III - Popatrz - powiedział Jake, podnoszšc rękę. Rewolwerowiec spojrzał w górę i poczuł, jak co chrupnęło mu w plecach. Od dwóch dni przemierzali pierwsze wzgórza i choć ich bukłaki były ponownie prawie puste, nie miało to teraz znaczenia. Wkrótce będš mieli tyle wody, ile tylko zdołajš wypić. Jego wzrok pobiegł za podniesionym palcem Jake'a, nad wznoszšcš się zielonš równinš, ku nagim lnišcym skałom i wšwozom, i jeszcze wyżej ku samemu onieżonemu szczytowi. Daleko i niewyranie (to mógł być jeden z tych pyłków, które tańczš przed oczyma, gdyby nie fakt, że wcale nie znikał) zobaczył nie większego od małej kropki człowieka w czerni, który wspinał się po zboczu, z zajadłym uporem - mikroskopijna mucha na olbrzymiej granitowej cianie. - Czy to on? - zapytał Jake. Przyglšdajšc się wykonujšcemu akrobatyczne sztuczki, odpersonalizowanemu pyłkowi, rewolwerowiec nie czuł nic prócz nagłego smutku. - To on, Jake. - Mylisz, że go dogonimy? - Nie po tej stronie. Po drugiej, i nie uda nam się to, jeli będziemy stać i o tym gadać. - Góry sš takie wysokie - stwierdził Jake. - Co jest po drugiej stronie? - Nie wiem - odparł rewolwerowiec. - Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek to wiedział. Może kiedy wiedzieli. Chod, chłopcze. Ruszyli pod górę. Poruszane ich stopami drobne kamyki i piasek sypały się na pustynię, która cišgnęła się za ich plecami - płaska, spieczona, niemajšca końca. Przed nimi, daleko przed nimi, człowiek w czerni wspinał się coraz wyżej i wyżej. Nie sposób było stwierdzić, czy się oglšda. Zdawał się przesadzać jednym susem głębokie przepaci, zdawał się wspinać bez trudu po pionowych cianach. Raz czy dwa zniknšł z pola widzenia, zawsze jednak spostrzegali go ponownie, aż do chwili, gdy zapadła fioletowa kurtyna zmierzchu. Kiedy pod wieczór rozbili obóz, chłopiec niewiele się odzywał. Rewolwerowiec zastanawiał się, czy domyla się tego, co sam już przeczuwał. Przypomniał sobie spoconš, skonsternowanš, podekscytowanš twarz Cuthberta. Przypomniał sobie okruszyny chleba. Przypomniał sobie ptaki. To kończy się zawsze w ten sposób, pomylał. Po raz kolejny kończy się w ten sposób. Sš dšżenia i drogi, które zawsze prowadzš do przodu i wszystkie kończš się w tym samym miejscu - miejscu egzekucji. Z wyjštkiem być może drogi do Wieży. Chłopiec, jego ofiara, z twarzš, która w wietle ich niewielkiego ogniska wydawała się niewinna i bardzo młoda, zasnšł, żujšc swojš fasolę. Rewolwerowiec okrył go szorstkim kocem i sam ułożył się do snu.
max_jan