Swift Jonathan - PODRÓŻE DO WIELU ODLEGŁYCH NARODÓW ŚWIATA.rtf

(1005 KB) Pobierz

W czterech częściach

Przez LEMUELA GULLIVERA, początkowo LEKARZA OKRĘTOWEGO, a następnie KAPITANA licznych okrętów.

Przełożył

MACIEJ SŁOMCZYŃSKI

 

 

Oświadczenie

List Kapitana Gullivera do Pana Sympśona, zamieszczo­ny na wstępie tego tomu, sprawia, że dłuższe oświadczenie nie jest konieczne. Owe wtręty, stanowiące przyczynę nie­zadowolenia Kapitana, uczynione zostały przez nieżyjącą już dziś osobę,- na której sądzie wydawca oparł się podczas dokonywania zmian, jakie wydawały mu się konieczne. Oso­ba ta jednak, nie pojąwszy właściwie zamysłu Autora i nie­zdolna do podrobienia jego prostego, jasnego stylu, uznała za właściwe, pośród wielu zmian i wtrętów, wstawić także pochwałę zmarłej Monarchini, mówiąc, żę rządziła ona bez pomocy pierwszego ministra. Jesteśmy pewni, że rękopis przesłany wydawcy w Londynie był transkrypcją z orygi­nału, który to oryginał znajdował się w posiadaniu wielce czcigodnego londyńskiego Gentlemana, będącego najbliż­szym przyjacielem Autora. Zakupiwszy luźne arkusze książ­ki i porównawszy je z oryginałem, Gentleman ów oprawił je, dodając pewną ilość pustych kart i poczynił na nich po­prawki, które Czytelnik znajdzie w naszym wydaniu, albo­wiem łaskawie pozwolił nam je przepisać.

List kapitana Gullivera do jego kuzyna Sympsona

Mam nadzieję, że gotów będziesz wyznać publicznie, jeśli kiedykolwiek wezwą cię, abyś tak uczynił, jak to jedynie wielkim i nieustannym naleganiem zmusiłeś mnie do ogło­szenia tej niepełnej i nie uporządkowanej opowieści o mych podróżach; poleciłem wówczas, aby najęto kilku młodych gentlemenów przebywających w jednym z obu uniwersyte­tów, którzy wprowadziliby ład i poprawili styl tak, jak to za mą radą uczynili z książką mego kuzyna Dampiera Podróż dokoła świata. Nie przypominam sobie jednak, abym dał ci prawo wykreślania, a tym bardziej dopisywa­nia czegokolwiek; lecz skoro już mowa o tym, zmuszony jestem odrzucić wszystkie owe dodatki, a szczególnie ustęp dotyczący Jej Majestatu, zmarłej Królowej Anny, która po­zostawiła po sobie najświątobliwszą i najbardziej chwalebną pamięć, a czciłem ją i szanowałem bardziej niż jakąkolwiek istotę ludzkiego rodzaju. Lecz ty lub twój autor wtrętów winniście byli wziąć pod rozwagę, że nie jest rzeczą uczci­wą wychwalanie, wbrew mej woli, jakiegokolwiek człeko­kształtnego zwierzęcia przed obliczem mego pana Houyh- nhnma: zresztą stwierdzenie takie jest najzupełniej fał­szywe, gdyż przebywałem w Anglii podczas części panowa­nia Jej Majestatu i, o ile wiem, rządziła ^ona z pomocą pierwszego ministra; nie, nawet dwu kolejnych ministrów; pierwszym z nich był Lord Godolphin, a drugim Lord Oxford; tak więc kazałeś mi rzei coś, czego nie ma/. Podob­nie w opowieści o Akademii Projektorów i w kilku ustę­pach przemówienia do mego pana Houyhnhnma, bądź to opuściłeś niektóre istotne okoliczności, bądź też pomieszałeś je i pozmieniałeś w taki sposób, że z trudem poznaję własne dzieło. Gdy napomknąłem ci o tym wcześniej listownie, odparłeś uprzejmie, że lękasz się popełnienia obrazy, gdyż ludzie sprawujący władzę bardzo czujnie badają druki

i skłonni są nie tylko do tłumaczenia rzeczy po swojemu, lecz do karania wszystkiego, co przypomina innuendo (tak to, jak mi się wydaje, nazwałeś). Lecz powiedz, proszę, jak może coś wypowiedzianego przeze mnie przed tyloma laty w odległości przekraczającej pięć tysięcy mil i podczas in­nego panowania odnosić się do któregokolwiek z Yahoosów strzegących obecnie trzody; tym bardziej, że mało dbałem wówczas o nich i nie groziło mi nieszczęście, jakim jest ży­wot pod ich rządami? Czyż to nie ja mam najwięcej przy­czyn do wyrzekania, gdy widzę tych właśnie Yahoosów w pojazdach ciągniętych przez Iiouyhnhnmów, jak gdyby ci ostatni byli bydlętami, a owi stworzeniami rozumnymi? Doprawdy, pragnienie uniknięcia tak straszliwego i ohyd­nego widoku było główną przyczyną mego usunięcia się tutaj.

Uznałem za właściwe, że tyle właśnie muszę powiedzieć ci w związku z tobą samym i zaufaniem, którym cię obda­rzyłem.

Następnie winienein zganić siebie za wielki brak roz­sądku. który kaza! mi ulec prośbom i fałszywemu, wielce niezgodnemu z mym poglądem, rozumowaniu twemu i kil­ku innych ludzi, abym ścierpiał ogłoszenie drukiem mych podróży. Wspomnij, proszę, że gdy nalegałeś na mnie po­wołując się na dobro publiczne, prosiłem cię nieustannie, byś wziął pod uwagę, że Yahoosi są gatunkiem zwierząt zupełnie niezdolnych do poprawy dzięki nauczaniu lub przykładom; zostało to teraz udowodnione, gdyż choć mia­łem prawo przypuszczać, że położą pełny kres wszystkim występkom i zgorszeniu, przynajmniej na tej niewielkiej wyspie; spójrz, oto minęło ponad sześć miesięcy od twego ostrzeżenia, a nie mogę dostrzec, by książka moja wywarła ęhoć jeden zę skutków zgodnych z mymi pragnieniami: chciałem, abyś dał mi znać listownie, kiedy wytępiona zo­stanie partyjna stronniczość; sędziowie staną się uczeni i sprawiedliwi; odwokaci uczciwi i skromni z domieszką zdrowego rozsądku; Smithfield rozpłomieni się piramidami ksiąg prawniczych; wychowanie młodzieży szlacheckiej ulęgnie zupełnej odmianie; lekarze zostaną wygnani; sa­mice Yahoosów zaczną obfitować w cnotę, czcść, prawdę I rozsądek; zgraje służalców dworskich, otaczających łoże budzącego się ministra, przetrzebione będą i wypielone jak

chwasty; rozum, zasługa i uczoność zostaną nagrodzone, a wszyscy, którzy prasę drukarską znieważają prozą lub wierszem, zostaną skazani na to, aby jedynie siebie owijali w swą bawełnę i gasili pragnienie jedynie własnym atra­mentem. Na te i tysiąc innych reform liczyłem niezłomnie, ośmielony przez ciebie; gdyż doprawdy łatwo je można by­ło wyłuskać z rad zawartych w mej książce. Trzeba bowiem stwierdzić, że siedem miesięcy to dość czasu, by naprawić wszelkie występki i głupstwa, którym Yahoosi podlegają, gdyby tylko natura ich była zdolna, choćby w najmniej­szym stopniu, skłonić się ku ciocie i mądrości; jak dotąd jednak, wielce jesteś odległy od spełnienia mych nadziei, choćby w jednym z twych listów; przeciwnie, nasz posła­niec co tydzień przynosi brzemię oskarżeń, rozwiązań, re­fleksji, wspomnień i głosów strony przeciwnej, w których, jak dostrzegłem, oskarża się mnie o to, że spotwarzam wize­runki wielkich mężów stanu, poniżam rodzaj ludzki (gdyż mają czelność nadal tak go określać) i lżę płeć niewieścią. Znajduję także, że ci, którzy piszą te śmiecie, nie są zgod­ni, gdyż niektórzy nie zezwalają mi być autorem mych własnych podróży, gdy inni czynią mnie autorem książek całkowicie mi nie znanych.

Drukarz twój,, jak znajduję, był tak nieuważny, że po­wikłał bieg czasu, myląc daty rozpoczęcia niektórych mych podróży i powrotu z nich, wpisując niewłaściwe lata, mie­siące lub dni. Jak słyszę, mój oryginalny rękopis został całkowicie zniszczony po wydrukowaniu książki. Nie po­została mi już także ani jedna kopia; posyłam ci, mimo to, nieco poprawek, które możesz wprowadzić, jeśli kiedykol­wiek nastąpi drugie wydanie; nie mogę jednak obstawać przy nich, lecz pozostawię tę sprawę rozważnym i nie- uprzedzonym Czytelnikom, by poprawili, co zechcą.

Doszły mnie słuchy, że niektórzy nasi morscy Yahoosi oceniają mój język morski jako błędny, niewłaściwy w wielu miejscach i nie będący obecnie w użyciu. Nie mo­gę temu zaradzić. W młodości, podczas mych pierwszych podróży, pobierałem naukę u najstarszych żeglarzy i na­uczyłem się mówić ich językiem. Lecz od owego czasu od­kryłem, że morscy Yahoosi skłonni są, na wzór lądowych, ulegać nowinkom mowy, która u tych ostatnich odmienia się co roku; a jeśli dobrze pamiętam, za każdym razem,

m

gdy powracałem do kraju, ich dawny diaickt bywał tak odmieniony, że z trudem udawało mi się pojąć ów nowy. Widzę także, że ilekroć jakiś ciekawski Yahoo przybywa z Londynu, aby mnie odwiedzić, żaden z nas nie jest w sta­nie przekazać swych spostrzeżeń w sposób zrozumiały dla drugiego.

Gdyby przygany Yahoosów mogły mnie dotknąć w jaki­kolwiek sposób, miałbym wielką przyczynę do wyrzekania na niektórych z nich, sądzących w swej zuchwałości, że książka o mych podróżach jest zwykłym zmyśleniem po­wstałym w mym mózgu; posunęli się oni tak daleko, że na­pomykają, jakoby Houyhnhnmowie i Yahoosi nie istnieli nigdy bardziej niż mieszkańcy Utopii.

Co prawda, mus$ę wyznać, że jeśli chodzi o ludy Lilli- putu, Brobdingrag (gdyż tak należy pisać to słowo, a nie błędnie „Brobdingnag”) i Laputy, nigdy nie słyszałem żad­nego Yahoosa tak bezczelnego, aby spierał się o ich istnie­nie lub dotyczącg ich fakty, które przekazałem; albowiem prawda o nich uderza natychmiast każdego czytelnika

i              budzi jego zaufanie. Lecz czy mniej prawdopodobną jest moja opowieść o Houyhnhnmach i Yahoosach, skoro wi­dać wyraźnie, gdy mowa o tych drugich, ŻS nawet w tym mieście znajdują się ich tysiące, różniące się od swych bra­ci bydląt w Houyhnhnmlandii jedynie tym, że używają pew­nego rodzaju bełkotu i nie chodzą nago? Pisałem dla ich poprawy, nie dla ich pochwały. Zjednoczony zachwyt ca­łej tej rasy miałby dla mnie mniej znaczenia niż rżenie dwu upadłych Houyhnhnmów, których trzymam w staj­ni; gdyż oni, choć upadli, uczą mnie doskonalenia niektó­rych mych cnót, nie dorzucając do tego ani odrobiny wy­stępku.

Czy te nędzne zwierzęta wyobrażają sobie, że runąłem tak nisko, abym musiał bronić swej prawdomówności? Choć jestem Yahoosem, wiedzą w całej Houyhnhnmlandii, że dzięki naukom i przykładowi mego sławnego pana zdo­łałem w przeciągu dwu lat (choć, wyznaję, z największym trudem) usunąć piekielne nałogi kłamstwa, podstępu, oszu­stwa i dwulicowości, tak głęboko zakorzenione na dnie du­szy wszystkich ras mego gatunku, a w szczególności Euro­pejczyków.

Mógłbym także wznieść inne skargi przy tej dokuczli­

wej sposobności; lecz powstrzymam się od dalszego drę­czenia siebie i ciebie. Otwarcie muszę wyznać, że od czasu mego ostatniego powrotu nieco zgnilizny odżyło w mej na­turze Yahoosa podczas rozmów z niektórymi osobnikami twego gatunku, a szczególnie z tymi należącymi do mej rodziny, co jest zresztą skutkiem konieczności nie do uniknięcia; inaczej nigdy nie podjąłbym się tak niedorzecz­nego zamiaru jak poprawa rasy Yahoosów w tym króle-] stwie; lecz dziś porzuciłem na zawsze wszelkie tego rodza­ju natchnione zamysły.

2              kwietnia 1727

Wydawca do Czytelnika

Autor tych Podróży, Pan Lemuel Gulliver, jest mym dawnym i bliskim przyjacielem; istnieje także miądzy na­mi pewne pokrewieństwo po kądzieli. Mniej więcej przed traema laty Pan Gulliver, znużony nieustannym nachodze­niem przez ciekawskich jego domu w Redriff, zakupił nie­co gruntu wraz z wygodnym domem nie opodal Newark w Nottinghamshire, gdzie przyszedł na świat. Żyje tam do dziś, zażywając wypoczynku, otoczony szacunkiem sąsia­dów.

Choć Pan Gulliver urodził się w Nottinghamshire, gdzie zamieszkiwał jêgo ojciec, słyszałem go, mówiącego, że ro­dzina jego przybyła z Oxfordshire; co potwierdzają oglą­dane przeze; mnie na cmentarzu w Banbury, w owym hrabstwie, liczne ,groby i pomniki nagrobne Gulliverôw.

Przed opuszczeniem Redriff powierzył mi te papiery zezwalając, abym uczynił z nimi to, co uznam za stosowne. Przejrzałem je uważnie po trzykroć: styl jest prosty i ja­sny; a jedyna wada, jaką znajduję, to zbytnie przywiąza­nie Autora do szczegółów. Atmosferą prawdy unosi się nad całością; w istocie Autor odznaczał się taką prawdo­mównością, że stała się ona przysłowiowa wśród jego są­siadów w Redriff i gdy któryś z nich chciał zaświadczyć do­bitnie o czymś, mawiał, że jest to tak prawdziwe, jak gdy­by wyrzekł to Pan Gulliver.

Wsparty radą wielu czcigodnych osób, którym za zezwo­leniem Autora okazałem te papiery, ważę się dziś oddać je światu mając nadzieję, że co najmniej przez pewien czas będą one lepszą rozrywką dla naszej szlacheckiej młodzie­ży niż marne wypociny polityczne i partyjne.

Tom niniejszy miałby objętość co najmniej dwukrotnie większą, gdybym nie odważył się wykreślić nieskończonej

ilości ustępów odnoszących się do wiatrów i prądów, odmian pogody i zboczeń z kursu podczas różnych podróży; a tak­że drobiazgowych, nakreślonych w stylu żeglarskim opi­sów zachowania się okrętów podczas burz, oraz wyliczeń długości i szerokości; z czego, jak mam przyczynę przy­puszczać, Pan Gulliver może być nieco niezadowolony: lecz wiodło mnie przekonanie, że jak najbardziej winienem przy­stosować dzieło do możności pojmowania ogółu Czytelników. Gdyby jednak moja nieznajomość spraw morza sprawiła, że popełniam nieco omyłek, ja sam biorę za nie odpowiedzial­ność: a jeśli któregoś z Podróżników zaciekawi całe dzieło, takie jak wyszło spod ręki Autora, gotów jestem mu dogo­dzić.

Gdy mowa o innych danych, odnoszących się do Autora, pierwsze karty książki zadowolą Czytelnika w tej mierze.

RICHARD SYMPSON

Rozdział I

Autor mówi nieco o sobie, swej rodzinie, a także o tym, co początkowo skłaniało go do podróży. Po rozbiciu okrętu płynie, ratując życie, dociera bezpiecznie do brzegów krainy Lilliput, zostaje pojmany i uprowadzony w głąb kraju.

Ojciec mój miał niewielką posiadłość w Nottingham­shire; byłem trzecim z jego pięciu synów. Gdy ukończyłem lat czternaście, wysłał mnie do Emanuel College w Cam­bridge i pozostawałem tam prz^z trzy lata przykładając się pilnie do nauki. Koszta utrzymania (choć miałem bar­dzo skromne wsparcie z domu) okazały się jednak zbyt wielkie w porównaniu z tak małą fortuną, zostałem więc uczniem pana Jamesa Batesa, znanego londyńskiego leka­rza, u którego przebywałem przez lat cztery, przeznacza­jąc otrzymywane od ojca niewielkie sumy na naukę nawi­gacji i innych działów matematyki, użytecznych tym, któ­rzy pragną odbywać podróże; gdyż zawsze wierzyłem, że prędzej czy później taki właśnie los mi przypadnie. Opuś­ciwszy pana Batesa udałem się do ojca i dzięki pomocy jego, mego stryja Johna i kilku innych krewnych, zebrałem czterdzieści funtów, uzyskawszy obietnicę dodatkowych trzydziestu funtów rocznie na utrzymanie w Lejdzie, gdzie przez następne dwa lata i siedem miesięcy studiowałem naukę medyczną wierząc, że będzie mi użyteczna podczas długich podróży.

Wkrótce po powrocie z Lejdy mój dobry mistrz pan Bates zarekomendował mnie jako lekarza na pokład Jaskół­ki, dowodzonej przez Kapitana Abrahama Pannella, u któ­rego pozostawałem przez trzy i pół roku, odbywszy w tym czasie jedną lub dwie podróże do Lewantu i innych okolic. Po powrocie postanowiłem osiąśę na stałe w Londynie, do

czego zachęcił mnie-mistrz mój, pan Bates, poleciwszy licz­nym pacjentom. Wynająłem więc część niewielkiego domu* w Old Jury; a gdy poradzono mi, bym zmienił stan, poślu-' biłem pannę Mary Burton, drugą córkę pana Edmonda Bur*] tona, pończosznika z ulicy Newgate; a wniosła mi ona cztej rysta funtów wiana.

Lecz gdy mój dobry mistrz Bates zmarł w dwa lata później i pozostało mi niewielu przyjaciół, fortuna moja za-1 częła chylić się ku upadkowi z winy sumienia, które znieść] nie mogło naśladowania nikczemnych praktyk stosowanychj przez zbyt wielu ludzi mego rzemiosła. Tak więc, po nara- dzie z żoną i kilku znajomymi, postanowiłem znów wyru-] szyć na morze. Byłem kolejno lekarzem na dwu okrętach i odbyłem w ciągu lat sześciu liczne podróże do Wschody nich i Zachodnich Indii, co pozwoliło mi powiększyć nieco mój majątek. Mając zawsze pod ręką wielką ilpść książek, spędzałem wolne godziny na czytaniu najlepszych autorów starożytnych i współczesnych, a gdy schodziłem na brzeg, przypatrywałem się obyczajom i usposobieniu owych ludów;4 a także uczyłem się ich mowy, co przychodziło mi z najwięk­szą łatwością, dzięki doskonałej pamięci.

Ostatnia z owych podróży nie okazała się nazbyt szczęśli­wa, więc znużony morzem zapragnąłem pozostać w domu z żoną i rodziną. Przeniosłem się z Old Jury na Fetter Lane,j a stamtąd do Wapping, mając nadzieję uzyskania praktyki wśród żeglarzy. Rachuby moje zawiodły jednak. Po trzech latach oczekiwania na polepszenie spraw przyjąłem korzy­stną propozycję dowódcy Antylopy, kapitana Williama Pri- charda, gotującego się do podróży na Morza Południowe. Czwartego maja 1699 podnieśliśmy żagle w Bristolu i po­czątkowo podróż nasza przebiegała bardzo pomyślnie.

Są pewne przyczyny, dla których nie byłoby rzeczą wła­ściwą trudzenie Czytelnika szczegółami naszych przygód na owych Morzach; dość będzie, jeśli powiadomię go, że płynąc stamtąd ku Indiom Wschodnim zostaliśmy zagnani gwałtow­ną burzą na północny zachód od Ziemi Van Diemena. Wykonawszy pomiar stwierdziliśmy, że znajdujemy się na 30 stopniu i 2 minucie szerokości południowej. Dwunastu ludzi załogi zmarło osłabionych nadmierną pracą i złym pożywieniem, a pozostali byli bardzo wyczerpani. Dzień piątego listopada, który przypada w owych stronach na

początek lata, był niezwykle mglisty, nim wiąc żeglarze dostrzegli skałą nie dalej niż o pół kabla przed dziobem, wichura pognała nas wprost na nią i okręt natychmiast przełamał się na pół. Sześciu z załogi, a wśród nich ja, spu­ściwszy łódź walczyło, by odbić od skały i okrętu. Według mego obliczenia wiosłowaliśmy około trzech mil, lecz usta­liśmy wreszcie, bowiem już na okręcie uszły z nas wszyst­kie niemal siły. Powierzyliśmy się więc łasce bałwanów, a gdy minęło pół godziny, niespodziany północny podmuch przewrócił łódź. Co przydarzyło się mym towarzyszom w ło­dzi i tym, którym udało się ujść na skałę, a także pozosta­łym na okręcie, nie umiem rzec; lecz sądzę, że wszyscy prze­padli. Jeśli o mnie mowa, płynąłem gnany wichrem i falą tam, dokąd los kazał. Choć często opuszczałem nogi, nie dotknąłem jednak dna; lecz gdy byłem już niemal zgubio­ny i niezdolny do dalszego zmagania, natrafiłem wreszcie na grunt; a równocześnie wichura poczęła słabnąć. Pochy­łość dna była tak nieznaczna, że przeszedłem niemal milę, nim dotarłem do brzegu, a jak przypuszczałem, dochodziła wówczas ósma wieczór. Później przeszedłem jeszcze pół mili, lecz nie odkryłem śladu zabudowań lub mieszkańców; być może tak osłabłem, że nie byłem w stanie ich dostrzec. Straszliwe wyczerpanie, upał, a także gorzałka, której pół kwaterki wychyliłem przed opuszczeniem okrętu, sprawiły, że odczułem przemożną senność. Położyłem się na niezwy­kle krótkiej, miękkiej trawie i usnąłem głębiej niż kiedykol­wiek, odkąd sięga moja pamięć. Musiałem zapewne spać ponad dziewięć godzin, świtało bowiem właśnie, gdy się ocknąłem. Próbowałem powstać, lecz nie mogłem się poru­szyć. Leżąc na wznak odkryłem, że ramiona moje i nogi są mocno przytwierdzone z dwu stron do ziemi, a me długie, gęste włosy umocowano podobnie. Wyczuwałem także pew­ną ilość cienkich więzów opasujących ciało pod pachami i biegnących w dół, aż ku udom. Mogłem spoglądać jedynie* w górę, a że słońce zaczęło przygrzewać, światło raziło mnie w oczy. Słyszałem wokół siebie pomieszane głosy, lecz w położeniu, w jakim się znajdowałem, nie mogłem ujrzeć niczego prócz nieba. Po pewnym czasie uczułem, że coś żywego porusza się na mej lewej nodze, a później, wstą­piwszy ostrożnie na pierś, podchodzi niemal do podbródka; wówczas zniżając oczy na tyle, na ile się dało, dostrzegłem,

że jest to istota ludzka, wysoka na niespełna sześć cali- trzymała ona w rękach łuk i strzałę, a kołczan miała prze- : rzucony przez plecy. W tej samej chwili poczułem, że co naj­mniej czterdzieści (jak przypuszczałem) podobnych istot po-1 stępuje za pierwszą. Wpadłem w tak nadzwyczajne zdu-1 mienie i ryknąłem tak głośne, że wszyscy w trwodze rzucili I się do ucieczki; a niektórzy, jak mi później doniesiono, uczy« nili sobie krzywdę skoczywszy z mego boku na ziem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin