotnął się w piersi. — Kości połamię, łby poukręcam...
— Dobrze, dobrze! — Lekceważąco wzruszyła ramionami. — A póki co,
pamiętaj, za co ci płacę. Jeszcze jedna taka wpadka i fora ze dwora.
— Tak jest, proszę pani.
— Co się właściwie .stało? — nie wytrzymał Tomik. — Niech pani uchyli
rąbka tajemnicy, pani Romo.
Dopiero teraz, Sawitowska spostrzegła obu mimowolnych świadków jej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin