Duszyński Tomasz - Cud RP Project.rtf

(53 KB) Pobierz

 

Tomasz Duszyński

 

CUD RP PROJECT

 

Myśli pan, że łatwo przywołać to wszystko we wspomnieniach?

Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie komentuję słów sierżanta Nowickiego, czekam.

Mężczyzna powoli opanowuje wzburzenie, jego wzrok przygasa. Wydaje się, że nagle zobaczył coś zupełnie innego niż otoczenie knajpki, w której się spotkaliśmy. Nie muszę go zachęcać, powoli otwiera usta i zaczyna opowieść.

Przerzucili mnie do czwartego sektora. Dowództwo podzieliło miasto na części, Big Apple w kawałkach. Śmialiśmy się z chłopakami, że nam się ostał ogryzek. Rozumie pan, Manhattan. Stal i szkło, drapacze chmur, amerykański sen. Już kiedyś zamieniony whorror. Jedenastego września... Wtedy Osama uderzył w dwie wieże. Skurwiel będzie się smażył w piekle, tak jak ja niemal... Teraz sami wyburzyliśmy większość tych cudów ze względów strategicznych...

To był niesamowity widok... Chinooki nad wyspą. Przypominały olbrzymie ważki wylatujące na żer. Lądowaliśmy pośrodku Downtown. Piąta Aleja niczym pas graniczny, poszerzona do granic możliwości. Abramsy, bradleye, humvee. Byłem w Iraku i Afganistanie, niejedno widziałem. Jednak to... to było jak w jakimś pokręconym filmie. Fantastyka kategorii C. Tyle że działo się naprawdę i do chłopaków powoli zaczęło docierać, że tym razem wojnę toczymy na naszej ziemi.

Nowy Jork wymarły. Miasto duchów i wojskowych uniformów. Tyle sprzętu na jednym metrze kwadratowym nie było nigdy w historii wojen. Pustogłowi z dowództwa uznali, że właśnie tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, musimy odwrócić kartę tej wojny.

Mieszkańców wymiotło podczas pierwszego ataku. Miliony ludzi, niewielu zdążyło uciec. Big Apple zakorkował się w trzy dupy, gdy tylko przyszła pierwsza fala paniki. N Y spłonął jak zapałka. Ocalało, o dziwo, kilka budynków, które potem obsadziliśmy. W każdym oknie snajper. Na dachu wyrzutnie rakiet. To na tych latających rzeźników.

Mój pluton skierowano do Woolworth Building. Pan może nie wiedzieć, o który budynek chodzi, bo go już nie ma...

Kiedy zaatakowali?

Miałem widok na Central Park. Pieprzoną dziurę w ziemi, z której wychodzili chmarami. Najpierw pełzacze... To się zdarzyło już w pierwszą noc po moim lądowaniu. Potem maszkarony... Takie forpoczty, zwiadowcy. Wyglądały paskudnie, wysyłano je, żeby podłamać naszego ducha. Strzał w dziesiątkę. Morale spadało w zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy okazało się, że połową sprzętu mogliśmy sobie co najwyżej podłubać w nosie... Potem była chwila spokoju. Taka cisza przed burzą. Główne zastępy zaczęły napływać kilka godzin później, nieprzerwaną falą, z ogniem i pożogą...

Próbowaliście uderzyć w szczelinę?

To żart?

(Milczę, czekam na odpowiedź).

Dowództwo przywaliło wszystkim, co miało pod ręką. Żadnego efektu. Nawet zasypać tego cholerstwa nie było jak. Brudnej bomby nikt na terenie Stanów nie chciał użyć. Wciąż mieli nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Poza tym wyobraża pan to sobie? Hiroszima, Nagasaki... Ale tu? Na naszej ziemi?

Jak wyglądała walka?

Ciężki sprzęt załatwiał sprawę pełzaczy. Były powolne. Chłopaki z kawalerii spisali się nieźle, rozgniatali je jak purchawki. Nie było co dobijać. Zrobili spaghetti z pierwszej fali bez strat własnych. Wtedy zrozumiałem, dlaczego teren wokół Central Parku został wyrównany. Był gładki jak stół. Nawet herculesy, te ciężkie ciągniki gąsienicowe, dawały radę...

Schody zaczęły się przy maszkaronach. Skurwiele były cholernie szybkie. Skakały jak pchły. (Sierżant Nowicki wykonuje ruchy dłonią w górę i w dół, jakby naśladował przeciwników). Snajperzy nie dawali rady. Chłopaki z kawalerii zostali w swoich pojazdach. Im nic nie groziło, gorzej miała piechota. Wie pan. Maszkarony były łowcami. Doskonałymi drapieżnikami. Nawet nie zdążyłeś wywalić serii w ich łeb, gdy wyławiały cię z rumowiska, unosiły w powietrze i tam łamały kręgosłup jak zapałkę.

Żeby rozwalić takiego maszkarona, trzeba było trafić precyzyjnie. Jedyny punkt, który gwarantował sukces, to oko. Czaszki miały twardsze od stali. Rozgnieść ich, jak pełzaczy, nie można było. A wszystkie odporne na ogień...

Główna fala przyszła nad ranem. Najgorsza pora. Wilgotno i duszno. Założę się, że niejednemu puściły zwieracze na ten widok. Szara ruchliwa masa wypełzająca z nory. Były przerażające. Ich pancerze lśniły metalicznym blaskiem, chrzęściły jak chitynowe pancerzyki żuków. Miały jedno jedyne zadanie, zniszczyć wszystkich, których napotkają po drodze, całą naszą zakichaną planetę... Chociaż nie... teraz obaj wiemy, że wszystkich zniszczyć nie mogły. (Sierżant Nowicki śmieje się chrapliwie, potem milknie na chwilę, jakby zbierał myśli).

Hukuby zaatakowały pierwsze. Skrzydła dawały im ogromną przewagę. Ciała pokryte łuskami, niemal zero słabych punktów. Widziałem kilku chłopaków, którzy wskakiwali im na grzbiety. Precyzyjne cięcia pozwalały unieruchomić skrzydła. Jednak wtedy śmiałek spadał najczęściej na ziemię z pogruchotanymi kośćmi, a hukuby walczyły dalej. Kto wie czy na ziemi nie były jeszcze groźniejsze niż w powietrzu. Masywne łapy ze szponami tnącymi najtwardszy metal... Widziałem, jak wyciągają chłopaków z abramsów. Jak sardynki z puszek.

To wtedy upadł mit o skuteczności kawalerii powietrznej. Hukuby i te mniejsze... Astarothy... One po prostu taranowały w powietrzu wszystko. Apache i black hawki spadały jak muchy, płonące owady...

Byłem na dachu Woolworth z kilkoma chłopakami. Wiedziałem, że lada moment przywalą także w nas. Coraz więcej bezsensownych rozkazów, coraz więcej ludzi idących do piachu i nieprzerwany strumień Legionów.

(Sierżant Nowicki ociera pot z czoła. Jego wzrok znów przygasa. Wydaje się starym człowiekiem, choć w jego dossier wyczytałem, że ma dopiero dwadzieścia osiem lat).

Co potem się stało?

Kazali nam zejść kilka pięter niżej. Waliliśmy z okien. Zupełnie bez sensu. Nie wiem, czy w całym tym zamieszaniu rozwaliłem choć jednego. Niby jak? Szarańcza, która wylazła na powierzchnię, była niezniszczalna. Chwilami myślałem, że mi odbiło. Czerwoni żołnierze, na czerwonych koniach, pół ludzie, pół zwierzęta, zionący ogniem, obsypujący nas płomienistymi strzałami...

Wdarli się do budynku błyskawicznie. Woolworth zatrząsł się w posadach. Byłem pewny, że spłonę żywcem. Przeklinałem tego barana, któremu przyszło do głowy, by obsadzić tę stalową trumnę. Mieliśmy walczyć do końca... Nie było już odwrotu. Legiony przelały się na sąsiednie wyspy i dalej w głąb lądu.

I wtedy podbiegł do mnie dowódca... Pamiętam jego bladą twarz. Chyba wiedział więcej niż inni. Nie wiem, skąd miał informacje, które dopiero potem...

Zapytał, czy jestem Polakiem. Tak prosto z mostu. Chwycił mnie za klapy i uniósł w powietrzu jak piórko. Widziałem jego oczy, nie było w nich szaleństwa, bardziej ból i rozpacz...

Mój dziadek był Polakiem, walczył w AK. Uciekł z kraju przed komuną i Stalinem do Ameryki. Podziwiałem go, nauczył mnie o Polsce wszystkiego. Nawet, gdy teraz o tym pomyślę, to jego walka w AK, moja kariera wojskowa... Uwierzy pan, że nigdy w Polsce nie byłem?

Nieważne. Dowódca zapytał mnie, czy jestem Polakiem, właśnie wtedy. Potwierdziłem, nie wiedząc, czego ode mnie chce. I wtedy on puścił mnie i ukląkł przede mną... a ja...

(Sierżant Nowicki zbiera się chwilę w sobie, patrzy w ścianę gdzieś nad moją głową).

Powiedział: „Módl się o cud. Teraz. Módl się, żebyśmy przeżyli. Masz prawo do cudu, bo jesteś Polakiem... ”

Pociągnął mnie w dół, tak że też ukląkłem. Jego palce zgniatały moje łokcie. Jęknąłem z bólu, ale tego nie zauważył. Chłopaki wokół nas nie wiedzieli, co jest grane, ale też padli na kolana. Zdjęli hełmy, te pieprzone maski i modlili się, każdy po swojemu...

Zamknąłem oczy, gdy Woolworth zatrząsł się jeszcze mocniej i pochylił ku zatoce. Modliłem się po polsku. Z każdym słowem czułem, jak palce kapitana rozluźniają się coraz bardziej... „Pod Twoją obronę... ”

Proszę mówić dalej...

Ja naprawdę modliłem się żarliwie. Za wszystkich... za każdego z nas. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, o jakim cudzie mówił kapitan. Amerykanie myślą, że Polacy codziennie w kościele albo na modłach, na klęczkach wprost na chodniku...

I cud się zdarzył?

Nie taki, jakiego oczekiwał dowódca. Nie taki, jakiego ja oczekiwałem... Przecież pan wie, że byłem jedynym ocalonym...

 

Z księdzem Stanisławem spotykamy się przed zakrystią zaraz po porannej mszy. Ksiądz jest postawnym mężczyzną. Krótko ostrzyżone blond włosy i jasne, niebieskie oczy. Ktoś mógłby powiedzieć – pełne wiary. Proponuję spacer po ogrodzie obok plebanii. Jest ciepło, idziemy w stronę alejki kwitnących jabłoni. Mój rozmówca zastrzegł, że o służbie w armii rozmawiać nie będziemy.

Byłem jednym z pierwszych, który badał znaki. Robiłem to też wcześniej. Cud w Sokółce, słyszał pan?

Samo wydarzenie zwane cudem najczęściej jest dużym problemem dla Kościoła. Hoax czy cud? Zdarzają się manipulacje, których jedynym celem jest ośmieszenie instytucji kościelnej i zachwianie wiarą ludzi. Wie pan, kolejny cud, który okazuje się zwykłym wymysłem dewotów. To prowadzi do wniosku, że cuda to kłopot. I tak rzeczywiście jest. Kościół w takich wypadkach powołuje rzetelną komisję, niezależnych ekspertowi to Kościół dokłada starań, aby wyjaśnić dany przypadek. Ewentualna pomyłka przyniosłaby dużo więcej problemów, niż można sobie wyobrazić... Bo czy to faktycznie hostia zamieniła się we fragment tkanki ludzkiego serca, czy też za „cud” odpowiada bakteria, która wytwarza czerwony barwnik... Opowiedzieć się za cudem, ogłosić go, a potem przyznać do błędu? Wyobraża pan sobie skutki?

Znaki jednak były...

Wierzę, że cud jest bożą ingerencją w świat, w ten sposób Stwórca realizuje swoje zbawcze plany. Na przełomie kwietnia i maja pojawiło się tysiąc pięćset przypadków znaków, obrazów Matki Bożej z Jezusem, a to był dopiero początek.

Wyglądały jak murale, według jednego szablonu. Identyczne, niezależnie od faktury ścian budynku... Zupełnie jakby kilkudziesięciu wyrostków umówiło się w różnych częściach kraju, że w nocy wymalują obrazki i zrobią drakę na całą Polskę.

(Ksiądz nagle milknie, marszczy czoło i spogląda w dal. Podążam za jego wzrokiem. Dostrzegam kobiecą postać wśród drzew).

Stąd odcięcie się Kościoła od tego cudu na samym początku. To wyglądało na szeroko zakrojoną mistyfikację, która miała uderzyć w wiarę.

Pątnicy pojawili się jednak niemal od razu. W epoce informacji wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. Wielu było ciekawskich, wielu prześmiewców. Jednak nawet wśród nich dochodzić zaczęło do cudownych uzdrowień...

To były przypadki spektakularne. Rodziny przywoziły swoich bliskich, nawet lekarze... Widziałem, jak przyjechał autobus ze szpitala, kilka karetek. Ordynator, człowiek wierzący, na własną odpowiedzialność zorganizował transport. Stałem tam wtedy i patrzyłem, jak nawet ci w stanie agonalnym nagle wstawali z noszy...

Zastanawiałem się, dlaczego tak jednoznaczny cud, na tak masową skalę pojawił się właśnie teraz. Zbliżający się koniec świata?

Ale świat się nie skończył.

Nie, choć późniejsze wydarzenia wskazywały, że koniec jest bliski. Zaledwie miesiąc po objawieniu pierwszych znaków zaczęły dochodzić do nas wiadomości z zagranicy. Pierwsze symptomy pojawiły się już wcześniej, informacje od naszych księży, zakonników... Jednak nic nie wskazywało, że dojdzie do ostatecznego starcia dobra ze złem.

Co ksiądz robił po pojawieniu się znaku? Działania komisji weryfikującej cud chyba nie miały już sensu.

Wręcz przeciwnie. Zadaniem moim i innych księży było zrozumienie tych znaków. Zinterpretowanie ich. Nie było do końca pewne, czy pochodzenie tych cudów miało źródło boskie.

Ksiądz przeczuwał już wtedy, że stanie się coś strasznego.

Tak. Już wtedy przeczuwałem, że znaki mają wielkie znaczenie dla nas, Polaków. Podbudowanie naszej wiary. Jeśli Stwórca uznał, że musi dokonać tego w tak jasny i zadeklarowany sposób, to proszę sobie wyobrazić, jakiej próbie mieliśmy być poddani w przyszłości.

Czy ksiądz uważa, że dziś, blisko dwa lata później, zakończyliśmy tę batalię? Nasza wiara jest wystarczająco mocna?

(Ksiądz milczy, znów patrzy w dal. Wydaje się niespokojny).

Wręcz przeciwnie. Ta batalia toczy się od zawsze i toczyć się będzie po kres kresów. Teraz każdy z nas będzie bił się sam, o własną duszę. Ostatnie lata były czasem jedności, solidarności ludzkiej. My, Polacy, umiemy się wspiąć na wyżyny człowieczeństwa w obliczu tragedii. Jest niewiele narodów, które dotknęło tak wiele cierpienia. Rozbiory, trauma wojen, nasze sąsiedztwo... Jednak doświadczenie, historia uczą, że wystarczy kilka dni, miesięcy lub lat, by znów wszystko było po staremu. Ja już widzę symptomy upadku. Szybko przechodzimy do porządku dziennego nawet nad cudami. Może to reakcja obronna naszego organizmu. Może to słabość naszego ducha... Jednak teraz ta batalia, jak to pan określił, z wymiaru globalnego przeniesie się na ten jednostkowy, każdego z nas...

 

Długo namawiałem go na spotkanie. Pragnie zachować anonimowość. Funkcjonariusz Straży Granicznej. Spotykamy się na polanie. Ze wzgórza, na którym stoimy, widać Odrę i niemiecki brzeg. Mężczyzna długo patrzy w dal, zanim odpowie na pierwsze pytanie.

Setki tysięcy w tym miejscu. Niektórych wciągnęły wiry, inni nawet nie umieli pływać. Wydawało im się, że zostaną ocaleni, gdy tylko dotkną stopą polskiej ziemi.

Nasze wojsko obsadziło wszystkie przejścia graniczne na początku lipca. Wie pan, to nawet śmieszne. Weszliśmy do Unii, by granic nie było, a teraz sami stworzyliśmy tutaj mur dla tych z Zachodu.

Nie muszę panu uświadamiać, co należało do naszych zadań. Zostaliśmy powołani do ochrony granic państwowych, zapewnienia porządku publicznego szczególnie w strefie nadgranicznej i przejść granicznych... Tyle że powołując Straż Graniczną w myśl ustawy, nikt nie przypuszczał, że może dojść do czegoś takiego. Exodusu całej Europy, Azji, nawet Afryki... Wszystko szło w naszą stronę. Nieraz z całym dobytkiem. Zdziwiłby się pan, gdyby zobaczył, co ci ludzie wieźli ze sobą...

Na początku próbowaliśmy ich zawracać. Koczowali wzdłuż całej granicy, dopóki wydawało się to bezpieczne. Wkrótce jednak wszyscy runęli w naszą stronę, ludzka lawina, przerażona, wygłodzona... Za nimi szły pełzacze i maszkarony. Nie było szansy zastopować tych biedaków. Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy... Gdyby rzeczywiście samo pojawienie się na naszej ziemi mogło kogokolwiek ocalić...

Hastry. One były w wodzie. Wciągały wszystkich, jednego po drugim. Pamiętam – staliśmy na tym brzegu, gdy pojawiły się cienie pod powierzchnią. Ten krzyk tysięcy gardeł. Jeden ogromny krzyk rozpaczy. Znikali w głębinie w ułamku sekundy. Pamiętam, kilku z nas skoczyło do rzeki, pomagało tym, którym udało się dopłynąć...

Najgorsza była cisza. Przerażająca, dzwoniąca w uszach, gdy na tamtym brzegu nie było już nikogo. I rzeka, czerwona, pełna dryfujących ubrań...

Z czasem coraz mniej ludzi pojawiało się na granicy?

Polskę otoczył szczelny kordon Legionów. Nikt nie miał szans przedostać się lądem. Wielu próbowało powietrzem, ale wtedy... Te skrzydlate były najgorsze. Bawiły się swoimi ofiarami. Potrafiły wyciągnąć pasażerów z samolotu, a potem... rzucały nimi jak piłkami. Puszczały krzyczących ze strachu ludzi ze szponów i łapały tuż przed zderzeniem z powierzchnią ziemi... Nigdy tego nie zapomnę.

Major Marek Pochyra. Odznaczony Orderem Orła Białego, Krzyżem za Wolność i Niepodległość i wieloma innymi, tak polskimi jak i zagranicznymi. Na spotkanie przyszedł w zwykłej sportowej marynarce. Żadnego znaczka w klapie, żadnego medalu, który świadczyłby o przebytej przez niego drodze i zasługach dla tak wielu narodów.

Mężczyzna w średnim wieku, krótko ostrzyżony. W ruchach i postawie czuć jednak rasowego wojskowego. Pijemy sok pomarańczowy w długich szklankach. Czuję się trochę onieśmielony. Widzę na policzku majora ślad blizny i poparzenia na szyi.

Miałem chwile zwątpienia. Nie mówię, że nie. Historia polskiego żołnierza to te słowa – za wolność waszą i naszą. I to właśnie w tej kolejności. Dlaczego jednak to my nadstawiamy tyłka za innych przez tyle wieków... Oni dla nas nigdy nic nie zrobili, nic bezinteresownie...

Proszę tak na mnie nie patrzeć, chcę być z panem szczery.

Przecież gdybyśmy zostali tu w domu, w Polsce, nic by nam nie zrobili... Tutaj byliśmy niemal nietykalni.

Tam musieliśmy widzieć te okropieństwa... Walczyć w ciągłym strachu, bać się, że jednak cud nie zadziała...

Przecież pan wie, że nasi też ginęli, gdy zachwiała się ich wiara... a to było straszne. W takich warunkach, gdy widział pan, jak umierają towarzysze broni... gdy zastanawiał się pan nad sensem tego wszystkiego... musiało przyjść zwątpienie. A na to właśnie czekały one...

Kiedy podjęto decyzję o użyciu naszych sit zbrojnych?

Byliśmy już w Afganistanie i w innych rejonach konfliktów, tam doszło do pierwszych starć. Należeliśmy też do NATO...

Ale wszystko się rozsypało. NATO straciło swoje znaczenie, gdy każdy toczył walkę we własnym kraju... na własną rękę.

To prawda. Te jednostki, które były poza granicami naszego kraju, nie miały szans na szybki przerzut do Polski... Brakowało nam samolotów transportowych. Jednak gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to je ocaliło. Amerykanie mieli sprzęt do takiej masowej operacji, jednak większość ich żołnierzy nigdy do Stanów nie dotarła...

Nasze siły zbrojne poza granicami państwa dostały rozkaz pozostania w bazach i specjalne instrukcje, w jaki sposób zabezpieczyć się przed konfrontacją...

Musi pan zrozumieć, że tu nie było jednego frontu. W każdym kraju walczono na śmierć i życie. Nie dało się tego objąć globalnie jednym rozkazem, jednym systemem walki... Gdy widzi pan zagładę swojego społeczeństwa, robi pan wszystko, żeby je uratować...

Niektóre państwa nie miały wystarczających sił, by związać walką przeciwnika.

I te zostały zniszczone jako pierwsze. Mniej więcej w tym samym czasie do Polski zaczęły napływać błagania o ocalenie, o pomoc...

Jak to się zaczęło?

Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko, ale nie mogliśmy popełnić błędów. Nasza armia musiała być samowystarczalna na terenie wroga. Nie wiedzieliśmy, czego się tam spodziewać, czy nie przyjdziemy za późno...

Koniecznością było zostawienie części wojska w kraju. Nikt nie wiedział, jak sytuacja będzie ewoluować...

W sztabie generalnym podjęto jednak decyzję o wsparciu sił za granicą, które wciąż stawiały opór Legionom. Wtedy chyba nieśmiało zaczęliśmy wierzyć, że jesteśmy w stanie z nimi wygrać. Kilka potyczek na granicach zakończyło się sukcesem. Z informacji nadsyłanych z innych pól bitew na świecie wynikało, że nikt nie był w stanie pochwalić się taką skutecznością.

Wszędzie zawężano front, permanentny odwrót. Było jasne, że jeśli mamy działać, to teraz. Za chwilę nie będzie komu pomagać.

Najpierw trzeba było się przebić przez kordon Legionów wokół naszych granic.

Czy wie pan, ile w Polsce mieliśmy wojska?

Sto tysięcy w czynnej służbie.

Dokładnie! Sto tysięcy! Armia zawodowa. Tyle co nic! Niemcy mieli ponad czterysta tysięcy! Nawet mobilizacja nie poprawiała naszej sytuacji. Na szkolenia nie mieliśmy czasu. Zdecydowaliśmy się wysłać na zachód sześćdziesiąt tysięcy w jednym rzucie. Reszta została w domu, gotowa na najgorsze.

Znów pojawił się problem transportu. Postanowiliśmy jednak ruszyć drogą lądową przez Niemcy.

Walki były zacięte. Wbiliśmy się trzema klinami w kordon na Odrze. Czterysta czołgów, tysiąc wozów bojowych, wszystkie trzysta rosomaków. O dziwo, przebiliśmy się niemal bez strat. To podniosło nasze morale. Umocniło wiarę. Może jednak jesteśmy narodem wybranym?

Pod Berlinem podzieliliśmy nasze siły. Długo zastanawiałem się, czy to nie błąd. Powinniśmy przechodzić z jednego ogniska do drugiego blisko siebie, ale... wtedy wiele narodów nie miałoby żadnej szansy.

Decyzja jednak zapadła. Stworzyliśmy brygady, każda po sześć tysięcy ludzi. Wszystko po to, by później w razie konieczności dokonać kolejnego podziału na pułki po dwa tysiące.

Wybraliśmy Niemcy jako punkt dowodzenia ze względu na ich autostrady. Szybka komunikacja. Po oczyszczeniu drogi błyskawicznie mogliśmy przemieszczać się na północ, zachód i południe...

Brygady ruszyły w stronę Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, na południe do Austrii, Włoch, ale też przez Czechy i Słowację, i Ukrainę do Rosji.

Jednak pierwszą wielką bitwę stoczyliśmy tam, w Berlinie.

Alexanderplatz – wielka dziura w ziemi. Otoczyliśmy ją szczelnym kordonem. Masy zniszczonego sprzętu Bundeswehry. Stracili tutaj jedną trzecią swoich sił. Ponad sto tysięcy żołnierzy.

Nie spodziewaliśmy się tego, co wypełznie z tej dziury. Wie pan, jeszcze na samym początku dochodziły do nas informacje z innych krajów. Widzieliśmy zdjęcia, ale... na to nie byliśmy przygotowani. Pełznąca szarańcza. Coraz to nowe formacje Legionów. Wydawałoby się, nieprzerwany strumień.

Uczyliśmy się na błędach... nasz karabin „Beryl”... także czynił cuda.

(Do stolika obok przysiada się dziewczyna. Wojskowy jej nie widzi, wyczuwa jednak jej obecność, wzdryga się).

Wie pan, czasem mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec, że czeka nas inna forma walki... Przegrupowali się, zmienili taktykę... Tylko że teraz już wiedzą, kto jest ich najgorszym wrogiem... Może pomyśli pan, że ze mną coś nie tak, ale uważam, że wciąż żaden Polak nie może czuć się bezpieczny. Zwłaszcza Polak.

 

Stefan Balcerzak zaprosił mnie do swojego domu. Siedzimy na tarasie przy herbacie i jabłeczniku przygotowanym przez jego żonę. Dzieci bawią się w ogrodzie. Nastrój sielankowy. Obrazek rodzinnego polityka, prawdziwego Polaka, który poprowadził naród do zwycięstwa, a teraz jest bliski prezydentury.

Informacja dotarła do mnie nad ranem. Zadzwonił nasz eurodeputowany z Brukseli... Próbował ewakuować się samochodem w stronę Polski. Już wtedy większość dróg była zablokowana. Wie pan, chaos, który tam powstał, był nie do opisania. Właśnie w Brukseli powstała jedna z tych pierwszych dziur. Nie było wcześniej żadnego ostrzeżenia, trzęsienia ziemi. Po prostu nagle zapadła się część miasta, a gdy opadł kurz...

Marek nigdy nie dojechał do naszej granicy. Jego samochód wpadł w poślizg, a potem uderzył w drzewo...

Jest pan autorem Jednolitej Polityki Informacyjnej.

Jednym z autorów. W komisji znaleźli się przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. Jednak sam pomysł narodził się w mojej głowie.

Szybko zorientowaliśmy się, że Polacy mają tutaj do odegrania ważną rolę. Chyba najważniejszą. Choć nie wszystko rozumieliśmy.

Media stanęły wtedy przed poważną próbą. Musiały utrzymać wiarę w ludziach, ale też służyć ciągłą informacją. Kiedyś śmialiśmy się z Radia Maryja... teraz wszyscy emitowali modlitwy, przekazy na żywo z mszy świętej. Każda stacja... radiowa czy telewizyjna.

Mówiliśmy, co robić, by przetrwać.

Pan przecież wie, że mimo iż na naszej ziemi nie pojawiła się ta paskudna dziura, to Legiony zapuszczały się daleko. Z każdym dniem, miesiącem nabierały odwagi. Przedzierały się przez granice, choćby po to, by uderzyć na inny kraj...

To nie było tak, że każdy Polak był chroniony dzięki temu, że Polakiem był. Tych bez wiary potrafiły wyłowić z tłumu, tych, którzy nawet w obliczu ostatecznego nie złożyli dłoni do modlitwy...

Media mówiły, co robić, by przetrwać, jak ukierunkować cud, by chronił przed wszystkim.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin