Oldi Henry Lion Mesjasz formatuje dysk A5.doc

(2464 KB) Pobierz
Mesjasz formatuje dysk




Henry Lion Oldi

Дмитрий Евгеньевич Громов & Олег Семёнович Ладыженский

Mesjasz formatuje dysk

 

Przełożył Andrzej Sawicki

Tytuł oryg. Мессия очищает диск

Wydanie oryginalne 1996

Wydanie polskie 2004

 

Boski komputer zarządzający reinkarnacją dusz zostaje zaatakowany przez nieznany wirus. W jednej z prowincji Podniebnej Krainy wybucha epidemia choroby nazwanej Szaleństwem Buddy. Objawy są podobne do schizofrenii: w zainfekowanych nią ludziach objawiają się inne osobowości, rzekomo z innych wcieleń. Chorzy dopuszczają się niecnych czynów. Prowadzący śledztwo sędzia odkrywa, że wszelkie tropy prowadzą do klasztoru Shaolin oraz w zaświaty, w krainę demonów i piekielnych monstrów.

 

Spis treści:

Księga pierwsza  NIE BUDŹCIE ŚPIĄCYCH SMOKÓW.              3

Część pierwsza - Piętno na rękach.              3

Część druga - Maleńki archat.              57

Część trzecia - Władcy Mrocznych Dziedzin.              128

Księga druga  EPOKA POWSZECHNEJ SZCZĘŚLIWOŚCI.              207

Część czwarta - Biały tygrys i niebieska wrona              207

Część piąta - Droga do Pekinu.              278

Część szósta - Shaolin musi zostać zniszczony.              404

Księga trzecia CIEMNA STRONA SŁOŃCA.              518

Część siódma - Zwiadowcy Karmy.              518

Epilog.              574

Transkrypcja nazw chińskich.              579


Księga pierwsza
NIE BUDŹCIE ŚPIĄCYCH SMOKÓW.

 

 

Część pierwsza - Piętno na rękach.

 

Tygrys wysuwa pazury, nawet o tym nie myśląc, ofiara jednak nie może się ukryć.

Smok wykorzystuje swoją siłę, nawet tego nie zauważając, góra jednak nie może się oprzeć.

Z nauk mistrzów


Rozdział pierwszy.

1.

Procesji towarzyszyło nic mniej niż stu ludzi pałacowej ochrony - wszyscy z gongami, bębnami, w purpurowych długich szatach, owinięci ciasno pasami z rogowych płytek, w odświętnych, krytych jedwabiem kapeluszach o silnie zagiętych rondach, przypominających skrzydła legendarnego ptaka Peng. Wspaniałość orszaku aż biła w oczy! Osobliwie, kiedy prześwietny Zhou-wang - rodzony brat aktualnie panującego imperatora Podniebnej Krainy, Syna Nieba Yong-Le, po raz kolejny wraca do przydzielonej mu dzielnicy.

Tak czy owak, stojący w tłumie gapie wymieniali półgłosem rozmaite uwagi: podobno książę Zhou o splamionych rękach już trzykrotnie odmawiał objęcia rządów nad dzielnicą, z powodu celowych błędów i jawnego naruszenia kanonów ustanowionych specjalnie dla spokrewnionych wangów, czyli celowej niedbałości w dopilnowaniu wyznaczonej wysokości pałacowych ścian, podwojenia należytej ilości bram, pomalowania sklepień zachodnich komnat w nieodpowiednie barwy, nie wspominając już o cynobrowym odcieniu zawiasów przy drzwiach i tak dalej.

Ale czy warto się tym przejmować, skoro w Ningou jest święto, a to w szarzyźnie miałkiej codzienności już niemało!

Zaraz za oddziałem straży przybocznej dwudziestu dworzan ostrożnie wiozło w szylkretowej, ozdobionej jaspisem i szmaragdami skrzyni drogocenne relikwie Zarządu Ceremonii: świadectwo tytułu wanga, nazywane Ze i wytłoczone na najcieńszej blasze z czerwonego złota, a także osobistą pieczęć księcia Zhou, mającą kwadratową podstawę i uchwyt w postaci tygrysa w skoku.

Obok relikwii w szkatule leżał zwój - kopia nefrytowych tabliczek ze Świątyni Cesarskich Przodków - z dwudziestoma piktogramami, z których powinna się składać pierwsza część imion przodków Zhou-wanga na przestrzeni dwudziestu pokoleń.

Niech Niebo uchroni od błędu - czujne oko Zarządu Cesarskich Krewniaków nie śpi!

Za dworzanami, w otoczeniu eunuchów z wachlarzami i chorągwiami, nieśpiesznie jechała karoca aktualnej faworyty księcia Zhou, jego ukochanej nałożnicy, pięknej Xuwang, którą żartobliwie nazywano po kątach Xuwang[1] Nieskazitelną. Sam Zhou-wang, jakby po raz kolejny niepotrzebnie chciał podkreślić swoje lekceważenie etykiety, jechał nie na czele pochodu, a obok karocy nałożnicy i nachyliwszy się do ocienionego zasłonami okienka szeptał coś śpiewnym głosem - być może recytował ukochanej wiersze z epoki Tang, których był wielkim wielbicielem.

I tak wszystko toczyło się swoją koleją i swoim porządkiem, ustalonym do najdrobniejszego szczegółu, dopóki z tylnych szeregów tłumu nie przepchnęła się ku przodowi tęga kobieta, która nie zadowoliwszy się tym i tak już niemałym sukcesem, bezczelnie podeszła do księcia Zhou i urodziwej Xuwang.

Kobietę tę znali dobrze mieszkańcy kwartału Ping-er. Powiedzcie zresztą sami, kto nie zna Ósmej Cioteczki, żony farbiarza Mao, która obdarzyła swego dobrodusznego męża ponad tuzinem dzieci - cichej, spokojnej i prostej babiny, z wiecznie opuchniętymi od nieustannego prania dłońmi?

Ale żeby tak, wbrew wszelkim zasadom życia światów Żółtego Pyłu, podejść prosto do wanga krwi...

- Precz, niegodna! - przeraźliwie zakwiczał tłuściutki eunuch, uderzając wachlarzem zakłócającą spokój kobietę. Uderzenie trafiło w wyciągnięte przedramię Ósmej Cioteczki, rozległ się trzask i z bambusowych płytek wachlarza na wszystkie strony sypnęły się ozdobne paciorki.

W tej samej chwili złożone w małpią garść dłonie żony farbiarza Mao ukosem spadły pomiędzy odstające uszy eunucha, któremu utkwił w krtani wyrywający się z niej wrzask i nieszczęśnik odczołgał się na pobocze drogi, otwierając i zamykając usta niczym wyrzucona na brzeg ryba.

A Ósma Cioteczka niewzruszenie parła ku karocy.

Pierwszy ze zdumienia ocknął się dworzanin o długich wąsach, obleczony w czarny kaftan wyszywany w długonogie smoki, z pasem tai-weia - naczelnika straży.

Wydał krótki rozkaz i przyboczni błyskawicznie złamali szyk, zostawiając swemu losowi dworzan z relikwiami; wokół Ósmej Cioteczki zwarł się krąg końskich zadów, a później, gdy najbliżsi przyboczni jakby sami z siebie wyfrunęli z siodeł, w powietrzu zamigotała stal. Beztroskie święto niepostrzeżenie przekształciło się w bezładne pobojowisko; w dłoniach żony farbiarza Mao migał błyskawicznie odebrany komuś podwójny toporek, doświadczeni żołnierze na oczach widzów przekształcili się w gromadę smarkaczy, którzy nie mogli trafić w kręcącą się jak fryga zwariowaną babę, odcięta głowa tai-weia potoczyła się prosto pod kopyta rumaka wanga, koń zaś żachnął się, szarpnął precz od uśmiechniętej martwym uśmiechem gęby przybocznego i niewiele brakło, żeby stanął dęba. Książę zapanował nad nim nie bez trudu.

 

Jak to mówią:

Miecze błyskają z obu stron,

Stal błyska, krew się leje.

Komuż potrzebne w śmierci czas

Zaszczyty, przywileje...

 

Dwaj osobiści przyboczni udzielnego władcy walili się jeszcze na zbryzgany krwią bruk: jeden z rozrąbaną czaszką, drugi - któremu nawet udało się trzykrotnie machnąć halabardą - z toporkiem w tyle głowy, a Ósma Cioteczka stała już przy karocy i patrzyła z dołu do góry na księcia Zhou.

Nie było to dobroduszne spojrzenie.

Takim wzrokiem nie patrzył na wielokrotnie obdarzonego niełaską władcę nawet jego ojciec, spoczywający obecnie wśród przodków Hong Wu, w młodości szeroko znamy mistrz da-tao-shu[2] i przywódca Czerwonych Turbanów[3], a w wieku dojrzałym pierwszy cesarz dynastii Ming, który przepędził mongolskich najeźdźców w północne stepy.

Ale jeżeli nawet Zhou-wang miał splamione ręce, to tych rąk żadną miarą nie dałoby się nazwać słabymi.

Lekka klinga miecza chang świsnęła złowrogo, opuszczając bogato zdobioną pochwę. Eunuchowie rzucili się do osłony księcia i miotając się bezładnie, zwiększyli tylko zamęt, przeszkadzając umiejętnie prowadzonej przez księcia klindze, ale kiedy miecz wreszcie opadł, opisawszy przed tym skomplikowaną niedokończoną podwójną pętlę, Ósma Cioteczka chybnęła się w tył i niczym kot, łapami krótko uderzyła z obu stron w płaz ostrza.

Brzęk, trzask i pozbawiony broni Zhou stawia konia dębem, a żona farbiarza Mao przemyka pod końskimi kopytami i pięścią uderza w kruchy zamek drzwi karocy, które ułamek sekundy wcześniej zatrzasnęła pośpiesznie Xuwang Nieskazitelna.

Wszyscy zobaczyli, jak napastniczka kopniakiem otwiera drzwi, wywleka za włosy wrzeszczącą przeraźliwie nałożnicę, przy okazji płynnie uchylając się od rzuconego w nią bojowego dysku, wyrywa z rąk pięknotki Xuwang maleńkiego, zanoszącego się szczekaniem pieska rasy hangzhou i łamie mu grzbiet o kolano.

Po czym rzuca psiego trupa na ciało nałożnicy, która z tego wszystkiego zdążyła malowniczo zemdleć.

Na mgnienie oka wszystko zamarło, a chaos zastygł w bezruchu - żołnierze, trzebieńcy, gapie, domagający się nowej broni książę Zhou... tylko Ósma Cioteczka kołysała głową, patrząc ze zdziwieniem na własne dłonie, jakby widziała je pierwszy raz; do morderczyni zaczął zaś sunąć ukradkiem łysogłowy mnich w pomarańczowej riasie, do tej pory idący na samym końcu pochodu i nie biorący dotąd żadnego udziału w zamieszaniu.

Drewniane sandały mnicha prawie nie dotykały ziemi; tak podobno chodzą niebiańscy mieszkańcy Białych Obłoków, którzy potrafią stanąć na napiętej karcie ryżowego papieru, nie niszcząc powierzchni.

Ale i mnich nie zdążył.

Ręce Ósmej Cioteczki same z siebie wyciągnęły się w przód i w dół, zmuszając jednocześnie nagle osowiałą kobietę do niezbyt zręcznego przysiadu, a ich palce, niczym pająk chwytający bezsilną zdobycz, zamknęły się na rękojeści złamanego i porzuconego przez księcia Zhou miecza chang.

Pomarańczowa riasa popłynęła dwakroć szybciej, przypominając pędzony przez wiatr wieczorny obłok - a przecież, gdy mnich znalazł się już w odległości pięciu kroków od żony farbiarza Mao, pęknięta klinga miecza wanga nieuchwytnym dla oka ruchem przecięła gardło kobiety, dokładnie tuż pod drugim, mocno obwisłym podbródkiem.

Pięknotka Xuwang, która akurat się ocknęła, została oblana obfitym strumieniem krwi i natychmiast znów popadła w omdlenie. Ten sam strumień krwi spryskał i ciało martwego pieska.

Oddając sprawiedliwość księciu Zhou, stwierdzić trzeba, że ocknął się pierwszy. Zeskoczywszy z konia, podbiegł do mnicha i chwycił go za kościste ramię.

- I cóż powiesz, czcigodny Banie? - ryknął zarządca, wzmacniając chwyt. - Czy to nie do twoich obowiązków należy dbanie o to, by złoczyńcy siedzieli w dybach, czekając na sąd i wyrok, a nie hulali swobodnie po ulicach podczas przejazdu wanga krwi? Znów usłyszymy to twoje słynne: Wszystko w świecie jest marnością, a Żółty Pył zaprószył żyjącym oczy?

Mnich nawet się nie skrzywił, jakby to me w jego ramię, niczym katowskie cęgi, wpiły się palce rozwścieczonego Zhou i nie w jego twarz splunął sążniście ten, kto włada życiem i śmiercią licznych poddanych.

- W istocie, wszystko jest marnością, szlachetnie urodzony wangu - cicho odpowiedział czcigodny Ban, a po jego obojętnej, jakby wyrzeźbionej z laki twarzy, rozbiegły się liczne szczeliny zmarszczek. - Jakżebym ja, nędzny mnich, mógł odgadnąć wolę Dziewięciu Nieb, jeżeli władca Piekieł, książę Yang-Lou zamierza przedłużyć lub skrócić czyjś żywot? Ale co zdołam, na co wystarczy nikczemnych sił głupiego mnicha, to zrobię...

Uchwyt na jego ramieniu się rozluźnił.

Zhou-wang doskonale wiedział, kto stoi za plecami nędznego mnicha. Każdy z ng-wangów, to znaczy wangów królewskiej krwi i każdy z cong-wangów, czyli lokalnych wielmożów, miał przydzielonego do swego orszaku takiego właśnie delikatnego mnicha, który przeszedł pełne szkolenie w słynnym klasztorze nie opodal góry Song-shang - jakoby z wyższych względów. Księciu Zhou nie trzeba było wyjaśniać, kto dyktuje cesarzowi Yong-Le te wyższe względy - któżby nie znał najczcigodniejszego Zhang Wo, formalnie odpowiedzialnego za stosunki z oddalonymi prowincjami i krajami ościennymi.

Będący jednym z głównych hierarchów klasztoru Shaolin, najczcigodniejszy Zhang nie pierwszy rok stał, niczym szary cień, za plecami Syna Nieba. Krąg zaufanych sług najnędzniejszego ze sług Buddy był tak obszerny, że jego krańce rozciągały się poza mgliste granice nieokreśloności, i tak skryty, że ta sama mgła dokładnie chroniła go przed wzrokiem ciekawskich; wiedziano jednak, że mnisi wojownicy naczelnika tajnej służby są wszędzie: od Pjongjangu po Fu-zhou, od Kraju Porannej Świeżości do terytorium Wietów i odległej wyspy Riukiu. Przecież właśnie za radą najczcigodniejszego Zhang Wo cesarz przeprowadził niebywałą czystkę wśród urzędników, podpisał edykt O Wielkich Morskich Podróżach i obdarował klasztor Shaolin obszernymi ziemskimi nadaniami.

Nawet jeżeli jesteś po trzykroć wangiem - trzy razy pomyśl, zanim chwycisz za ramię któregokolwiek z przeklętych mnichów-nadzorców.

Tym bardziej, że jeden łysogłowy mnich z położonego nie opodal góry Song-shang klasztoru wart jest całego oddziału przybocznych.

Albo oddziału najemnych zabójców.

 

...Książę Zhou splunął i odszedł precz. Wiedział z całą pewnością, że czego jak czego, ale dochodzenia w sprawie tego osobliwego zamachu nie powierzy wielebnemu Banowi, jakkolwiek ten by na to nie nalegał. Jeżeli zechce, niech się w tym grzebie sam, skrycie i bez oficjalnego polecenia. A który z sędziów w Ningou jest godny tego, by mu zlecić to dochodzenie? Nie, nie dzisiaj.

Dzisiejszy dzień i bez tego był pełen nieprzyjemności.

A nałożnicę Xuwang trzeba będzie jeszcze w tym tygodniu odesłać do jej rodziców.

Widok zemdlonej, zalanej krwią Xuwang Nieskazitelnej z martwym pieskiem na piersi, na zawsze odepchnął serce księcia od ukochanej nałożnicy.

Tymczasem trupa Ósmej Cioteczki już wleczono na podwórze miejscowego urzędu śledczego...

 

2.

Urzędniczyna długo i kwieciście rozpływał się w uprzejmościach, nieustannie podkreślając uczciwość i nieprzekupność najszacowniejszego xianggonga[4] wymieniając jedna za drugą jego liczne zasługi, ale w żaden sposób nie chciał przejść do tematu zasadniczego: z jakiej to przyczyny on, będący nadwornym rządcą jaśnie wielmożnego Zhou-wanga, z samego rana zjawił się u sędziego Bao?

Co prawda, sędzia Bao i bez tego potrafił się domyślić przyczyny tak zdumiewającej wizyty; co więcej, znał ją doskonale. Dlatego skłonny do kwiecistego stylu i przyzwyczajony do pochlebstw zarządca tym razem wcale nie przesadzał, opisując zasługi wielce szanownego xianggonga w rozplątywaniu licznych i skomplikowanych spraw. Zestawienie bardziej niż niezwykłego wypadku, który nie dalej jak wczoraj miał miejsce na głównej ulicy Ningou, z pojawieniem się nadwornego rządcy księcia Zhou nie sprawiło terenowemu śledczemu[5] Bao najmniejszych trudności.

 

Skoro mowa o uczciwości, to i w tym wypadku dostojny rządca nic zgrzeszył przeciwko prawdzie. Zawistnicy już dawno za plecami nazywali wielce szanownego sędziego Bao - Bao Smocza Pieczęć, czyniąc aluzje do jego legendarnego poprzednika i imiennika, który przed trzystu mniej więcej laty zasłynął ze swojej nieprzekupności.

Wszystko było jasne od samego początku i dlatego smętne aż do nieprzyzwoitości. Słuchając dworzanina, który bezczelnie cytował Konfucjusza i nawet nie samego Kong-zi, a jego obecnych interpretatorów, sędzia uprzejmie kiwał głową. Dostojny Bao myślał przy tym o czymś zupełnie innym.

Nowa choroba, która objawiła się w Podniebnej Krainie, wkrótce nazwana przez prosty lud Szaleństwem Buddy, zabierała coraz liczniejsze ofiary i stopniowo przeradzała się w epidemię. Sędzia Bao wielokrotnie już stykał się z ludźmi, którzy stracili rozsądek w nieskończonym korowodzie kolejnych własnych wcieleń - doznawanych nieoczekiwanie i nieodwracalnie, niczym uderzenie pioruna - i zapominali, kim są, rozrywani na strzępy od środka, budzącymi się nagle wspomnieniami z poprzednich żywotów. Ludzie ci potrafili niekiedy doskonale przypominać sobie szczegóły powstania An Lushana[6], opowiadać, jak walczyli pod sztandarami Zhuge Lianga[7] albo Song Wu[8], mówić w nikomu nie znanych językach, przepowiadać przyszłość, nie znając przy tym swojego obecnego imienia i nie pamiętając rodzinnego domu ani swoich bliskich.

Gołogłowi mnisi z mądrymi minami wyjaśniali, że ludzie ci rozgniewali Buddę swoimi natarczywymi modłami i ten obdarzył ich iluminacją, o którą prosili, ale odczucie prawdziwej rzeczywistości przerosło siły ich słabego umysłu, nieprzygotowanego odpowiednim stylem życia i medytacjami.

Sędzia Bao był absolutnie przekonany, że plotący, co im ślina na język przyniosła mnisi są dokładnie tak samo dalecy od prawdy, jak od Buddy - czyżby najbardziej nawet irytujący natarczywością człowiek był w stanie czymkolwiek rozgniewać pogrążonego w Nirwanie Buddę?

Magowie Tao utrzymywali jednogłośnie, że wszystko jest wynikiem figlów, jakie płata któryś z demonów Władcy Piekieł Yang-Lou.

Demony na posyłki były na samym końcu listy zainteresowań sędziego, który miał dostatecznie wiele trosk bez wciągania w nie mocy piekielnych. (Gdzieżby tu znaleźć kogoś, kto mógłby mi dać parę demonów na posyłki? - myślał tęsknie sędzia, nalewając sobie czerwoną herbatę z dawno wychłodzonego czajniczka). Szaleństwo Buddy objawiło się niedawno w rodzinie samego sędziego Bao. Młody krewniak sędziego, Chong, stracił rozum, dosłownie w ciągu tygodnia przestał poznawać krewnych i nieustannie wyrywał się do Louyang, gdzie jakoby czekała nań rodzina, albo godzinami deklamował wiersze (kiepskie zresztą), czego nigdy przedtem nie robił. Kilka wcześniejszych wcieleń wodziło się za łby wewnątrz nieszczęsnego młodzieńca i podobnie jak górska lawina przygniotły i pogrzebały jego obecną osobowość, Bao zaś nie miał pojęcia, jak pomóc ukochanemu krewniakowi. Bezsilnymi okazali się miejski lekarz i zaglądający czasami do domu sędziego brodaty mnich z kołatką i gongiem. Tylko zawsze milczący taos Lan Daoxing, nazywany Żelazną Czapką, potrafił na pewien czas przywrócić młodzieńcowi rozum. Ale pod wieczór Szaleństwo Buddy opanowało Chonga z nową siłą - i nawet taoski czarodziej nie potrafił dłużej przeciwstawiać się rozwojowi choroby.

Sędzia wiedział, że opętani Szaleństwem Buddy nie potrafią żyć dłużej niż miesiąc, chodził więc ponury i przygaszony - ale przeklęty los nie ograniczył nieszczęść tylko do krewniaka Chonga!

Nie dalej jak przedwczoraj, sędzia zastał swego pierworodnego i spadkobiercę Wenga w zachodnim pawilonie na miłej rozmowie z jakąś zupełnie nieznajomą sędziemu dziewczyną. Panna skromnie spuściła wzrok i uprzejmie się ukłoniła wchodzącej do pawilonu głowie rodziny -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin