Pascal Quingnard - Wszystkie poranki świata.rtf

(241 KB) Pobierz
Pascal Quignard

 

Pascal Quignard

 

 

Wszystkie poranki świata

Przełożyła:

Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak


 

I

 

Wiosną roku 1650 zmarła pani de Sainte Colombe. Osierociła dwie córki, z którychmłodsza liczyła wówczas dwa, starsza zaś sześć lat. Pan de Sainte Colombe nie mógł przeboleć utraty małżonki. Kochał ją z całego serca. Z myślą o niej skomponował „Grobowiec tęsknoty”.

Mieszkał z córeczkami w domu z ogrodem nad brzegiem Bièvre. Otoczony murem ogród wąskim pasmem ciągnął się aż do rzeki. Tuż nad wodą rosły wierzby, a przy nich cumowała łódź, w której w pogodne i ciepłe dni Sainte Colombe siadywał wieczorami. Nie był bogaty, nie miał jednak powodu uskarżać się na ubóstwo. Posiadał kawałek ziemi w Berry, i z niej czerpał skromne dochody, miał także własne wino, które wymieniał na płótno, a niekiedy też na dziczyznę. Sam był kiepskim myśliwym i nie lubił uganiać się po otaczających dolinę lasach. Pieniądze otrzymywane od uczniów uzupełniały domowy budżet. Uczył gry na violi da gamba, która w owych czasach cieszyła się ogromną popularnością w Paryżu i Londynie. Jako nauczyciel zyskał sobie świetną reputację. Zatrudniał troje służby: dwóch lokajów i kucharkę, która zajmowała się też dziewczynkami. Pewien znajomy z kręgów Port-Royal, pan de Bures, nauczył dzieci sztuki czytania, rachunków, dziejów biblijnych i podstaw łaciny, pozwalających pojąć prawdy wiary. Pan de Bures mieszkał w zaułku Saint-Dominique-d’Enfer. Pana de Bures poleciła Sainte Colombe’owi pani de Pont-Carré. Muzyk sam wprowadzał córeczki już od najmłodszych lat ich życia w świat nut i kluczy. Ładnie śpiewały i przejawiały duże zdolności muzyczne. Kiedy Toninka liczyła sobie pięć lat, a Magdalena dziewięć, wraz z ojcem śpiewały małe tercety na głosy, co wcale nie było łatwe. Sainte Colombe z zadowoleniem i radością obserwował, jak eleganckie potrafią być w roli śpiewaczek jego dzieci. W tym wieku dziewczynki bardziej podobne były do Sainte Colombe’a niż do matki, choć jednak w ich twarzyczkach nie odnajdywał rysów zmarłej żony, zachował ją w pamięci. Po trzech latach wciąż miał ją jeszcze przed oczyma. Po pięciu wciąż słyszał jej głos. Bolał nad faktem, iż nie było go w domu, gdy wydała ostatnie tchnienie, i nie potrafił się z tym bólem uporać. Czuwał wówczas przy łożu świętej pamięci przyjaciela, pana Vauquelin, który pragnął odejść z tego świata z kielichem puiseyskiego wina i przy dźwiękach muzyki. Przyjaciel ów zmarł po obiedzie. Pan de Sainte Colombe dotarł do domu karocą pana de Savreux dopiero po północy, gdy jego żona, przebrana już w śmiertelne szaty, spoczywała pośród płonących świec. W izbie rozlegały się szlochy. Nie wyrzekł słowa skargi, lecz od tego dnia nikogo już nie chciał widzieć. Wdowiec, przeważnie cichy i milczący, nie jeździł już do Paryża, ani do Jouy. W dwa lata po śmierci pani de Sainte Colombe sprzedał konia. Droga, która prowadziła do Paryża, nie była jeszcze wówczas wybrukowana, i trzeba było dobrych dwóch godzin, by na piechotę dotrzeć do miasta. Sainte Colombe zamknął się u siebie i bez reszty poświęcił muzyce. Całymi latami wprawiał się w grze na violi, aż stał się cenionym mistrzem. Przez dwa sezony po utracie małżonki ćwiczył nawet po piętnaście godzin dziennie. W ogrodzie, pośród gałęzi potężnego drzewa morwowego, które pamiętało jeszcze czasy pana de Sully, kazał wybudować chatkę. Wystarczyło pokonać cztery stopnie, by się do niej dostać. Tam mógł pracować, nie przeszkadzając dziewczynkom, kiedy uczyły się lub bawiły, a także wtedy, gdy kucharka Guignotte ułożyła je wreszcie do snu. Sądził, że muzyka mogłaby zakłócać rozmowy jego dwóch małych córeczek, które paplały nawet w ciemnościach, dopóki nie zmorzył ich sen. Wynalazł nowy sposób trzymania instrumentu pomiędzy kolanami, bez wspierania go o łydkę. Dodał jedną basową strunę, obdarzając violę możliwością wydawania niższego dźwięku, co uczyniło jej brzmienie bardziej melancholijnym. Udoskonalił też technikę posługiwania się smyczkiem, zmieniając ułożenie dłoni i naciskając na samo tylko włosie palcami wskazującym i środkowym co czynił z prawdziwą wirtuozerią. Jeden z jego uczniów, Côme Le Blanc ojciec, utrzymywał, że Sainte Colombe potrafi wydobyć z violi dźwięki oddające wszelkie odcienie ludzkiego głosu, od westchnień młodej kobiety po szloch starca, od wojennego okrzyku Henryka z Nawarry po ledwie słyszalny oddech dziecka skupionego nad rysunkiem, od charkotu, jaki niekiedy dobywa się z piersi człowieka w miłosnym uniesieniu, po niemal bezgłośny, pełen powagi szept modlącego się, ów dźwięk pozbawiony właściwie akordów, dźwięk ubogi i dyskretny.


 

II

 

Z nadejściem pierwszych chłodów droga wiodąca do domu Sainte Colombe’a stawała się błotnista. Sainte Colombe żywił głęboką odrazę do Paryża, nienawidził go za stukot sabotów i brzęk ostróg na brukowanych ulicach, za hałas, jaki czyniły obręcze karoc i żelastwo dwukołowych wózków. Miał pewną przywarę. Rozgniatał podstawą lichtarza jelonki – wielkie żuki, i chrabąszcze. Wsłuchiwał się z upodobaniem w ów szczególny dźwięk żuwaczek i chitynowych pancerzyków trzaskających pod wolnym, systematycznym naciskiem metalu. Dziewczynki lubiły przyglądać mu się, gdy to robił, ponieważ czerpał z owej zabawy przyjemność. Czasami nawet same przynosiły mu biedronki.

Nie był mężczyzną tak zimnym, jak go tu opisano. Cechowała go jednak niezręczność w wyrażaniu uczuć. Nie potrafił wykonywać pieszczotliwych gestów, na które dzieci są tak łase. Nie umiał prowadzić dłuższych rozmów z ludźmi, z wyjątkiem panów Baugina i Lancelota. Sainte Colombe studiował wraz z Claude’em Lancelotem i widywał go czasami u pani de Pont-Carré, której składał wizyty. Warto chyba opisać go dokładniej. Był mężczyzną wysokim, drażliwym, bardzo chudym, żółtym jak cytryna i szorstkim. Chodził zawsze zadziwiająco wyprostowany, niemal nie poruszał oczyma, a wargi zaciskał tak mocno, że aż zachodziły na siebie. W towarzystwie zażenowany, potrafił jednak być wesoły.

Lubił grać w karty z córkami, popijając przy tym wino. Co wieczór palił długą fajkę z glinki ardeńskiej. Nie podążał za nowinkami mody. Czarne włosy nosił związane jak za czasów ostatniej wojny, a wychodząc, zakładał na szyję krezę. W młodości, za panowania świętej pamięci króla, został przedstawiony na dworze, i od tamtego dnia, Bóg jeden wie dlaczego, nie przestąpił więcej progów Luwru ani starego zamczyska Saint-Germain. Nigdy też nie zrzucił czarnych szat.

Porywczy i skłonny do gniewu, łatwo stawał się czuły. Zdarzało się, iż usłyszawszy płacz pośród nocy, ze świecą w ręku wchodził na piętro i klęcząc pomiędzy córeczkami, śpiewał:

 

Sola vivebat in antris Magdalena

Lugens et suspirans die ac nocte...

 

albo:

 

Zmarł biedaczysko, gdy ja żywię, jako on zmarł,

A złoto

Śpi

W pałacu z marmuru, gdzie wciąż bawi się król.

 

Czasami dziewczynki, zwłaszcza Toninka, pytały:

Jaka była mamusia?

Wtedy posępniał i nie sposób było wydobyć z niego choć słowo. Pewnego dnia powiedział im:

Musicie być dobre. Musicie być pracowite. Jestem zadowolony z was obu, zwłaszcza z Magdaleny, która jest grzeczniejsza. Boleję nad utratą waszej matki i tęsknię za nią. Najdrobniejsze nawet wspomnienia, które zachowałem o małżonce, są dla mnie niczym okruchy radości, jakiej nigdy już nie zaznam.

Innym razem przepraszał je, że nie umie prowadzić rozmów. Ich matka, o tak, ona potrafiła rozmawiać i śmiać się. Ale on nie zwykł zwracać szczególnej uwagi na sposób wysławiania się i nie znajdował przyjemności w obcowaniu z ludźmi, podobnie zresztą, jak nie radowały go księgi ani dysputy. Nawet poezje Vauquelina des Yveteaux i jego dawnych przyjaciół nie przypadły mu do gustu. Przyjaźnił się z panem de La Petitière, członkiem gwardii przybocznej kardynała, ten jednak, przejąwszy po panu Marais ojcu funkcję szewca owych panów, stał się odludkiem. Podobnie rzecz się miała z malarzami, wyłączając pana Baugin. Pan de Sainte Colombe nie cenił malarstwa, które uprawiał w owym czasie pan de Champaigne. Uważał, że jest ono nie tyle poważne, co smutne, i nie tyle powściągliwe, co ubogie. Nie inaczej było z architekturą, rzeźbą czy też sztukami mechanicznymi, a także z religią. Wyjątek stanowiła tu pani de Pont-Carré... Prawdą jest bowiem, że pani de Pont-Carré doskonale grała na lutni i teorbanie i że nie poświęciła tego daru wyłącznie Bogu. Od czasu do czasu, gdy brak muzyki zaczynał jej dotkliwie doskwierać, wysyłała po Sainte Colombe’a karocę, sprowadzała go do swojej rezydencji i akompaniowała mu na teorbanie, dopóki łzy całkowicie nie zamgliły jej oczu. Posiadała też czarną violę z czasów Franciszka I, z którą Sainte Colombe obchodził się niczym z egipskim bożkiem.

Zdarzało się, że bez powodu wpadał w straszliwy gniew, wzbudzając w serduszkach dzieci przerażenie, podczas takich ataków bowiem rozbijał meble i krzyczał: „Ach! Ach!”, jakby się dusił. Był wobec nich bardzo wymagający, ponieważ bał się, że będąc samotnym mężczyzną, nie potrafi ich dobrze wychować. Jako surowy ojciec często uciekał się do kar. Nie potrafił jednak skarcić ich słowem, podnieść na nie ręki ani sięgnąć po rózgę, toteż zamykał je w spiżarni albo piwnicy, a potem zapominał o małych winowajczyniach. Kucharka Guignotte przychodziła je uwolnić.

Magdalena nigdy nie uskarżała się na ojca. Na każdy wybuch jego gniewu reagowała niczym statek, który miota się na falach i nagle tonie. Przestawała jeść, nie odzywała się. Toninka buntowała się, sprzeciwiała się ojcu, krzyczała na niego. Z wiekiem pod względem charakteru coraz bardziej przypominała panią de Sainte Colombe. Jej siostra, wystraszona, zwieszała głowę, milkła i odmawiała wszelkiej strawy, choćby łyżki zupy. Ale dziewczynki rzadko widywały ojca. Wzrastały w towarzystwie Guignotte, pana Pardoux i pana de Bures. Chodziły do kaplicy myć figurki, zamiatać pajęczyny i układać bukiety. Guignotte, która pochodziła z Langwedocji i miała zwyczaj nosić rozpuszczone, opadające na plecy włosy, zrobiła dla nich wędziska z grubych patyków. W pogodne dni wszystkie trzy, zaopatrzone w sznur, haczyki i sieć na ryby, podkasywały spódnice i boso wchodziły do wody. Wracały znad brzegów Bièvre, by rzucić ryby na patelnię, dodając odrobinę mąki i octu winnego wytwarzanego w winnicy pana de Sainte Colombe. Pochodzące stamtąd wina były, prawdę rzekłszy, dość kiepskie. Muzyk tymczasem godzinami tkwił na taborecie obitymkawałkiem starego zielonego aksamitu, który wytarł się już mocno od jego pośladków. Przesiadywał samotnie w chatce, którą zwykł był nazywać „swoją wordą”. „Worda” to stare słowo oznaczające podmokły brzeg rzeki porośnięty wierzbami. Z wysokości morwy spoglądał na wierzby i z uniesioną głową, zaciśniętymi wargami pochylał się nad instrumentem, a jego ręka wędrowała po strunach, by odnaleźć najdoskonalszą z technik gry. Zdarzało się, że spod jego palców wymknęła się jakaś aria, czasem bolesna skarga. Jeżeli melodia powracała, jeżeli wypełniała głowę i brzmiała w uszach leżącego już w osamotnionym łożu, otwierał czerwony kajet do zapisywania nut i szybko, by dłużej o tym nie myśleć, przenosił dźwięki na papier.


 

III

 

Kiedy starsza córka osiągnęła wzrost odpowiedni do rozpoczęcia gry na violi, zaczął rozwijać jej zdolności, ucząc akordów, pasaży, ozdobników. Jej młodsza siostra wpadła w furię, niemal szalała, widząc, że ojciec odmawia jej zaszczytu, jakiego z jego woli dostąpiła Magdalena. Ani pozbawianie posiłków, ani zamykanie w piwnicy nie poskromiło Toninki i nie uciszyło złości, jaka w niej wrzała.

Któregoś poranka, przed wschodem słońca, pan de Sainte Colombe wstał i ruszył z biegiem Bièvre aż do Sekwany, by następnie dotrzeć do mostu Delfiny, gdzie pozostał był przez cały dzień z panem Pardoux, swoim lutnikiem. Rysowali coś razem, obliczali. Sainte Colombe powrócił o zmroku. W Wielkanoc, gdy rozległo się bicie dzwonów w kaplicy, Toninka odkryła w ogrodzie dziwny dzwon, spowity niczym zjawa w szarą tkaninę. Uniosła płótno i ujrzała violę, ale zmniejszoną. Była to viola wykonana z podziwu godną precyzją, dokładnie taka jak instrumenty ojca i siostry, ale mniejsza, jak mniejszy od konia jest kucyk. Toninka oszalała z radości.

Pobladła, biała jak mleko, szlochała, wtuliwszy głowę w kolana ojca, tak bardzo czuła się uszczęśliwiona. Charakter pana de Sainte Colombe, brak zręczności w dobieraniu słów i operowaniu językiem sprawił, że stał się niezwykle wstydliwy i że jego twarz nie zmieniała wyrazu, pozostając, bez względu na to co czuł, sroga. Wyłącznie w komponowanej przezeń muzyce odnaleźć można było bogactwo i delikatność uczuć, które kryły się za tą twarzą, za powściągliwymi i rzadkimi gestami. Popijał wino, gładząc włosy córki, która wtuliła głowę w jego kaftan. Jej plecami wciąż jeszcze wstrząsał szloch.

Rychło koncerty Sainte Colombe’a na trzy viole zyskały sobie wielką popularność. Młodzi panowie, a także synowie mieszczan, których Sainte Colombe kształcił w sztuce gry na violi, zapragnęli w nich uczestniczyć. Przybywali również należący do cechu muzycy, którzy darzyli Sainte Colombe’a szacunkiem. Aż wreszcie koncerty zaczęły odbywać się co dwa tygodnie. Zaczynały się o zmierzchu i trwały cztery godziny. Sainte Colombe starał się za każdym razem zaprezentować słuchaczom nowe utwory. Przede wszystkim jednak ojciec i córki wprawiali się w improwizacjach na trzy viole, z maestrią rozwijając temat podsunięty przez któregoś ze słuchaczy przybyłych na koncert.


 

IV

 

Pan Caignet i pan Chambonnières bywali na tych koncertach i bardzo je chwalili. Z obecności na owych wieczorach muzycznych panowie uczynili swój kaprys, i czasami widywało się nawet piętnaście karoc, nie licząc koni pod siodłem, czekających na błotnistej drodze, toteż podróżni i kupcy udający się do Jouy czy do Trappes z trudnością pokonywali ten odcinek. Król, któremu nieustannie opowiadano o muzyku, zapragnął w końcu posłuchać gry Sainte Colombe’a i jego córek. Wysłał więc do muzyka pana Caignet, który grał na violi i należał do jego dworu. Bramę dziedzińca otwarła przed przybyszem Toninka, ona też wprowadziła go do ogrodu. Pan de Sainte Colombe pobladł z gniewu, widząc, iż ośmielono się zakłócić mu spokój, zszedł jednak po stopniach wiodących do samotni i powitał gościa.

Pan Caignet włożył kapelusz i powiedział:

Panie żyjesz tu w ruinie i ciszy. Twoja samotność budzi zazdrość i niechęć. Ludzie zazdroszczą panu tych zielonych lasów, które odcinają cię od świata.

Pan de Sainte Colombe wciąż zaciskał wargi. Bacznie przypatrywał się wysłannikowi króla.

– Panie – kontynuował pan Caignet – ponieważ jesteś mistrzem gry na violi rozkazano mi zaprosić cię, byś wystąpił na dworze. Najjaśniejszy Pan wyraził chęć wysłuchania cię, a jeśli twoja gra go zadowoli, przyjmie cię do grona dworskich muzyków. Wówczas będę miał zaszczyt stanąć u twego boku.

Pan de Sainte Colombe odrzekł, że jest człowiekiem starym, wdowcem, wychowującym dwie córki, co zmusza go do życia w większym odosobnieniu niż to, którego pragną inni mężczyźni, że wreszcie czuje niechęć do ludzi.

– Panie – dodał – powierzyłem me życie tym oto szarym deskom ustawionym pośród gałęzi drzewa morwowego, brzmieniu siedmiu strun violi i moim dwóm córkom. Przyjaciele stali się dla mnie już tylko wspomnieniem. Mój dwór to te oto wierzby, bystry nurt rzeki, klenie, kiełbie i unoszące się na powierzchni wody kwiaty. Proszę powiedzieć Najjaśniejszemu Panu, że na nic zdałby się w jego pałacu dzikus, którego przed trzydziestu pięciu laty przedstawiono jego świętej pamięci ojcu.

– Panie – wyjaśnił pan Caignet – nie pojąłeś mych słów. Jestem dworzaninem króla. Życzenie Najjaśniejszego Pana to rozkaz.

Oblicze pana de Sainte Colombe oblało się purpurą. Jego oczy rozbłysły gniewem. Ten człowiek ośmielił się go urazić.

– Jestem tak wielkim dzikusem, panie, iż uważam, że należę jedynie do siebie samego. Powiedz Najjaśniejszemu Panu, iż okazał nadmiar łaski, zwracając na mnie oczy.

Pan de Sainte Colombe popychał pana Caignet w stronę wyjścia, nie przestając mówić. Potem pożegnali się i pan de Sainte Colombe powrócił do samotni. W tym samym czasie Toninka wybrała się do kurnika, który zajmował róg ogrodu pomiędzy murem a brzegiem Bièvre.

Pan Caignet wykorzystał tę chwilę, by – w kapeluszu i z szablą – śladem dziewczynki zbliżyć się do kurnika. Czubkiem buta odepchnął indyka, rozpędził żółte kurczątka, dziobiące trawę w poszukiwaniu karmy, prześliznął się pod ścianą budynku i przysiadł na trawie, pod daszkiem, za ścianą liści. Słuchał. Potem wymknął się niepostrzeżenie i powrócił do Luwru. Opowiedział królowi o swej wizycie, przedstawił mu powody odmowy muzyka i podzielił się wrażeniami z podsłuchanego koncertu, opisując trudne, acz cudowne przeżycia, których źródłem stała się dlań gra samotnika.


 

V

 

Fakt, iż Caignet nie zdołał ściągnąć Sainte Colombe’a do Luwru, wywołał niezadowolenie króla. Dworzanie wciąż wysławiali improwizacje wirtuoza. Monarchę rozdrażniło nieposłuszeństwo muzyka, którego koncertu na swym dworze oczekiwał z tak wielką niecierpliwością. Toteż ponownie obarczył pana Caignet tą samą misją, tym razem jednak wraz z nim wyprawił w drogę opata Mateusza. Karocę, w której zasiedli, eskortowało dwóch jadących konno oficerów. Opat Mateusz przywdział czarny satynowy habit, kapłańską pelerynkę z falbaną z koronek i duży diamentowy krzyż, który lśnił na jego piersi.

Do salonu wprowadziła ich Magdalena. Przy kominku opat mateusz wsparł zdobne w pierścienie ręce na czerwonej lasce ze srebrną gałką. Pan de Sainte Colombe stanął obok przeszklonych drzwi wiodących do ogrodu, a nagie dłonie złożył na oparciu prostego, wysokiego krzesła. Opat Mateusz zaczął tymi oto słowy:

– Muzycy i poeci starożytności kochali sławę i rozpaczali, gdy cesarz lub książę trzymał ich z dala od swej osoby. Pan zaś zagrzebałeś swe imię pośród indyków, kur i ryb. Kryjesz pan talent, jakim obdarzył cię nasz Stwórca, pozwalasz, by ginął pod warstwą kurzu, pod pełną pychy rozpaczą. Królowi i jego dworzanom znana jest opinia, jaką się pan cieszysz, pora więc spalić te zgrzebne szaty, przyjąć jego dobrotliwą łaskę i sprawić sobie nową perukę. Pańska kreza wyszła już z mody...

...to ja wyszedłem z mody, moi panowie – wybuchnął Sainte Colombe, dotknięty do żywego słowami człowieka, który ośmielił się skrytykować jego sposób ubierania się. – Podziękujcie Najjaśniejszemu Panu – krzyczał. – Wolę, by na me dłonie padało światło zachodzącego słońca niż blask złota, które oferuje mi król. Wolę moje płócienne ubrania od waszych jedwabistych peruk. Wolę moje kury od królewskich skrzypiec, a moje wieprze od was, panowie.

– Bacz, co rzeczesz, panie!

Ale pan de Sainte Colombe chwycił krzesło i wzniósł je ponad ich głowami, wciąż krzycząc:

Odejdźcie stąd, nie chcę was dłużej słuchać! Bo roztrzaskam ten mebel na waszych głowach!

Toninka i Magdalena przerażone obserwowały twarz ojca, gdy tak trzymał krzesło nad głowami gości. Obawiały się nie na żarty, że utraci panowanie nad sobą. Opat Mateusz nie wyglądał jednak na wystraszonego. Postukał laską w posadzkę i ciągnął dalej niezrażony:

Umrzesz pan, zaschnięty niczym mała myszka w kącie tej lichej chatki na drzewie, i nikt nie zapamięta nawet twego imienia.

Pan de Sainte Colombe zakręcił krzesłem i roztrzaskał je o obudowę kominka, wrzeszcząc:

Wasz pałac jest mniejszy od byle komórki, a tamtejsza publiczność jest niczym!

Opat Mateusz zbliżył się do niego, gładząc palcami diamentowy krzyż, i wycedził:

Zgnijesz pan w tym błocie, w ohydzie przedmieść, pochłonie cię ta nędzna rzeczka.

Pan de Sainte Colombe blady jak papier, drżąc, zamierzał już chwycić drugie krzesło. Ale pan Caignet i Toninka podbiegli do niego równocześnie. Pan de Sainte Colombe wydawał już tylko głuche jęki, starając się złapać oddech. Ręce wspierał na poręczy krzesła. Toninka rozprostowała palce ojca, po czym posadzili go. Podczas gdy pan Caignet wkładał rękawiczki i sięgał po kapelusz, a opat wymyślał muzykowi od nieznośnych uparciuchów, ten przemówił niezwykle cicho i z przerażającym spokojem:

– Jesteście wszyscy topielcami. Toteż wyciągacie ręce. Zrozpaczeni, że utraciliście grunt pod nogami, chcielibyście pociągnąć za sobą innych, aby oni także pogrążyli się w odmętach.

Wypowiadał te harde słowa bardzo wolno, dobitnie, jakby skandował. Królowi przypadła do gustu ta riposta, która dotarła doń za pośrednictwem opata i nadwornego muzyka. Nakazał, by pozostawiono odludka w spokoju, i zalecił dworzanom, by zaprzestali uczęszczać na koncerty, Sainte Colombe jest bowiem buntownikiem, który niegdyś, zanim władca rozpędził owych panów z Port-Royal, miał i z nimi konszachty.


 

VI

 

Przez wiele lat żyli w spokoju, żyli dla muzyki. Toninka odłożyła swą małą dziecięcą violę i nadszedł dzień, gdy po raz pierwszy wsunęła pomiędzy nogi skrawek płótna, by odtąd czynić to już co miesiąc. Dawali zaledwie jeden koncert w sezonie, a pan de Sainte Colombe zapraszał wówczas swych współbraci muzyków, którzy cenili jego sztukę, nie chciał natomiast gościć ani panów z Wersalu, ani nawet burżuazji, która zyskiwała coraz większy wpływ na poczynania i opinie króla. Coraz rzadziej też zapisywał nowe utwory w oprawnym w czerwoną skórę kajecie i nie życzył sobie, by były drukowane, a tym samym poddawane pod ocenę publiczności. Utrzymywał, że są to tylko zanotowane pod wpływem chwili improwizacje, których istnienie jedynie owa chwila usprawiedliwia, nie zaś wykończone i dopracowane dzieła. Magdalena stawała się coraz piękniejsza. Była filigranowa i delikatna, pełna ciekawości, której motywów nie potrafiła odgadnąć. Dlatego właśnie owa ciekawość napawała ją lękiem. Toninka, żywa i radosna, czyniła ogromne postępy. Pełna inwencji twórczej wyrastała na wirtuoza.

Kiedy pozwalała na to pogoda, a przede wszystkim nastrój, Sainte Colombe chadzał nad rzekę, siadywał w zacumowanej u brzegu łodzi i oddawał się marzeniom. Łódź była stara i zaczynała już przeciekać. Wykonano ją w czasach, kiedy nadintendent przebudowywał kanały. Była wtedy pomalowana na biało, ale z upływem lat pokrywająca ją farba złuszczyła się niemal całkowicie. Barka przypominała ogromną, otwartą przez pana Pardoux, violę. Sainte Colombe lubił kołysać się na wodzie, pośród opadających mu na twarz liści wierzby płaczącej, lubił ciszę i skupienie łowiących nieopodal rybaków. Wspominał zmarłą żonę, entuzjazm i radość, którymi wypełniała ich życie, rozważne rady, jakich mu udzielała, kiedy o co prosił, jej biodra i ogromny brzuch przed narodzinami dwóch córek, które mu dała, a które dziś już stały się kobietami. Słuchał, jak klenie i kiełbie pluskają w rzece i mącą ciszę uderzeniami ogonów, jak wciągają powietrze, wysuwając białe, rozchylone pyszczki nad powierzchnię wody. Latem, w upały, ściągał buty, zrzucał koszulę i powoli wchodził do chłodnej wody aż po szyję, a potem, zatykając palcami uszy, zanurzał w niej twarz.

Pewnego dnia, gdy tak siedział, wpatrując się w nurt rzeki, zapadł w drzemkę. Śnił, że zanurza się w ciemnej wodzie i że tam już pozostaje. Wyrzekł się wszystkiego, co ukochał na tej ziemi – instrumentów, kwiatów, ciast, pięknych partytur, jelonków z chitynowymi skrzydełkami, ludzkich twarzy, cynowych naczyń, wina. Kiedy się ocknął, przypomniał sobie o „Grobowcu tęsknoty”, owym utworze skomponowanym nocą, gdy małżonka opuściła go, by usnąć w objęciach śmierci. Poczuł nagle silne pragnienie. Wstał i przytrzymując się gałęzi, wyszedł na brzeg, by z ciemnej i chłodnej piwnicy przynieść glinianą karafkę wina oplecioną słomą. Wylał na klepisko warstewkę oliwy, która chroniła wino przed kontaktem z powietrzem. W mrocznej piwnicy sięgnął po szklankę i skosztował nieco trunku. Potem powrócił do chatki, gdzie ćwiczył grę na gambie, prawdę mówiąc, nie tyle po to, by nie zakłócać spokoju córek, lecz po to, by nie podsłuchiwało go niczyje ucho i żeby móc spokojnie sprawdzać efekt uzyskany przy takim lub innym ułożeniu ręki, przy takim lub innym poruszeniu smyczka. Nie chciał, by ktokolwiek osądzał wyniki jego eksperymentów lub to, co przyszła mu ochota uczynić. Na jasnoniebieskim suknie okrywającym stolik, tam gdzie zwykł był kłaść nuty, postawił tym razem karafkę wina otuloną słomą i kielich, który zaraz napełnił, a do tego cynowy talerz pełen rurek waflowych. A potem zaczął grać „Grobowiec tęsknoty”.

Nie potrzebował sięgać po kajet z nutami. Ręka sama wędrowała po strunach. Z oczu Sainte Colombe’a popłynęły łzy. Muzyka rozbrzmiewała dłuższą już chwilę, gdy w drzwiach pojawiła się niezwykle blada kobieta. Uśmiechając się do niego, położyła palec na ustach, dając znak, iż nie odezwie się ani słowem i nie chce, by odrywał się od tego co robi. W milczeniu okrążyła pulpit, przy którym siedział pan de Sainte Colombe. Przycupnęła na kufrze w kącie izby, w pobliżu stołu i karafki z winem, słuchając, jak gra.

Tą kobietą była jego żona. Łzy wciąż płynęły po twarzy muzyka. Kiedy skończył grać i uniósł wreszcie powieki, jej już nie było. Odłożył violę i wyciągając rękę po ciastko, spostrzegł opróżniony do połowy kielich i ze zdumieniem zauważył, że tuż obok, na niebieskim suknie, leży nadgryziony wafelek.


 

VII

 

Nie była to jedyna jej wizyta. Pan de Sainte Colombe początkowo zląkł się, iż popadł w obłęd, potem jednak doszedł do wniosku, że jeśli nawet jest to szaleństwo, daje mu ono chwile szczęścia, jeśli zaś jest to prawda, to stał się cud. Miłość, jaką darzyła go żona, musiała być zatem jeszcze silniejsza od uczucia, które on żywił do niej. Wszak przybywała do niego, a on nie mógł odwdzięczyć się jej tym samym. Chwycił za ołówek i napisał do przyjaciela będącego członkiem cechu malarzy, pana Baugina, prosząc, by namalował obraz przedstawiający stolik do pisania, przy którym pojawiła się pani de Sainte Colombe. Nikomu jednak nie wspomniał o tych odwiedzinach. Nawet Magdalena, nawet Toninka nie miały o niczym pojęcia. Zwierzał się wyłącznie swej violi, a czasami zapisywał w oprawnym w skórę kajecie, na wyrysowanych przez Toninkę pięcioliniach, melodie, które powstały pod wpływem owych spotkań lun zrodziły się z jego marzeń i wizji. Co noc zamykał na klucz drzwi sypialni, czasami bowiem, ogarnięty żądzą, podniecony wspomnieniem zmarłej żony, ściągał spodnie i dawał sobie choć odrobinę rozkoszy i zaspokojenia własną dłonią, opierał się przy tym o ścianę lub stół stojący na wprost łoża z baldachimem, które przez dwanaście lat dzielił z małżonką, i wpatrywał się w czerwone, skórzane okładki księgi z nutami i niewielki, oprawiony w czarne ramki obraz, wykonany na jego prośbę przez przyjaciela. Widząc owo płótno, czuł się szczęśliwy. Rzadziej zdawało mu się teraz wpadać w gniew, jednak choć jego córki to spostrzegły, nie miały odwagi wspomnieć mu o tym. W głębi duszy czuł, że coś się dokonało. Wyglądał na spokojniejszego i pogodzonego z życiem.


 

VIII

 

Pewnego dnia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin