Bojarski Piotr - Kryptonim Posen 01 Kryptonim Posen.docx

(258 KB) Pobierz

 

PIOTR BOJARSKI

 

KRYPTONIM
POSEN


SPIS TREŚCI

PROLOG              3

ŚLAD              5

MELDUJE SIĘ „DWÓJKA”              27

OGIEŃ W BRAMIE              45

ROBAKI NA STOLE              57

PRZEBUDZENIE MAGISTRATU              79

STRASZNE OBRAZKI              98

TWARZĄ W TWARZ              114

ODDECH KOSTUCHY              125

SZOK I UPOKORZENIE              142

TO HONOROWA SPRAWA              161

EPILOG              185

KILKA SŁÓW OD AUTORA              186


PROLOG

Na wschód od Warszawy, lato

Po ściernisku łaskotanym promieniami wschodzącego słońca niósł się gromki grzmot kilkuset silników. Zachodni wiatr uderzył w nozdrza ukrytych w snopach siana chłopców ostrym smrodem spalonej benzyny. Od fetoru szybko rozbolały ich głowy, ale niewiele sobie z tego robili. Widowisko godne było czegoś więcej niż tylko lekkiego podtrucia spalinami. Przed nimi, na ładnym kilometrze odkrytej przestrzeni, ciągnął się żelazny sznur pancernych maszyn, błyszczących w letnim słońcu.

Potężne, masywne lufy przydawały czołgom majestatu i budziły w chłopcach respekt.

- To tygrysy! I to najlepsze! - wyrwało się piegowatemu Pietrkowi.

Piwne oczy świeciły mu się z podniecenia i radości.

- Skąd wiesz, że najlepsze? - gruby, spocony pod pachami Jędrek skarcił go powątpiewającym spojrzeniem.

- To tygrysy królewskie, tak na nie mówią. - Pietrek nie dał się zbić z tropu.

Takie maszyny widział już raz, gdy kilka miesięcy temu przejechały przez wioskę, pędząc w zwartej kolumnie na wschód. Wtedy miały na pancerzu wyłącznie czarne krzyże. Ale dzisiaj sprawa wyglądała inaczej. Na czele pancernej kawalkady zauważył czołgi ze swojskim, białoczerwonym prostokątem na wieżyczkach. Nie było ich wiele. Może kilkanaście, a tych niemieckich chyba ze dwie setki. Ale były!

Pietrek poczuł rozpierającą go dumę.

- Z takimi czołgami to nikt nam nie podskoczy - orzekł fachowym tonem.

Jędrek podrapał się w rudą głowę.

- A niby kto by spróbował? - zapytał przytomnie. - Ruskie przecie pobite.

- Prawda - przyznał Pietrek. - Teraz my są potęga. Ojciec mówi, że ani chybi, jak za niedługo defilada w Warszawie będzie.

Jędrek skinął aprobująco głową. Też o tym słyszał, dziadek coś w gazecie o wielkiej defiladzie zwycięstwa czytali. Tylko się dziadunio nadziwić nie mógł, jak się ten świat zmienił. Bo to teraz nasze dzielne wojaki noga w nogę ze Szwabami maszerować paradnie będą - a przecie dziadziuś wspominać przy piwie lubi, jak w dziewiętnastym Niemiaszków aż pod Bydgoszcz pogonił. „A tu proszę: rachciach i wojna z Niemcami pod rękę wygrana” -dźwięczały Jędrkowi w uszach pełne niedowierzania słowa dziadka.

- Pietrek - zagadnął kolegę - a ty co myślisz?

- Że co niby?

- Że to Niemce zawsze pomagać nam będą?

Pietrek westchnął głęboko i opadł na plecy, zapadając się głęboko w siano. Polskie czołgi już dawno przejechały, a na niemieckie nie chciało mu się patrzeć.

- Ksiądz Zygmunt powiedział wczoraj w kościele, że Bogu dziękować trzeba za pobicie bolszewików. A ja tak sobie myślę, że Niemce nie takie złe. Jak do wsi zajadą, to cukierki zawsze rozdają. I karabiny niezłe mają. Ojciec powiada, że i my takie mieć będziemy. A jak tak, to chyba źle nie będzie...

Jędrek wychylił ostrożnie głowę z kopy siana. Na polną drogę z wolna opadał kurz wzniecony przez gąsienice ostatnich maszyn. Pancerna kolumna wspinała się teraz na łagodne wzniesienie po zachodniej stronie pola. Stalowe giganty sunęły mozolnie w górę. Z daleka wyglądały niczym kompania ciężkich, pobłyskujących metalicznie żuków. Łomot silników słabł miarowo, przechodząc w cichy pomruk.

- Pietrek, już wiem! - Jędrek wyskoczył ze słomy i puknął się odkrytą dłonią w czoło.

- Przecie tam jest Warszawa! Przecie oni jadą na defiladę!

- Też mi odkrycie - prychnął Pietrek.

Wstawał nowy dzień, i sierpnia roku.


ŚLAD

Poznań, wtorek i sierpnia, wczesny ranek

Z bramy jednej z odrapanych kamienic na Kantaka wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w szarym prochowcu. Czujnym spojrzeniem omiótł pustą ulicę w poblasku wschodzącego słońca. Kiedy stwierdził, że nie ma żadnych świadków, wyjął z ust ledwo żarzącego się papierosa i zdecydowanym gestem rzucił go pod nogi.

Gdy rozgniatał niedopałek twardym obcasem buta, na jego wychudłej twarzy pojawił się grymas zwierzęcej satysfakcji.

Strzepnął kurz ze skórzanych rękawiczek, raz jeszcze obejrzał się za siebie, a potem ruszył dynamicznym krokiem w stronę Teatru Polskiego.

Z ciemnej bramy opuszczonej przez mężczyznę dobiegały coraz słabsze jęki.

Pet na ulicy tlił się jeszcze przez chwilę anemicznym siwym dymkiem, aż w końcu dogasł na zimnym bruku.

Warszawa, wtorek i sierpnia, dziewiąta piętnaście

Kapitan Jan Krzepki z radością zeskoczył ze stopnia wagonu, zarzucił plecak na ramię i spojrzeniem pełnym nostalgii rozejrzał się dookoła. Nareszcie! Po trzech latach wojny i zaledwie dwóch dłuższych urlopach na tyłach frontu mógł wrócić do kraju. Ba - mógł też wreszcie nacieszyć się ze zwycięstwa!

Nie zauważył na peronie nikogo bliskiego, ale nie zdziwił się, bo nie spodziewał się żadnej wzruszającej chwili. Jego rodzina przywita go dopiero jutro w Poznaniu. Na razie musi spędzić ten dzień w stolicy. Nie będzie to nudne, wszak w Alejach Jerozolimskich Naczelny Wódz, następca marszałka Piłsudskiego, odbiera dziś defiladę zwycięstwa.

Warszawski dworzec kolejowy przybrany był w gigantyczne białoczerwone szarfy. „Ojczyzna wita swoich bohaterów” - głosił potężny, wymalowany czerwoną farbą napis nad wejściem głównym do gmachu dworca. Tak samo musiało to wyglądać w roku, kiedy Piłsudski zatrzymał bolszewików pod Warszawą. Tyle że „Dziadek” odrzucił ich na wschód na dwadzieścia lat. Oni osiągnęli to, co Piłsudskiemu nawet się nie marzyło...

Na samo to porównanie łza zakręciła mu się w oku. Byłby z nich na pewno dumny!

Krzepki zawiesił na chwilę oko na potężnej, modernistycznej sylwetce Dworca Głównego. Od kiedy dwa lata temu ostatecznie oddano go do użytku, nowoczesny gmach stał się symbolem stolicy. Symbolem nowej Polski, rozpostartej od morza do morza.

Czuł radość z rozwoju swego kraju. Zwycięska wojna na wschodzie, uporanie się z gospodarczym kryzysem... Po wielu latach stagnacji kraj wreszcie wychodził na prostą. Nareszcie wszystko szło ku dobremu.

Przeszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich i ruszył niespiesznym krokiem w stronę Marszałkowskiej. Na chodniku było niewielu przechodniów. Mijający go co jakiś czas szeregowcy salutowali przepisowo do daszków rogatywek. Zwisające z latarni kokardy przypominały o dzisiejszej uroczystości.

Zatrzymał się przy jednej z nich, by oddać swoje zakurzone oficerki w ruchliwe dłonie pucybuta. Kiedy chłopak polerował buty, Krzepki rzucił okiem na witrynę pobliskiego sklepu z czekoladkami. Zauważył, że widnieją w niej tylko polskie chorągiewki. W duchu ucieszył się, że nikt nie wpadł na pomysł skojarzenia białoczerwonych z tymi, w które wpisana była czarna swastyka.

Jeszcze dwa pociągnięcia szmatką i Krzepki mógł się przejrzeć w lustrzanej tafli swoich butów. Rzucił chłopakowi groszy i skierował się w stronę skrzyżowania z Marszałkowską. Na wymuskanym placu za dworcem zauważył przystrojoną wieńcami trybunę, przy której uwijali się jak w ukropie robotnicy. Mimo sporej odległości słychać było miarowy stukot młotków. Trybuna musiała być gotowa na czas.

Podszedł do budki z prasą i kupił „Ilustrowany Kurier Codzienny”.

Witamy naszych bohaterów! - głosił tytuł na długość całej szpalty. Egzaltowany ton prasowej relacji nieco go ubawił. „Pogromcy czerwonej zarazy wracają do domu.

Osławieni zwycięstwami pod Kijowem i Charkowem, zwycięzcy żołnierze Wojska Polskiego rzucą dziś Naczelnemu Wodzowi pod nogi zdobyczne bolszewickie sztandary” -piał z zachwytu autor gazetowej czołówki.

Ani słowa o Niemcach, pomyślał lekko rozbawiony. Można by odnieść wrażenie, że Rzeczpospolita sama rzuciła Sowiety na kolana. Jakby nie było niemieckich baz na Kresach czy setek tysięcy żołnierzy Wehrmachtu w wagonach, które właśnie przemierzały Polskę ze wschodu na zachód.

Zdjęcie marszałka na pierwszej stronie zapowiadało dzisiejszy triumf. Krzepki zbliżył do oczu sźeroką płachtę gazety, by przestudiować wyraz twarzy Naczelnego Wodza.

Marszałek ufnie spoglądał w przyszłość.

Poznań, wtorek i sierpnia, dziesiąta z minutami

- Kto go znalazł?

Pytanie zawisło na dłuższą chwilę w gorącym powietrzu. Starszy posterunkowy Adamczak gorączkowo szukał w pamięci tego istotnego szczegółu, o którym niespodziewanie zapomniał.

- Dozorca - przypomniał sobie wreszcie i odsapnął z ulgą.

- O której?

Adamczak zerknął w notes.

- Kwadrans po siódmej.

Pękaty jegomość w przyciasnej marynarce poruszył się niespokojnie.

- Czy wyście wszyscy ogłupieli?! - Jego krągła twarz przybrała barwę purpury. -Nieboszczyk stygnie od siódmej, a wy telefonujecie do nas w tej sprawie trzy godziny później?! Trzy godziny?! Czekacie tyle czasu, zamiast ruszyć dupsko i przejść te sto metrów do Prezydium Policji?!

Posterunkowy Adamczak poczuł, że krew odpływa mu z głowy. To koniec, pomyślał. Koniec mojej krótkiej kariery w policji. A wszystko dlatego, że na jego posterunku nawaliła centrala telefoniczna. I nie mógł od razu zadzwonić do kryminalnych. Czyli do komisarza Zbigniewa Kaczmarka, który stał teraz przed nim i srożył się niczym rozjuszony indyk.

- Panie komisarzu, już tłumaczyłem... Procedura mówi o kontakcie telefonicznym... Ale centrala nam padła i...

- I gówno - przerwał mu Kaczmarek. - Procedury! Też mi coś! Za kwadrans chcę mieć na piśmie szczegółowy raport na temat okoliczności znalezienia ciała. Za kwadrans i ani minuty dłużej!

Zmieszany posterunkowy skłonił się i puścił się biegiem w kierunku komisariatu na Świętym Marcinie. Zanim zniknął za rogiem kamienicy, komisarz był już w bramie. Smród uryny i niecenzuralne napisy na ścianach nie pozostawiały wątpliwości co do osobliwego charakteru miejsca. Kaczmarek od razu przypomniał sobie tutejszą spelunę, uchodzącą w lokalnym półświatku za wziętą siedzibę płatnej rozkoszy. Malowane na różowo poręcze niechybnie wiodły schodami w górę ku temu przybytkowi.

Spojrzał na klatkę schodową, ale nie dostrzegł niczego, co przyciągnęłoby wzrok na dłużej. Ta ruchliwa nocna arteria, którą co wieczór przemierzali podchmieleni klienci z pobliskiej restauracji „Moulin Rouge”, była o tej porze zupełnie martwym szlakiem. Cofnął się więc i skierował w głąb bramy. W miejscu, w którym półmrok przechodził w dzienną poświatę, przy wyjściu na wybrukowany wewnętrzny plac stało dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Pomiędzy nimi, przykryte jakąś lichą derką, spoczywały zwinięte w kłębek zwłoki. Spod szarego koca po niewielkiej pochyłości spłynęła jakiś czas temu ku kratce kanalizacyjnej wąska strużka krwi.

Kaczmarek podszedł bliżej i machnął policjantom swoją legitymacją, żeby nie przeszkadzali mu w pracy. Nachylił się, a potem kucnął przy zwłokach. Spod nakrycia wystawała zaciśnięta pięść denata. Była zakrwawiona i sina. Uwagę Kaczmarka zwróciły długie, smukłe palce mężczyzny i starannie wypielęgnowane paznokcie. Jakiś inteligencik, który zapuścił się ku swojej zgubie do tej nory?

- Leży jak plyndz[1] na patelni - odezwał się wyższy funkcjonariusz, stojący po prawej.

Komisarz już miał sięgnąć po koc, by poznać oblicze nieboszczyka, ale nagle zauważył, że pomiędzy palcami denata prześwituje jakiś papier...

- To pieniądze - znów dał o sobie znać policjant z prawej strony.

- Przecież widzę, że nie rajstopy - odburknął szorstko komisarz, obrzucając policmajstra chłodnym spojrzeniem.

Nie zdążył zapłacić, przemknęło mu przez myśl. Kolejna ofiara nieokiełznanej pożądliwości. W tej okolicy takie zdarzenia to szara codzienność. Bułka z masłem. Facet nadział się na jakiegoś krewkiego doliniarza, być może stawił mu opór i zapłacił za swoją głupotę. Raz, a porządnie. Ostatecznie.

Wstał i bez namysłu skierował się ku różowym poręczom. Ciemna klatka schodowa była wąska i odstręczająca, a drewniane stopnie wytarte przez setki bywalców. Każdy skrzypiał na inną modłę. Jeśli ktokolwiek za dębowymi drzwiami oczekiwał wizyty o tak wczesnej porze, na pewno został już uprzedzony o nadchodzącym gościu.

Lekko zasapany stanął przed drzwiami na pierwszym piętrze i zastukał w nie gwałtownie. Wiedział, do kogo należy ten lokal, ale nie spodziewał się właścicielki o tak wczesnej godzinie. I się nie pomylił. Po powtórnym uderzeniu pięścią za drzwiami dało się słyszeć szuranie butów. Ktoś przez chwilę zmagał się z zamkiem, aż w końcu drzwi uchyliły się w wąską szparkę. Komisarz dostrzegł w niej podbite kobiece oko. Rozmazany tusz do rzęs podkreślał przygnębiający efekt.

- Policja! ryknął Kaczmarek.

Szarpnął klamką, ale nie dostał się do wnętrza. Kobieta najwyraźniej nie odczepiła łańcucha.

- Otwieraj, lafiryndo! - rzucił zdenerwowany.

Córa Koryntu nie miała jednak najmniejszej ochoty do współpracy ze stróżem prawa. Za jej plecami pojawił się znienacka cień męskiej sylwetki.

- O co chodzi? - Kaczmarek usłyszał zza drzwi chropawy głos, który wydał mu się dziwnie znajomy.

- Policja! - huknął raz jeszcze. - Komisarz Kaczmarek! Natychmiast otwierać! W tym domu popełniono przestępstwo!

Krótka chwila konsternacji po drugiej stronie dobitnie świadczyła o tym, że komunikat zrobił odpowiednie wrażenie. Czyjeś palce wysunęły łańcuch z prowadnicy i drzwi otworzyły się z wolna.

W lichym świetle spływającym z czerwonej żarówki podwieszonej wysoko pod odrapanym sufitem komisarz dostrzegł piersiastą brunetkę, odzianą w mocno postrzępioną halkę. Fioletowy policzek kobiety kontrastował z sympatyczną, młodą twarzą. Za jej plecami czaił się wstydliwie równie skąpo ubrany chudy jegomość z binoklem w lewym oku. Na jego spoconej, łysej czaszce odbijała się jak w lustrze spękana struktura sufitu.

Komisarz Kaczmarek chrząknął, bo zdawało mu się, że tak wypadnie bardziej naturalnie.

- Dzień dobry, panie wiceprezydencie - zagaił. - Proszę wybaczyć to hm... najście. Jestem tu w wybitnie służbowej sprawie. Muszę natychmiast porozmawiać z właścicielką tego... że tak powiem, mieszkania. Czy... zastałem może madame Gładecką?

- Pani nie ma w... domu - wyrwało się brunetce.

Zaraz potem zmieszana spuściła wzrok.

- Tak, tak, panie komisarzu - skwapliwie przytaknął zza jej pleców łysy dostojnik w negliżu. - Zaraz wszystko załatwimy. Gdyby łaskawy pan zechciał poczekać parę minutek, będę bez wątpienia do pańskiej dyspozycji.

- Oczywiście - przytaknął chętnie Kaczmarek, starając się omijać urzędnika swoim rozbieganym wzrokiem. - Pozwolą państwo, że poczekam na klatce schodowej?

- Tak, tak. Tooo... to bardzo dobry pomysł! - podchwycił wiceprezydent i w tej samej chwili zniknął w głębi korytarza.

- Ładne kwiatki - westchnął Kaczmarek. Celebrując każdy krok, zaczął schodzić w dół schodów. Nie doszedł jeszcze do półpiętra, kiedy usłyszał tupot nóg. Zziajany starszy posterunkowy Adamczak pędził w górę, ściskając w prawicy kartkę z raportem.

Kaczmarek teatralnym ruchem wyszperał w czeluściach kamizelki wielki złoty zegarek i podniósł go na wysokość swojego wydatnego nosa.

Trzynaście minut i dwadzieścia sekund...

No! Nareszcie wszystko wraca do normy, pomyślał. W końcu, porządek musi być!

Warszawa, wtorek i sierpnia, jedenasta trzydzieści

W kawiarni hotelu „Polonia” było tak tłoczno, że od razu zrezygnował z kawy i leniwym krokiem skierował się ku rzęsiście podświetlonej sali restauracyjnej. Było wprawdzie jeszcze dość wcześnie jak na obiad, ale sterany frontowymi postami żołądek upominał się o swoje. Mężczyźni, których mijał, z rzadka pokazywali się w marynarkach. Dominowali wojskowi. Gdzieniegdzie dumnie pobłyskiwała szabla, oznaka wyższej szarży. Nastrój oczekiwania na uroczystą paradę udzielił się wszystkim, którzy przemierzali hotelowy hol.

To ekskluzywne miejsce znał od czasu poprzedniego urlopu. Do Warszawy dojechała wtedy Wilhelmina i razem spędzili wspaniały letni wieczór, słuchając koncertu Kiepury. Mistrz - jak to miał w zwyczaju - oczarował publiczność, występując na balkonie, zupełnie pod gołym niebem.

- Wunderbar... - wyrwało się zachwyconej Wilhelminie, gdy Mistrz po raz ostatni skłonił się wiwatującym słuchaczom.

Te słowa na zawsze zapadły mu w pamięć.

Westchnął do swoich miłych wspomnień i przyspieszył kroku. W raźnym tempie wszedł do restauracji. Wysokie pomieszczenie, zwieńczone w górze efektownym szklanym świetlikiem, było dodatkowo oświetlone dziesiątkami kinkietów, żarzących się mimo bliskiego południa na filarach galerii. Szedł po purpurowym dywanie znaczącym szlak przez sam środek podłużnej sali. Uczucie m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin