Masterton Graham - Wendigo.pdf

(963 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Masterton Graham
Wendigo
Z angielskiego przełożył JĘDRZEJ ILUKOWICZ
839670904.002.png
W sercu tej nieujarzmionej dziczy spotkali się z czymś niewyobrażalnie
prymitywnym. Czymś, co przetrwało mimo ogromnego postępu uczynionego przez ludzkość,
odsłaniając pierwotne oblicze życia. On widział w tym wszystkim przypomnienie
prehistorycznych czasów, kiedy sercami ludzi władały potężne i prymitywne przesądy.
Czasów, gdy siły przyrody nie były jeszcze ujarzmione, a uniwersum naszych praprzodków
nadal nawiedzały Moce. Aż do dziś uważa, iż owe, jak je określa - „dzikie i straszliwe Potęgi,
czające się w głębi dusz ludzkich”, nie są z natury złe, lecz instynktownie wrogie wobec całej
ludzkości.
Algernon Blackwood, Wendego
Od autora - wskazówki wymowy i akcentowania:
Wendigo - „Łen-DI-go”
Mdewakanton - „Mde-ŁA-kanton”
Wayzata - „ŁAJ-zata”
839670904.003.png
ROZDZIAŁ 1
Lily właśnie zasypiała, gdy niespodziewanie gdzieś z parteru domu dobiegło
przytłumione szczęknięcie. Brzmiało to jak odgłos otwieranych drzwi. Po chwili usłyszała
głuchy łomot, jakby ktoś po ciemku wpadł na mebel.
Uniosła głowę z poduszki i zmarszczyła brwi, pilnie nasłuchując. Dobrze pamiętała,
że zamknęła wszystkie zamki i włączyła alarm. A może to jej czarny labrador Sierżant
usiłował wydostać się z pralni? Miał już dziewięć lat i bywał hałaśliwy; niekiedy tak głośno
skowyczał przez sen, że budził sam siebie.
Lily czekała, wciąż nasłuchując, ale dom był pogrążony w ciszy, od czasu do czasu
przerywanej bulgotem dochodzącym z rur centralnego ogrzewania. Była tak wyczerpana, że
bolały ją mięśnie karku. Pragnęła jedynie przyłożyć głowę do poduszki i ponownie zasnąć.
I wtedy usłyszała kolejny łomot, a tuż po nim czyjeś kaszlnięcie.
Cholera. To chyba nie Sierżant, pomyślała. Może to włamywacze?
Włączyła nocną lampkę ozdobioną wzorkiem z maków. Budzik pokazywał godzinę
2.17. Zwykle nie kładła się tak późno, lecz po podaniu kolacji Tashy i Sammy’emu ponad
cztery godziny przesiedziała przy stole w jadalni, przygotowując ofertę handlową Indian Falls
Park, inwestycji mieszkaniowej o powierzchni stu czterdziestu hektarów, mieszczącej się przy
Ridge Road w Edina, z domami po dwa i pół miliona dolarów każdy.
Wyjęła z szuflady nocnego stolika puszkę gazu pieprzowego, po czym zwiesiła nogi z
łóżka i sięgnęła po jasnoczerwony atłasowy szlafrok.
W lustrzanych drzwiach szaf dostrzegła siebie, stojącą niezdecydowanie przy
drzwiach sypialni, z krótkimi zmierzwionymi blond włosami i podpuchniętymi z niewyspania
oczami. Może powinnaś zamknąć się w sypialni i zadzwonić na policję, powiedziała do siebie
w myślach.
Nie - zdecydowała po chwili. Jeżeli to tylko Sierżant, wyjdziesz na rozhisteryzowaną
idiotkę. Poza tym musiała przecież zadbać o bezpieczeństwo dzieci, musiała sprawdzić, co się
dzieje.
Otworzyła drzwi i wyszła na otoczony balustradą podest. Zapaliła duży szklany
żyrandol wiszący nad schodami.
- Jest tam kto? - zawołała, starając się, by w jej głosie nie było słychać lęku. Głupie
pytanie, pomyślała natychmiast. Jeżeli ktoś tam faktycznie był, to co niby miał odpowiedzieć?
„Spokojnie, paniusiu, to tylko my, włamywacze”?
Ostrożnie przechyliła się przez poręcz schodów i krzyknęła:
839670904.004.png
- Ostrzegam, mam broń i umiem strzelać! Odpowiedziała jej cisza, spowijająca cały
dom. Odczekała jeszcze chwilę i ruszyła w stronę pokoju Tashy. Na drzwiach jej sypialni
widniała ceramiczna tabliczka, przedstawiająca laleczkę Bratz o surowej minie, a poniżej
widniał napis: „Absolutny zakaz wstępu!”. Lily otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Spod
kraciastej różowej kołdry wystawało jedynie kilka kosmyków ciemnobrązowych włosów. Ze
wszystkich półek pokoju spoglądało na nią z niemą wrogością co najmniej czterdzieści lalek
Bratz i Barbie.
Przeszła do pokoju Sammy’ego. Spał w poprzek łóżka, nogawki jego piżamy w
zielono-niebieską szachownicę były podwinięte aż za kolana i gwizdał przez zapchany nos.
Miał dopiero osiem lat, ale już bardzo przypominał Jeffa: szeroka nordycka twarz, brwi tak
jasne, że niemal przezroczyste... Lily czasem miała wrażenie, że Jeff zostawił swoją młodszą
kopię, by jej pilnowała.
Przekradła się na palcach pomiędzy stojącymi na podłodze wozami strażackimi i
okaleczonymi Gorillazoidami, by cmoknąć syna w policzek. Sammy poruszył się
niespokojnie, podniósł rękę i wymamrotał:
- Hmm, nie wracaj tu już nigdy.
- Co? - zdziwiła się Lily. - Co powiedziałeś?
W odpowiedzi chłopiec przekręcił się na drugi bok, owijając prześcieradłem. Lily
uświadomiła sobie, że mówił przez sen.
Sięgnęła ręką, by dotknąć pleców syna. Boże! Nawet w dotyku przypominał Jeffa.
Wycofała się na palcach i zamknęła za sobą drzwi.
***
Ponownie stanęła na podeście i nasłuchiwała przez dłuższą chwilę. Na dworze zerwał
się wiatr, słyszała, jak gałęzie rosnącego przy domu dębu stukają o drewnianą elewację z
natarczywością starego żebraka. Może powinna sprawdzić, co się dzieje na parterze?
Ruszyła boso szerokimi drewnianymi schodami. Wzdłuż nich, na ścianie, wisiały
oprawione fotografie jej, Jeffa i dzieci. Psa również. U samego podnóża schodów wisiało
największe zdjęcie, na którym cała rodzina stała na starym kamiennym moście w Marine-on-
St-Croix. Lily wraz z Tashą i Sammym wychylała się przez balustradę, patrząc na płynącą
wodę. Jeff z opuszczoną głową stał jakieś dwadzieścia metrów dalej, jakby nie był członkiem
rodziny.
Dotarła korytarzem aż pod drzwi wejściowe. Leżący przed nimi czerwonopurpurowy
dywanik z frędzlami był pośrodku sfałdowany, jakby ktoś się na nim potknął. Ale drzwi
wejściowe były zamknięte i nic nie wskazywało, by ktoś usiłował je sforsować.
839670904.005.png
Przeszła do kuchni i włączyła światła - zamigotały kilkakrotnie, nim zapłonęły.
Kuchnia była urządzona w stylu Shaker, z dębowymi frontonami i stołem-wyspą na środku,
również wykończonym dębowymi panelami. Zobaczyła Sierżanta, stojącego w pralni - przez
drzwi ze szkła młotkowego nie przypominał psa, lecz płynną plamę czerni. Nie zaszczekał,
wydał z siebie tylko pełne niezadowolenia fuknięcie.
Lily otworzyła drzwi pralni.
- Co się stało, piesku? Znów miałeś zły sen? Goniłeś króliki i nie mogłeś ich złapać?
Wymasowała labradorowi uszy. Zdawała sobie sprawę, że Sierżant jest już bardzo
stary i schorowany, i że powinna pomyśleć o jego uśpieniu. Ale kupił go jej Jeff, gdy tylko się
pobrali. Sierżant był ostatnim żywym wspomnieniem tamtych dni - najszczęśliwszych i
najbardziej szalonych. Wtedy wierzyła, iż będą z Jeffem aż do starości, „póki śmierć ich nie
rozłączy”.
Nalała psu świeżej wody do miski, po czym kazała mu położyć się w jego koszu.
Sierżant posłuchał, spoglądając na swoją panią smutnymi bursztynowymi ślepiami.
- Dooobry pies... Czemu nie śnisz o żółwiach? Z pewnością je złapiesz.
***
Wychodząc z kuchni, usłyszała, że wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Do kołatania
dębowych gałęzi o zewnętrzną ścianę dołączyło skrzypienie huśtawki, wiszącej na werandzie
z tyłu domu. Skrzypu-skrzyp, skrzypu-skrzyp. Zupełnie jakby ktoś się na niej huśtał... a może
poruszało ją samo wspomnienie czyjejś obecności?
Lily nie wierzyła w duchy, pracowała jednak w handlu nieruchomościami
wystarczająco długo, by dobrze wiedzieć, że w niektórych domach duchy właścicieli
przebywały jeszcze długo po ich wyprowadzce... albo śmierci.
Przeszła pod szerokim łukiem prowadzącym do pokoju dziennego. Po obu stronach
znajdowały się łamane drzwi z mahoniu. Lily rzadko je zamykała. Pokój tonął w
ciemnościach - zasłony z motywami roślinnymi były szczelnie zaciągnięte, więc mogła
dostrzec jedynie mroczne zarysy krzeseł i kanap.
Tutaj też nikogo nie było. Pewnie to przeciąg postukiwał drzwiami. A może tylko
zdawało jej się, że coś słyszy, gdy zasypiała? W tych szczególnych chwilach między snem a
jawą już nieraz odnosiła wrażenie, że obok niej leży Jeff. Raz nawet była niemal pewna, że
czuje jego oddech na ramieniu.
***
Odwróciła się z zamiarem powrotu na piętro i wtedy w łukowatym przejściu ujrzała
dwie wielkie ciemne postacie.
839670904.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin