O'Brian Patrick - Dowodca Sophie.pdf
(
1724 KB
)
Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Patrick 0'Brian
Dowódca „Sophie”
Tłumaczył Bernard Stępień
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Master and Commander
MARIAE LEMBI NOSTRI
DUCI ET MAGISTRAE
DO DEDICO
OD AUTORA
Pisząc o Royal Navy, Królewskiej Marynarce Wojennej z osiemnastego i początku dziewiętnastego wieku, nie
można uniknąć pewnych niedoskonałości. Trudno jest w pełni dochować wierności tematowi, gdyż
nieprawdopodobna wręcz rzeczywistość bardzo często wykraczała znacznie poza ramy wyobraźni. Nawet
najbardziej bujna imaginacja nie może chyba stworzyć sceny, w której admirał Nelson, skacząc przez okno
rufowej galeryjki ze swego pogruchotanego „Captaina", uzbrojonego w siedemdziesiąt cztery działa, przedostaje
się na osiemdziesięciodziałowego „San Nicolasa" i pośpiesznie przechodzi na olbrzymiego „San Josefa" o stu
dwudziestu działach. Później, jak admirał sam to opisuje: „na pokładzie hiszpańskiego okrętu pierwszej klasy, w
ów może dość ekstrawagancki sposób, przyjąłem szpady od pokonanych Hiszpanów i przekazałem je Williamowi
Fearneyowi, członkowi załogi mej paradnej łodzi. Ten zaś ze stoickim spokojem wziął je wszystkie pod pachę".
Stronice zapisane przez Beatsona, Jamesa, kartki „Naval Chronicle", archiwalne dokumenty Admiralicji w Public
Record Office, biografie u Marshalla i O'Byrne'a pełne są opisów działań może mniej spektakularnych (Nelson był
przecież tylko jeden), ale nie mniej brawurowych. Bardzo niewielu ludzi potrafiłoby wymyślić podobne
wydarzenia, a jeszcze mniej umiałoby opowiedzieć je przekonywająco. Dlatego właśnie, aby opisać potyczki
morskie w tej książce, sięgnąłem wprost do źródeł. Z bogactwa wspaniale rozegranych, szczegółowo opisanych
walk i bitew wybrałem te, które najbardziej podziwiam. Przedstawiając owe zdarzenia, korzystałem z dzienników
okrętowych, listów urzędowych, ówczesnych relacji i wspomnień bezpośrednich uczestników, tak by niczego nie
przeinaczyć. Z drugiej jednak strony nie trzymałem się niewolniczo ścisłej chronologii. Dlatego prawdziwy
znawca historii marynarki wojennej zauważy na przykład, iż akcja Sir Jamesa Saumareza w Cieśninie
Gibraltarskiej została przeze mnie przesunięta w czasie i odbywa się dopiero po zakończeniu zbioru winogron.
Ktoś taki zorientuje się też, że jedną z walk brygu „Sophie" w rzeczywistości stoczył zupełnie inny, lecz tak samo
uzbrojony okręt. To prawda, pozwoliłem sobie na dużą swobodę. Pisząc, korzystałem z dokumentów, listów i
poematów - krótko mówiąc, z czego tylko się dało. Starając się zachować wierność ogólnej prawdzie historycznej,
pozmieniałem jednak nazwiska, miejsca wydarzeń i pewne drobne fakty, tak by dopasować je do wymogów mojej
opowieści.
Istotne dla mnie jest to, że godni podziwu ludzie tamtych czasów: Cochrane'owie, Byronowie, Falconerowie,
Seymourowie, Boscawenowie i liczni mniej słynni żeglarze, z których cech i przeżyć w pewien sposób ulepiłem
postaci moich bohaterów, zostaną uszanowani dzięki opisom ich własnych czynów, a nie fikcyjnych wydarzeń.
Moim zdaniem taka autentyczność to prawdziwy klejnot, echo naprawdę wypowiedzianych słów ma niewymierną
wprost wartość.
Chcę też w tym miejscu podziękować za pomoc oraz cenne wskazówki otrzymane od cierpliwych, doskonale
znających temat pracowników Public Record Office i National Maritime Museum w Greenwich. Składam również
podziękowania dowódcy HMS ,,Victory" - nikt chyba nie mógłby być bardziej uprzejmy i pomocny w mojej
pracy.
Patrick O'Brian
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wysokie, otoczone filarami wnętrze ośmiokątnej sali koncertowej w pałacu gubernatora w Port Mahon wypełniały
pierwsze triumfalne takty kwartetu C-dur Locatellego. Stłoczeni pod ścianą muzycy, Włosi, byli jakby przyparci
do muru ciasnymi rzędami małych, pozłacanych krzeseł. Grali z pełnym pasji przekonaniem. Powoli wspinali się
ku przedostatniemu crescendo, ku przejmującej pauzie i ku głębokiemu, wyzwalającemu akordowi finałowemu.
Przynajmniej część publiczności, siedzącej na owych pozłacanych krzesełkach, śledziła muzyczną wspinaczkę z
równie jak muzycy intensywnym zaangażowaniem. Do tej grupy należało bez wątpienia dwu słuchaczy, którym
wypadło zajmować miejsca tuż obok siebie, po lewej stronie w trzecim rzędzie. Mężczyzna, który siedział bardziej
na lewo, mógł być pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Jego potężna postać prawie zupełnie za-
krywała krzesło, tylko gdzieniegdzie przeświecał niewielki skrawek pozłacanego drewna. Człowiek ów miał na
sobie swój najlepszy strój - błękitną kurtkę z białymi wyłogami, błękitną kamizelkę, spodnie i pończochy
porucznika Royal Navy, ze srebrnym medalem Nilu w klapie. Śnieżnobiały mankiet zapinanego na złote guziki
rękawa poruszał się w takt melodii. Jasnobłękitne oczy, osadzone w bladoróżowej, teraz jednak mocno opalonej
twarzy, wpatrzone były nieomal nieruchomo w smyczek pierwszych skrzypiec. Zabrzmiała wysoka nuta, potem
krótka pauza, wreszcie zakończenie i pięść żeglarza uderzyła mocno w kolano. Powoli odchylił się do tyłu w
swoim krześle, które zakrył zupełnie, westchnął z zadowoleniem i z uśmiechem zwrócił się w stronę sąsiada.
Słowa: „Moim zdaniem bardzo zgrabnie zagrane, sir" ugrzęzły mu jednak w gardle. Spotkał chłodne, raczej
wrogie spojrzenie tamtego i usłyszał złowrogi szept:
- Jeśli już koniecznie musi pan wybijać rytm, sir, proszę czynić to w takt muzyki, a nie o pół uderzenia do przodu.
Wyraz twarzy Jacka Aubreya natychmiast zmienił się od przyjacielskiego, szczerego zadowolenia w coś, co z
powodzeniem określić by można jako pełną zakłopotania wrogość. Nie mógł zaprzeczyć, że rzeczywiście poruszał
ręką w takt muzyki. Chociaż czynił to na pewno z perfekcyjną dokładnością, samo w sobie zachowanie takie nie
było godne pochwały. Zarumienił się lekko i przez chwilę przyglądał się uważnie swemu sąsiadowi. Zdążył
jeszcze powiedzieć:
- Wierzę... - i pierwsze nuty wolnej części przerwały mu w pół słowa.
Przeżuwająca nuty wiolonczela odegrała solo dwie frazy i rozpoczęła dialog z altówką. Tylko część umysłu Jacka
zwracała na to uwagę, reszta zajęta była mężczyzną siedzącym obok. Ukradkowe spojrzenie pozwoliło mu
stwierdzić, że był to mały, ponury człowieczek w podniszczonym czarnym płaszczu. Cywil. Trudno było określić
jego wiek - nie tylko dlatego, iż twarz nieznajomego niczego nie zdradzała. Na głowie człowiek ów miał perukę,
mocno poszarzałą, najwyraźniej zrobioną z cienkiego drutu i od dawna nie przypudrowaną. Mógł mieć równie
dobrze dwadzieścia, jak i sześćdziesiąt lat. „W rzeczywistości jest chyba w moim wieku" - pomyślał Jack. - „Że też
ten łajdak tak wygląda". Potem całą uwagę Jacka znów pochłonęła muzyka. Odnalazł główny temat utworu i
śledził go cierpliwie w jego zmianach oraz urzekających ozdobnikach, aż do satysfakcjonującej, logicznej
konkluzji. Nie myślał o swym sąsiedzie do końca części, starannie unikając też jakichkolwiek spojrzeń w kierunku
nieznajomego.
Menuet sprawił, że głowa Jacka zakołysała się w ślad za natrętnym rytmem. Porucznik nie był jednak tego
świadomy. Dopiero gdy poczuł, że jego ręka podryguje niespokojnie, gotowa unieść się w powietrze, wsunął
szybko dłoń pod kolano. Taniec był żywy, przyjemny, nic więcej. Tuż po nim zaczęto grad zaskakująco trudny,
prawie drażniący końcowy fragment, w którym kompozytor był jakby o krok od wypowiedzenia czegoś o
niezwykle istotnym znaczeniu. Donośne dźwięki ucichły nagle, ustępując miejsca pojedynczemu szeptowi
skrzypiec. Jednostajny szum przyciszonych rozmów, który nigdy nie ucichł zupełnie w tylnej części sali, zaczął
coraz wyraźniej narastać. Wydawało się, że za moment całkowicie zagłuszy muzykę. Jakiś żołnierz wybuchnął
stłumionym kaszlem i Jack ze złością rozejrzał się dookoła. Wtedy reszta kwartetu dołączyła do skrzypiec i
instrumenty wspólnie dotarły do punktu, w którym mogło zabrzmieć coś wiekopomnego: teraz ważny był powrót
do głównego muzycznego nurtu; dlatego gdy wiolonczela przyłączyła się swoim nieuchronnym i niezbędnym
pom, pom-pom-pom, pom, Jack opuścił brodę na piersi i unisono z wiolonczelą zanucił: pom, pom-pom-pom,
pom. Nagle czyjś łokieć wbił mu się między żebra i ktoś zasyczał mu prosto do ucha. Dopiero teraz zorientował
się, że uniesioną wysoko dłonią porusza w takt muzyki. Opuścił rękę, zacisnął zęby i patrzył nieruchomo na swe
stopy aż do chwili, w której zabrzmiały ostatnie dźwięki utworu. Wysłuchał dostojnego zakończenia i doszedł do
wniosku, że daleko przekraczało ono prosty raczej wstęp, którego treść udało mu się przewidzieć. Niestety, nie
mógł czerpać z tego żadnej przyjemności.
Podczas braw i ogólnego zamieszania sąsiad Jacka przyglądał mu się uważnie, raczej z całkowitą dezaprobatą niż
niechęcią. Nie odzywali się, siedzieli sztywno ze świadomością swej obecności, podczas gdy pani Harte, żona
komendanta, grała na harfie długi i trudny technicznie utwór. Jack Aubrey spojrzał w noc przez wysokie,
wytworne okno. Na południowym wschodzie pojawił się Saturn - lśniąca kula na niebie nad Minorką. Takie
szturchnięcie łokciem, kuksaniec, tak mocne i zamierzone, było prawie uderzeniem. Ani temperament Jacka, ani
reguły honorowe nie pozwalały mu cierpliwie znosić jakiejkolwiek zniewagi. A jakaż zniewaga mogła być gorsza
od uderzenia?
Ponieważ na razie Jack nie mógł się zdobyć na żadne działanie, jego gniew przerodził się w szczególną
melancholię. Pomyślał znów o tym, że ciągle pozostaje bez okrętu, o wszystkich składanych mu, a potem
łamanych obietnicach i o planach, które legły w gruzach, gdyż budowane były tylko na marzeniach. Przypomniał
sobie, że jest dłużny aż dwieście dwadzieścia funtów swemu agentowi handlującemu pryzami, czyli statkami i
ładunkami skonfiskowanymi na wojnie. Jack miał wkrótce zapłacić piętnastoprocentowe odsetki od tej sumy,
tymczasem jego oficerska pensja wynosiła tylko pięć funtów i dwanaście szylingów miesięcznie. Myślał też o
ludziach, których znał, młodszych od siebie, lecz mających więcej szczęścia lub pieniędzy, teraz już dowodzących
brygami lub kutrami, a nawet awansowanych na dowódców dużych okrętów. Wszyscy oni zdobywali hiszpańskie
statki: trabakale na Adriatyku, tartany w Zatoce Lwów, xebeki i settee wzdłuż całego hiszpańskiego wybrzeża.
Sława, awanse i pieniądze z łupów...
Burza oklasków uświadomiła Jackowi, że występ już się zakończył. Mechanicznie klaskał w dłonie, wykrzywiając
usta w wyrazie bezgranicznego zachwytu i uwielbienia. Molly Harte ukłoniła się z uśmiechem, uchwyciła jego
spojrzenie i uśmiechnęła się ponownie. Porucznik zaklaskał głośniej. Ona jednak dostrzegła, że Jack bądź to nie
był aż tak bardzo zachwycony, bądź też słuchał niezbyt uważnie, i jej zadowolenie wyraźnie osłabło. Pomimo to
nadal z promiennym uśmiechem przyjmowała komplementy od publiczności. Tego wieczora pani Harte
wyglądała wspaniale w jasnobłękitnej atłasowej sukni z podwójnym sznurem pereł - pereł z „Santa Brigidy".
Jack Aubrey i jego sąsiad w wyświechtanym czarnym płaszczu prawie jednocześnie powstali z miejsc i przez
chwilę przyglądali się sobie uważnie. Na twarzy porucznika, zamiast ostatnich nieprzyjemnych śladów
wymuszonego zachwytu, znów pojawił się wyraz chłodnej, obojętnej niechęci.
- Nazywam się Jack Aubrey, sir - powiedział cicho. - Mieszkam w gospodzie „Pod Koroną".
- Ja nazywam się Maturin. Każdego poranka można mnie spotkać w kawiarni „U Joselito". Czy mógłby mnie pan
przepuścić?
Przez moment Jack miał prawdziwą ochotę chwycić pozłacane krzesło i roztrzaskać je na głowie tego człowieczka
o trupiobladej twarzy. Odsunął się jednak grzecznie na bok, dając przekonywający dowód dobrego wychowania.
Nie miał zresztą innego wyboru - w przeciwnym razie zostałby najzwyczajniej popchnięty. Po krótkiej chwili
ruszył, przeciskając się przez tłum postaci w czerwonych i błękitnych mundurach, z rzadka tylko poprzetykany
czarnymi sylwetkami cywilów.
- Wspaniałe! Doskonale zagrane! Kapitalne! - zawołał ponad trzema rzędami głów, gdy udało mu się wreszcie
dotrzeć w pobliże pani Harte. Pomachał ręką i wyszedł z sali. W holu wymienił uprzejmości z dwoma znajomymi
oficerami marynarki.
- Wyglądasz, jakbyś był czymś bardzo przybity, Jack... - powiedział jeden z nich, ten, z którym kiedyś wspólnie ja-
dali w mesie młodszych oficerów na „Agamemnonie". Drugim był wysoki podchorąży, kiedyś najmłodszy z
wachty Jacka na „Thundererze", sztywny z racji tak uroczystej okazji i z powodu zbyt mocno nakrochmalonej
koszuli, ozdobionej koronkowymi falbanami. Porucznikowi przyszło jeszcze pozdrowić sekretarza komendanta.
Sekretarz odwzajemnił ukłon z uśmiechem, uniósł brwi i spojrzał na Jacka bardzo znacząco.
„Ciekawe, co teraz knuje ta wstrętna kreatura?" - rozmyślał Jack, idąc w stronę portu. Przypomniała mu się
podłość i dwulicowość tego wpływowego człowieka oraz upokorzenie, jakiego doznał za jego sprawą. Pewien
mały francuski statek piracki został już niemal obiecany Jackowi. Piękny, świeżo zdobyty, z nowym miedzianym
poszyciem i okuciami. Z Gibraltaru przypłynął wtedy dziwnym trafem brat sekretarza i o objęciu tego dowództwa
Jack Aubrey mógł tylko pomarzyć.
- Pocałujcie mnie w tyłek! - rzekł głośno, przypomniawszy sobie bezsilną uległość, z jaką przyjął wówczas tę wia-
domość, połączoną z obietnicami bliżej nie określonych korzyści w dalszej przyszłości i z kolejnymi
zapewnieniami o dobrej woli sekretarza. Miejsce tych nieprzyjemnych wspomnień zajęły teraz inne, znacznie
świeższe. Jack przypomniał sobie swoje zachowanie na dzisiejszym koncercie. Pozwolił przejść obok siebie
owemu małemu człowieczkowi bez jakiejkolwiek riposty. Nie potrafił
znaleźć
odpowiednio miażdżącej uwagi,
która jednocześnie nie byłaby zbyt grubiańska. W rezultacie tych smętnych rozmyślań poczuł głębokie
obrzydzenie do samego siebie, do człowieczka w czarnym płaszczu i do służby w królewskiej marynarce.
Zbrzydła mu też aksamitna miękkość kwietniowej nocy, chór słowików w koronach drzew pomarańczowych i
migoczące gwiazdy wiszące tak nisko, że zdawały się dotykać szczytów najwyższych palm.
Jack wynajmował pokój w gospodzie „Pod Koroną". Oberża ta pod pewnymi względami przypominała swą
sławną imienniczkę w Portsmouth. Nad wejściem wisiał taki sam olbrzymi złoto-szkarłatny szyld, pozostałość po
poprzednich brytyjskich okupacjach; budynek został wzniesiony około 1750 roku w najczystszym angielskim
stylu. Pominąwszy dachówki, nie można było dopatrzyć się w tej budowli jakichkolwiek związków z architekturą
śródziemnomorską. Na tym jednak wszelkie podobieństwa do Portsmouth się kończyły. Właściciel pochodził z
Gibraltaru, obsługę stanowili Hiszpanie lub raczej hispanojęzyczni mieszkańcy Minorki. W środku pachniało
oliwą z oliwek, sardynkami i winem. Nikt nawet nie myślał o eklerach, ciastkach czy choćby porządnej leguminie.
Z drugiej strony w żadnym angielskim zajeździe nie było pokojówki tak podobnej do dojrzałej brzoskwini jak
piękna Mercedes. To ona właśnie wbiegła na słabo oświetlony podest schodów i zawołała w stronę wchodzącego
na górę Jacka:
- List,
teniente*,
ja zaraz go panu przynieść!
Chwilę później stała obok niego, szczerze uradowana i wyraźnie z siebie zadowolona. Aubrey zbyt dobrze jednak
wiedział, że żaden adresowany do niego list nie może zawierać nic specjalnie przyjemnego. Dlatego odwzajemnił
radość dziewczyny jedynie przelotnym spojrzeniem na jej biodra i wymuszonym uśmiechem.
*
Teniente
(wł.) - porucznik. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
- I pan kapitan Allen przyjść dla pana - dodała.
- Allen? Allen? Czegóż on, do diabła, mógł ode mnie chcieć?
Kapitan Allen był spokojnym, starszym mężczyzną. Jack wiedział o nim tylko tyle, że był amerykańskim lojalistą
słynącym z niezmienności swego postępowania: zawsze zmieniał hals, niespodziewanie wykładając ster na
zawietrzną, i nosił długą kamizelkę.
- Och, pewnie chodzi o ten pogrzeb... - domyślił się porucznik. - Składka.
- Pan smutny,
teniente?
- zapytała Mercedes, odchodząc w głąb korytarza. - Jaki pan biedny...
Jack wziął świecę ze stolika i ruszył w stronę swojego pokoju. Nie zawracał sobie głowy listem - zainteresował się
nim dopiero po zdjęciu munduru i kołnierzyka. Najpierw podejrzliwie obejrzał przesyłkę ze wszystkich stron.
Nieznana ręka napisała w adresie: Pan Kapitan Aubrey, Royal Navy.
- Jakiś cholerny głupiec. - Jack zmarszczył brwi i odwrócił list na drugą stronę. Czarna lakowa pieczęć była roz-
mazana i pomimo obracania jej pod różnymi kątami do światła nie można było rozpoznać herbu. - Nie wiem, czyj
to może być znak - powiedział do siebie. - W każdym razie to na pewno nie stary Hunks. On nigdy nie pieczętuje
tak swoich listów. - Hunks był jego agentem, wierzycielem, krwiopijcą.
Zdobywszy się wreszcie na odwagę, Aubrey złamał pieczęć i przeczytał list:
Od Jaśnie Szanownego Lorda Keitha, Kawalera Orderu Łaźni, admirała i głównodowodzącego okrętami oraz jed-
nostkami pływającymi Jego Królewskiej Mości, odbywającymi służbę bądź w przyszłości przeznaczonymi do
służby na Morzu Śródziemnym, itd., itd., itd.
Biorąc pod uwagę to, iż kapitan Samuel Allen został przeniesiony ze slupa Jego Królewskiej Mości „Sophie" na
fregatę „Pallas" w związku ze śmiercią kapitana Jamesa Bradby'ego, postanawia się, co następuje:
Niniejszym zostaje pan odkomenderowany na pokład „Sophie" w celu objęcia obowiązków dowódcy tegoż okrętu.
Od oficerów i załogi wspomnianego slupa oczekuje się pełnego posłuszeństwa i odpowiedniego szacunku wobec
pana jako ich przełożonego. Pan zaś postępować ma zgodnie Z ogólnymi drukowanymi Instrukcjami oraz
wszelkimi rozkazami i wskazówkami, jakie od czasu do czasu będzie pan otrzymywał od wyższych od siebie rangą
oficerów w służbie Jego Królewskiej Mości. Kto odmówi wykonania owych poleceń, czy to pan, czy którykolwiek z
członków załogi, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności i surowo ukarany.
Proszę traktować powyższe jako rozkaz dla pana.
Wydano na pokładzie okrętu flagowego „Foudroyant"
na morzu, I kwietnia 1800 roku.
Dla szlachetnie urodzonego Johna Aubreya, niniejszym mianowanego dowódcą slupa Jego Królewskiej Mości
„Sophie" pod komendą admirała Thosa Walkera
Oczy objęły treść w jednej chwili, lecz umysł nie chciał czytać ani wierzyć. Policzki porucznika poczerwieniały. Z
zaskakująco poważną i surową twarzą przeliterował całość linijka po linijce. Czytał coraz szybciej i szybciej, aż
wreszcie serce Jacka po brzegi wypełniła wszechogarniająca fala radości. Jego twarz poczerwieniała jeszcze
bardziej, usta bezwiednie się rozchyliły. Roześmiał się głośno, uderzył dłonią w kartkę, poskładał list starannie,
potem go rozłożył i ponownie przeczytał z najwyższą uwagą. Przez mrożącą krew w żyłach sekundę wydawało
mu się, że cała ta otwierająca się przed nim na nowo rzeczywistość zawali się z hukiem, gdyż dopiero teraz
dostrzegł ową nieszczęsną datę. Spojrzał na papier pod światło i z ulgą rozpoznał znak wodny Admiralicji, tę
kotwicę nadziei; godną najwyższego respektu i wiary, realną jak skała Gibraltaru.
Nie umiał zachować spokoju. Chodząc szybko tam i z powrotem po pokoju, włożył mundur, potem go zdjął i
chichocząc, wymamrotał kilka nie powiązanych ze sobą zdań.
- A ja się tak martwiłem... Cha, cha... Taki przyjemny mały bryg, znam go przecież dobrze... Cha, cha...
Uważałbym się za najszczęśliwszego człowieka na ziemi nawet jako dowódca najpodlejszej łajby, nawet jako
kapitan „Vulture", tego pływającego śmietnika... Jako kapitan jakiegokolwiek okrętu... Wspaniałe kaligraficzne
pismo. I jaki dobry papier... To chyba jedyny w całej flocie bryg z pokładem rufowym: na pewno przyjemna
kapitańska kabina... Doskonała pogoda. Jest tak ciepło... Cha, cha... Żeby tylko udało mi się zdobyć ludzi. To
będzie największy problem...
Jack był wprost niewyobrażalnie spragniony i głodny. Rzucił się w stronę dzwonka i nie czekając, aż koniec
sznura przestanie się poruszać, wystawił głowę na korytarz i zawołał pokojówkę.
- Mercy! Mercedes! Och, nareszcie jesteś, moja droga! Co możesz mi przynieść do jedzenia? Do jedzenia. Jeść.
Man-giare?
Może
pollo!
Pieczone, zimne. I butelkę wina. Rozumiesz?
Wino...
Nie! Dwie butelki! I jeszcze coś,
Mercy. Czy możesz potem przyjść i zrobić coś dla mnie? Chciałbym...
de-sirer...
żebyś przyszyła mi guzik. Szyć.
Cosare...
- Dobrze,
teniente
- odpowiedziała Mercedes. Jej oczy poruszyły się żywo, a śnieżnobiałe zęby zalśniły w blasku
świecy.
- Już nie
teniente!
- zawołał Jack, obejmując w żelaznym uścisku szczupłą kibić dziewczyny. - Kapitanie!
Capitano.
Cha, cha, cha!
Obudził się rano z głębokiego snu. Od razu był w pełni świadomy. Zanim zdążył otworzyć oczy, już cały umysł
wypełniony miał myślami o otrzymanym awansie.
„Nie jest to oczywiście okręt pierwszej klasy" - zauważył Aubrey w duchu. - „Któż jednak chciałby bezsen-
sownego dowództwa na olbrzymim okręcie liniowym, bez najmniejszej szansy na samodzielną akcję? Gdzie ta
„Sophie" teraz stoi? Za nabrzeżem amunicyjnym, przy kei obok „Rattlera". Muszę zaraz zejść na dół i obejrzeć
mój okręt. Nie warto tracić ani minuty. Nie, nie. Nie należy tego robić. Lepiej się zapowiedzieć, tak żeby byli
uczciwie uprzedzeni. Nie... Pierwsze, co powinienem zrobić, to pójść i podziękować, gdzie trzeba. Powinienem
też spotkać się z Allenem. Poczciwy stary Allen... Muszę życzyć mu wszystkiego dobrego".
Pomimo tych planów Jack poszedł najpierw do sklepu mundurowego po drugiej stronie ulicy. Udało mu się tam
powiększyć swój nieco bardziej teraz elastyczny kredyt do równowartości ciężkiego, masywnego epoletu, oznaki
świeżo uzyskanej rangi. Sklepikarz umocował natychmiast nowy nabytek na lewym ramieniu swego klienta. Z
wyraźnym zadowoleniem przyglądał się ostatecznemu rezultatowi, patrząc w podłużne lustro zza pleców
przeglądającego się Jacka.
Zamykając za sobą drzwi sklepu, Aubrey dostrzegł po przeciwnej stronie ulicy, obok kawiarni, znajomą sylwetkę
człowieczka w czarnym płaszczu. Przypomniawszy sobie wydarzenia poprzedniego wieczora, przeszedł szybko
przez ulicę.
- Panie... Panie Maturin! Więc jednak się spotkaliśmy. Winien jestem panu przeprosiny. Obawiam się, że wczoraj
na koncercie trochę poniosły mnie emocje. Mam szczerą nadzieję, że zechce mi pan wybaczyć. My, marynarze,
tak rzadko mamy kontakt z prawdziwą muzyką... Nie wiemy, jak się zachować w eleganckim towarzystwie.
Jeszcze raz serdecznie pana przepraszam.
- Ależ, mój drogi panie... - odparł ubrany na czarno mężczyzna. Na jego trupiobladej twarzy pojawił się niezdrowy
rumieniec. - Moim zdaniem miał pan wszelkie prawo do najwyższych uniesień. Nigdy w życiu nie słyszałem lepiej
grającego kwartetu. Takie zgranie, taka głębia wyrazu. Czy pozwoli pan zaprosić się na filiżankę gorącej
czekolady lub kawy? Sprawiłby mi pan największą przyjemność...
- To bardzo miło z pańskiej strony - powiedział Jack. - Zgadzam się z przyjemnością. Szczerze mówiąc, jestem
dziś od rana tak podekscytowany, że zapomniałem zupełnie o śniadaniu. Właśnie zostałem awansowany - dodał,
wybuchając trochę wymuszonym śmiechem.
- Och! Doprawdy? Gratuluję panu z całego serca. Proszę do środka!
Widząc wchodzącego do kawiarni Maturina, kelner pomachał wskazującym palcem, w owym
śródziemnomorskim geście negacji, naśladując jakby ruchy wahadła odwróconego do góry nogami. Maturin
wzruszył na to ramionami.
- Znowu nic. Poczta idzie dzisiaj naprawdę bardzo powoli... - odezwał się do Jacka i zwracając się do kelnera w
jego ojczystym języku, po katalońsku, powiedział: - Przynieś nam gorącą czekoladę, Jep. I trochę dobrze ubitej
śmietany.
- Mówi pan po hiszpańsku? - Jack usiadł, odsuwając na boki poły swego płaszcza, by odsłonić szpadę. Uczynił to
tak szerokim ruchem, iż przez chwilę całe pomieszczenie zdawało się być wypełnione błękitem. - To musi być coś
wspaniałego. Znać hiszpański! Wiele razy próbowałem się uczyć. Tak samo z włoskim i francuskim. Nic mi nigdy
z tego nie wychodziło. W zasadzie wszyscy oni mnie rozumieli, ale ja jakoś nie potrafiłem ich zrozumieć. Ci
ludzie mówią zawsze tak szybko... Jestem tym kompletnie załamany. Obawiam się, że cały problem tkwi tutaj -
rzekł, uderzając się palcami w czoło. - Podobnie wyglądała sprawa z łaciną, gdy byłem mały. Jak ja wtedy
obrywałem od starego Pagana. - To wspomnienie tak szczerze go rozbawiło, że nawet kelner niosący czekoladę
roześmiał się głośno i powiedział:
- Piękny mamy dzisiaj dzień, panie kapitanie. Naprawdę, bardzo piękny.
- Rzeczywiście piękny dziś dzień - zgodził się Jack. z życzliwością spojrzawszy w szczurzą twarz kelnera. -
Bel-lo
soleil.
To prawda. Nie zdziwię się, jeśli zacznie wkrótce wiać tramontana - dodał, schylając się i patrząc w górę
przez okno, po czym odwrócił się w stronę Maturina. - Już dziś rano zauważyłem, że niebo na północnym
wschodzie jest lekko zielonkawe. Pomyślałem sobie wtedy, iż nie będę zaskoczony, jeśli tramontana zawieje, jak
tylko ucichnie morska bryza.
- To dziwne, że nie ma pan zdolności do nauki języków obcych - zauważył jego rozmówca, który nie miał w tej
chwili nic ciekawego do powiedzenia o pogodzie. - Wydaje mi się, że ktoś o dobrym słuchu muzycznym nie
powinien mieć większych trudności z nauką obcej mowy. Zawsze myślałem, iż obie te umiejętności idą ze sobą w
parze.
- Z filozoficznego punktu widzenia ma pan zapewne rację - przyznał Jack. - Ze mną jest jednak tak, jak jest. Może
dlatego, że mój słuch muzyczny nie jest wcale doskonały. Tak czy inaczej, bardzo kocham muzykę. Bóg jedyny
wie, jak czasem ciężko jest mi znaleźć właściwą nutę.
- Pan gra, sir?
- Troszeczkę. Od czasu do czasu dręczę moje skrzypce.
- Tak samo jak ja! Zupełnie tak samo! Gdy tylko mam chwilkę wolnego czasu, próbuję pogrywać sobie na wiolon-
czeli.
- To prawdziwie szlachetny instrument - zauważył Jack i obaj panowie rozpoczęli dyskusję o Boccherinim, smy-
czkach i kalafonii. Rozprawiali tak z wielką przyjemnością aż do chwili, w której brzydki zegar ścienny, o
podobnym do liry wahadle, zaczął wybijać godzinę. Aubrey opróżnił filiżankę i odsunął krzesło. - Myślę, że pan
mi wybaczy. Mam jeszcze dzisiaj w planie kilka oficjalnych wizyt i rozmowę z mym poprzednikiem. Chyba
jednak się pan nie obrazi, jeśli pozwolę sobie zaprosić pana dzisiaj na obiad?
- Przyjmuję pańskie zaproszenie z największą przyjemnością. - Maturin skłonił się nisko.
Stanęli przy drzwiach.
- Może umówilibyśmy się o trzeciej po południu „Pod Koroną"? - zaproponował Jack. - W marynarce rzadko
udaje nam się jadać wcześniej. Ja o tej porze jestem już zawsze strasznie głodny i zły. Myślę jednak, że mi pan to
wybaczy. Zmoczymy pędzel, a potem może pomuzykujemy sobie trochę, jeżeli to oczywiście panu nie
przeszkadza.
Plik z chomika:
regis2004
Inne pliki z tego folderu:
O'Brian Patrick - Kapitan.pdf
(2483 KB)
O'Brian Patrick - HMS Surprise.pdf
(1864 KB)
O'Brian Patrick - Jońska misja.pdf
(1978 KB)
O'Brian Patrick - Dowodca Sophie.pdf
(1724 KB)
O'Brian Patrick - Dowodztwo na Mauritiusie.pdf
(1986 KB)
Inne foldery tego chomika:
Oliver Jana
Ostrovsky Victor
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin