5001.txt

(377 KB) Pobierz
Andrzej Pilipiuk
NAJWIĘKSZA TAJEMNICA LUDZKOCI
Częć 1
Prolog
W ciemnociach zajęczał rozdzierajšco uszkodzony układ hydrauliczny. Pokryte 
wielocentymetrowš warstwš kurzu
wieko sarkofagu drgnęło i powolutku odsunęło się w bok. Słabo rozżarzyła się 
zakurzona, zmatowiała żarówka. Wieko
znieruchomiało w połowie drogi. Szyny prowadnicy były dalej zardzewiałe. Układ 
ponownie zawył, po czym puciła
sparciała uszczelka i zgęstniały płyn wyciekł na zewnštrz. Wnętrze sarkofagu 
było ciemne, tylko w szczelinie, między
unieruchomionym wiekiem a cianš, błyszczało słabo wiatełko, odbite od gładkiej 
powierzchni czarnego lodu. A
potem uniosła się delikatna mgiełka i wiatło przestało się odbijać.
I
Stacja orbitalna wisiała w czarnej otchłani kosmosu. Kolosalny walec, 
szećdziesięcio kilometrowej długoci, przy
rednicy dwudziestu kilometrów. Zewnętrzna powłoka powleczona została chemicznie 
czystym srebrem i
wypolerowana. Co kilometr gładkš, lustrzanš powierzchnię, przecinał stumetrowej 
szerokoci, pas ogniw
fotoelektrycznych. Stację otulała delikatna żarzšca się mgiełka. Pole ochronne 
niszczyło pył kosmiczny i wszystkie
inne ciała, którym zdarzyło się tu zabłškać. W dole drzemała Ziemia. Stacja była 
jak wymarła. Jej właciciel, a przy
okazji właciciel planety, człowiek zwany Starym Prezydentem, siedział na 
wygodnym fotelu, ustawionym w
pomieszczeniu znajdujšcym się przy cianie zewnętrznej. Takie umiejscowienie 
pomieszczenia, nie miało
najmniejszego znaczenia, bowiem na całej stacji za wyjštkiem wydzielonych stref 
panowała sztuczna grawitacja
wytwarzana przez specjalne generatory. Stary Prezydent wcale nie był taki stary. 
Miał na oko około trzydziestki. Taki
też w przybliżeniu był jego wiek biologiczny. Jego podłš, choć inteligentnš 
twarz, zdobił sarkastyczny umieszek. Nie
zasłaniały go nawet idiotyczne wšsiki wyglšdajšce jak dżungarski chomik 
przyklejony nad górnš wargš. Na nosie
tkwiły mu druciane okulary, sam szczyt mody z roku 1890-tego. Grzywa włosów 
nieokrelonego koloru zleżałej
słomy, wymykała się spod czapki, która przed wieloma setkami lat stanowiła 
główny eksponat muzeum Lenina w
Poroninie i opadała na jego genialne czoło. Na palcu miał złoty sygnet z 
wygrawerowanym cudzym herbem. Fotel
posiadał pokrycie z prawdziwej skóry, jakiego od dawna wymarłego zwierzęcia, a 
w rodku pod pokryciem
przedwojenne stalowe angielskie sprężyny. Stary Prezydent zawsze podkrelał z 
dumš że sš przedwojenne. Nie
precyzował, o którš wojnš mu chodzi ale założyć możemy ostrożnie, że o trzeciš 
wiatowš. Póniej już takich nie
robili. Na niedużym stoliku koło fotela stał antyczny samowar na węgiel drzewny. 
Na wypolerowanym mosiężnym
brzucu delikatnš ciemniejszš kreskš odznaczały się gmerki:
Aleksiej i Iwan Bataszewy
Tuła
Obok w wiaderku z lodem tkwiła antyczna butelka szampana Sowietskoje Igristoje, 
rocznik 1987-my. Nogi prezydenta
spoczywały na niewysokim stołeczku. Przez dziurawe skarpetki sterczały palce z 
krzywo obgryzionymi paznokciami.
Srebrne meksykańskie ostrogi utrzymywały się na piętach dzięki gumce, 
wyglšdajacej jak wyszarpana ze starych
majtek. Wygodne kapcie cinięte kopniakiem leżały gdzie dalej. Żyrandol z 
weneckiego kryształu wisiał w górze
rzucajšc nieduży kršg wiatła na fotel i siedzšcego w nim człowieka. Żyrandol 
wyglšdał całkowicie naturalnie, czego
nie można powiedzieć o kablu na którym był zawieszony. Kabel miał dwa metry 
długoci i zaczynał się po prostu w
powietrzu. Właciwie nie było w tym nic dziwnego, bo przecież gdzie musiał się 
zaczynać a sufit sali znajdował się
dobre sto pięćdziesišt metrów ponad jej podłogš. Sala była duża nawet jak na 
stację. Miała kształt z grubsza elipsy o
dłuższej przekštnej długoci pięciu kilometrów a krótszej około trzech. Jej 
podłogę tak jak podłogi większoci
pomieszczeń wyłożono mozaikš z osiemnastu gatunków drewna. Stary Prezydent 
sięgnšł dłoniš po leżšcego obok
fotela pilota i od niechcenia pstryknšł przełšcznikiem. Jedna ciana rozbłysła 
stajšc się gigantycznym ekranem. Patrzył
nań przez chwilę. Jego oczom ukazała się Ziemia. Skierował swoje spojrzenie na 
rodkowš Europę. Pstryknšł
przełšcznikiem uruchamiajšc wydawanie poleceń głosem.
-Zbliżenie - polecił.
Obraz zaczšł się powiększać aż wreszcie dostrzec mógł słabo wiecšce punkciki. 
Miasta.
-Zatrzymać.
Jego głos był miękki i łagodny. To myliło wielu jego wrogów... w czasach gdy 
jeszcze miał takowych. Obecnie
wszyscy oni rozsypali się w proch. A z niektórymi porobiły się znacznie gorsze 
rzeczy.
Patrzył. Kraj pomiędzy Odrš a Bugiem był ciemny. Martwy. Bezludny. Jedynš 
janiejszš plamkš był Gdańsk. Skrzywił
się lekko. Nigdy nie lubił Gdańska. Tyle wojen wybuchło o to zakichane miasto. 
Zresztš zatruł się tam kiedy lodami
zanim jeszcze został prezydentem. Powiększył obraz tak aby widzieć siatkę ulic 
wyznaczonš palšcymi się latarniami.
Domy były ciemne. Ludzie spali. Jego pamięć podsunęła mu fragment z ksišżki 
którš czytał setki lat wczeniej. Naród
może spać spokojnie bo jest kto kto czuwa nad jego snem. Umiechnšł się. Tamten 
czuwał na Kremlu, on, w nieco
bardziej komfortowych warunkach i nie czuwał nad jednym narodem, czy jednš klasš 
społecznš, ale nad całš
ludzkociš. Ale były analogie. Obaj na przykład byli zbrodniarzami. Zgasił okno 
i wyjšł z torby leżšcej koło fotela
swojego laptopa. Otworzył go i zadumie przesunšł opuszkami palców po klawiszach. 
Następnie wystukał krótkie
polecenie i wcisnšł enter. W pomieszczeniu bezgłonie zmaterializował się 
kominek naładowany solidnš porcjš
płonšcych drzewek. Prezydent odkorkował szampana. Pił prosto z butelki. Nie 
musiał przejmować się zwyczajami
cywilizowanego społeczeństwa. Był u siebie. Cisnšł opróżnionš butelkę do tyłu 
przez lewe ramię. Na szczęcie. Sšdzšc
po odgłosie jaki wydała, trafiła w którš z poprzednich butelek i roztrzaskała 
się. Było mu to obojętne. Ciskał je tak od
dziesięcioleci. Zresztš nie musiał się obawiać, że wdepnie w szkło. Na fotel 
zawsze przenosił się za pomocš
teleportacji. Samowar piewał cichutko swojš pień goršcej pary i wibrujšcej 
blachy. Umiechnšł się lekko. Zawsze
używał samowara niezgodnie z zasadami. Nie chciało mu się. Zamiast parzyć 
esencję w czajniczku nalewał do
samowara wody a potem wrzucał cegiełkę herbaty i zagotowywał to wszystko razem. 
Groziło to oczywicie zatkaniem
kurka i zabrudzeniem wnętrza, ale nie przejmował się tym specjalnie. Podczepił 
lewš rękš kawałek plastikowej rurki
do kranika, drugi jej koniec umiecił w ustach i przekręcił kurek. Złocisto 
bršzowa strużka popłynęła leniwie do jego
żołšdka. Ziewnšł. Właciwie to mylenie o ludziach tam na dole nie było ani 
specjalnie ciekawe ani specjalnie
absorbujšce, a nic innego nie miał do roboty. Na razie...
I I
7 czerwca wczesnym rankiem.
Nie wiedział kim jest ani skšd wzišł się wewnštrz czego co wyglšdało jak szafa. 
Pomieszczenie było bardzo ciasne
ciemne i niskie. Czuł pod palcami drewniane cianki. w ramię uciskał go dršżek 
na którym wisiało kilka drewnianych
wieszaków. Kiedy w dzieciństwie czytał jakš ksišżkę o starej szafie, z której 
było przejcie do innego wiata.
Pomacał dłoniš dookoła. Szafa była ciasna i lita. Z pewnociš nie miała innych 
wyjć niż przez drzwiczki. Usiłował
wysilić pamięć, ale nic nie mógł sobie przypomnieć. Jego umysł był pusty. Nie 
wiedział jak się nazywa. Nie wiedział
kim jest.
-Pewnie wyjdę z tej szafy i wpadnę prosto na męża jakiej kobiety która mnie tu 
schowała - powiedział sam do siebie.
Cóż nie było to takie wykluczone. Ucieszył się że pamięta co to jest mšż, 
kobieta i szafa. Uczepił się tej myli, ale nie
przypomniał sobie nic innego. Pchnšł drzwi. Człowiek o wyglšdzie męża siedział 
na krzele koło leżanki. Na leżance
nie było ladu pocieli, zresztš gołej kobiety też nigdzie nie było widać. 
Wychodzšcy z szafy stwierdził, że ma na sobie
garnitur i wygodne półbuty.
Głosu człowieka siedzšcego na krzele też nie pamiętał.
-Zastanawiasz się kim jeste i nie możesz uzyskać odpowiedniego poziomu 
samowiadomoci - domylił się siedzšcy.
- To zupełnie naturalny stan. Twoja pamięć została wyczyszczona.
Poruszył ustami i za którym razem zdołał wykrztusić z siebie pytanie.
-Dlaczego?
-Ach. Czujesz się pokrzywdzony? Raczej powiniene się cieszyć. Zrobiłe duże 
kuku naszemu społeczeństwu, ale dano
ci drugš szansę.
-Nie...
-Nie rozumiesz. Poczekaj.
Siedzšcy podał mu białš tabletkę i szklankę z wodš. Woda była ródlana. Skšd 
znał ten smak. Ucieszył się, że jednak
co mu się w głowie kołata.
-Po kolei - powiedział siedzšcy. - Byłe wielokrotnym maniakalnym mordercš. 
Zabiłe kilkanacie kobiet i dzieci o
mężczyznach nie wspominajšc.
Brwi człowieka z szafy uniosły się do góry.
-Ja?
-ródłem osobnoci sš wspomnienia. Byłe mordercš na skutek tego co zapisało ci 
się w mózgu. Można powiedzieć, że
zostałe wyleczony, ale oczywicie co za co. Musisz spłacić dług. Zostałe 
wybrany sporód wielu przestępców.
Twoi kumple po fachu gryzš ziemię.
Kropelki potu zrosiły jego skronie.
-Co mam robić?
-Zajmiesz się ledzeniem pewnego człowieka, którego poczynania mogš zagrozić 
społeczeństwu.
Człowiek z szafy usiadł na leżance i przypatrzył się uważnie siedzšcemu. Tamten 
wyglšdał zwyczajnie, mężczyzna w
rednim wieku z niewielkim wšsikiem i w okularach o grubej oprawie. Na czole 
mężczyzny mienił się sinobłękitny
napis "Niagara Ognia" i numer 224. Na cianie wisiał kalendarz. Przybysz z szafy 
wpatrywał się w abstrakcyjny rzšd
cyfr stanowišcy datę rocznš. Nie mówił mu nic. Nie miał pojęcia kiedy został 
wzięty na pranie mózgu, ani jakš datę
powinien zobaczyć. Po prostu zanotował w pamięci to co ujrzał.
-Widzę, że umysł już działa. To dobrze. Parę słów dla większe...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin