Koty Leokadii Kościelnej - Zygmunt Zeydler-Zborowski.pdf

(1251 KB) Pobierz
994960163.001.png
ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI
KOTY
LEOKADII
KOŚCIELNEJ
Rozdział I
Schodził ostrożnie po stromych, śliskich schodach. Betonowe
stopnie, wyszlifowane przez ludzkie stopy i miejscami wy-
szczerbione, były niebezpieczne dla starych, zreumaty-
zowanych nóg.
Kościstymi palcami przesunął po chropowatej ścianie. Poczuł
jej wilgotny chłód. Po omacku odnalazł wyłącznik i przekręcił
go. Ciemności jednak panowały w dalszym ciągu.
- Łobuzy... złodzieje... - warknął ze złością. - Znowu ukradli
żarówkę. Dranie...
Wsunął rękę do kieszeni bardzo zniszczonego, gumowego
płaszcza, z którym nie rozstawał się nawet w największe upały,
i wyjął elektryczną latarkę. Światło było gasnące,
żółtawopomarańczowe. Żywot baterii dobiegał końca. Schował
więc latarkę i pogrzebał w drugiej kieszeni. Potarł zapałkę o
pudełko i przysunął ją do okopconego knota.
- To najpewniejsze - zamruczał z zadowoleniem. Jak większość
samotnych, starych ludzi miał zwyczaj rozmawiać z sobą
samym.
Chybotliwy blask świecy padł na chudą, pooraną bruzdami
twarz. Teraz już szedł pewniejszym krokiem, osłaniając dłonią
świecę. Jego cień rysował się dziwacznym kształtem na
piwnicznych ścianach.
Na końcu korytarza błyszczała słaba żarówka.
- Czy to pani, pani Leokadio? - spytał i zaraz odchrząknął, jak
człowiek, który rzadko mówi.
- Jestem tutaj - odpowiedział mu kobiecy głos. - Niech pan
sobie wyobrazi, że Sabina urodziła.
- Już? - zdziwił się. - Myślałem, że to się stanie dopiero w
przyszłym tygodniu.
- Urodziła, urodziła... Pięcioro... Jeszcze ślepe.
Z widocznym wysiłkiem przykląkł na prawe kolano i przez
chwilę wpatrywał się w milczeniu w małe, nieporadnie
poruszające się stworzenia. Twarz jego jak gdyby się
wygładziła, złagodniała, nabierając wyrazu niezwykłej
tkliwości. Sabina była przecież jego ulubienicą, a właściwie ich
ulubienicą.
Wyciągnął rękę. Kotka w pierwszym, obronnym odruchu
parsknęła ostrzegawczo, jeżąc sierść. Zaraz jednak uspokoiła
się. Poznała swojego przyjaciela. Bez sprzeciwu pozwoliła się
pogłaskać. Sucha dłoń starca posuwała się delikatnie po
miękkim, puszystym futrze.
Podniósł się z klęczek, wyprostował zgarbione plecy i
powiedział z niespodziewaną energią:
- Nie będziemy ich topić. Leokadia żachnęła się.
- Topić? A któż by je topił? Co też pan...?
- Ludzie topią małe kociaki.
- Ludzie może topią, ale my nie będziemy topić ani małych, ani
dużych. Co też panu przychodzi do głowy, panie Sewerynie?
Pochylił się i zaczął otrzepywać spodnie, żeby nie pokazać
zmieszania.
- Sabina będzie potrzebowała teraz mleka, dużo mleka -
powiedział cicho. - Przyniosę.
- Ma pan pieniądze?
- Mam. Proszę się tym nie kłopotać. Ja zawsze mam pieniądze.
Odwrócił się, zapalił świecę i poszedł piwnicznym korytarzem
po mleko dla kotki.
*
Seweryn Podsiadły od dawna był człowiekiem samotnym.
Tak, jak wielu Polaków stracił całą rodzinę w czasie wojny.
Żonę zamordowali Niemcy w obozie, jeden syn zginął w
trzydziestym dziewiątym roku pod Kutnem, drugi w czasie
Powstania Warszawskiego. On sam walczył na Lubelszczyźnie
w partyzantce, został ciężko ranny, kontuzjowany i lekarze
stracili nadzieję, że zdołają utrzymać go przy życiu. Twardy był,
wyżył.
Do ludzi stracił zaufanie. Jeden przyjaciel okazał się
konfidentem gestapo, drugi, już po wojnie, okradł go i uciekł za
granicę, a kobiety, które spotykał, usiłowały wyłącznie
wyciągnąć z niego jak najwięcej pieniędzy. Z biegiem czasu stał
się nieufny, podejrzliwy, niechętny do zawierania znajomości.
Chadzał własnymi, sobie tylko znanymi ścieżkami i przez całe
tygodnie potrafił nie zamienić z nikim ani słowa. Jak stary żółw
coraz częściej chował się w skorupie swej samotności.
Im bardziej oddalał się od ludzi, tym bardziej zbliżał się do
zwierząt. Zaczął chodzić do ogrodu zoologicznego, ale widok
tygrysów, panter i niedźwiedzi w klatkach wpływał na niego tak
przygnębiająco, że zrezygnował. Wielokrotnie zadawał sobie
pytanie: „Jakim prawem człowiek więzi inne żyjące stworzenia,
które mu nic nie zawiniły?” Smutne, ponure spojrzenia
pozbawionych wolności zwierząt doprowadzały go do rozpaczy
i wściekłości. Ogarniało go nieodparte pragnienie, żeby
powyłamywać kraty, rozwalić klatki, zniszczyć te więzienia.
Oczywiście nie powyłamywał krat i nie porozwalał klatek.
Zamiast tego siadywał w Łazienkach, karmiąc łabędzie, gołębie
i wiewiórki. Wydawało mu się jednak, że ani łabędzie, ani
wiewiórki nie są głodne i że jego poczęstunki przyjmują jakby z
łaski, jakby tylko” dlatego, żeby nie zrobić mu przykrości.
Wtedy zainteresował się bezdomnymi kotami.
Bezdomne, na wpół dzikie koty były głodne i wychudzone.
One potrzebowały pomocy.
Seweryn Podsiadły zaczął krążyć po zaułkach i piwnicach w
poszukiwaniu kotów. Kieszenie swego historycznego płaszcza,
wypychał najrozmaitszym jadłem, które bądź znajdował w
śmietnikach, bądź też kupował z chudej renty. Zdarzało się
nawet, że sam nie dojadał, aby tylko starczyło na wyżywienie
jego podopiecznych.
Początkowo mieszkał na Żoliborzu. Marzył jednak o tym,
żeby się przenieść na Stare Miasto. Nie wiadomo dlaczego
wyobrażał sobie, że na Starym Mieście jest o wiele więcej
kotów, które - potrzebują jego pomocy. Wreszcie udało mu się.
Zamienił się z pewnym emerytem, który chciał się ulokować
bliżej syna. Pokój był mniejszy i gorszy, ale za to kotów nie
brakowało.
Zaraz na początku swej działalności na Starym Mieście,
Seweryn Podsiadły zetknął się z Leokadią Kościelną.
Pewnego wieczoru, karmiąc koty porcją flaków pod
Barbakanem, posłyszał za sobą kobiecy głos:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin