Rehman Antoni - Echa z południowej Afryki.doc

(597 KB) Pobierz

Rehman Antoni

ECHA Z POŁUDNIOWEJ AFRYKI

 

 

Zachęcony dobrem przyjęciem, jakiego doznały ogłoszone przed kilku laty drukiem wiadomości o mojćj pierwszej podróży do po­łudniowej Afryki, oddaję do użytku czytającej publiczności niniejszą książeczkę. Obejmuje ona szkice z mojej drugiej podróży do południowej Afryki, odbytej w latach 1879—1880 i wia­domości o pierwotnych mieszkańcach tejże części ziemi.

Pierwsze powstały z urywków feljeto- nowych, pisanych w drodze, dla użytku kilku czasopism krajowych i zagranicznych; dru­gie były przeznaczone na odczyty publi: czne w Warszawie a drukowane w jednym z tamtejszych organów literackich. Wydając te odłamki powtórnie, w nieco zmienionej po­staci, czynię to w nadziei, że tak czytelnicy jak i krytycy, pomni celu, w jakim skreślone zostały, nie zechcą szukać w nich nic więcej nad to, co sam autor dać zamierzył.

 

PODROŻY I

odbytej w latach 1879 —1880.

 

I.              Londyn w Kwietniu 1879 r.

Londyn w Niedziele i w dzień powszedni. — Więcej serca dla koni niż dla ludzi. — Zycie po przedmieściach. — Nędza i że­bracy. — Religijność Anglików. — Służba boża po ulicach. — Małe skutki uczciwych zabiegów. — Londyn dawniejszy.

Jeżeli zdarzy się przypadkiem, że okręt płynący z Hamburga spotka gdzieś po drodze jakiego nieszczę­śliwego swego towarzysza z pękniętą śrubą albo popsutą maszyną, i przyszedłszy mu w pomoc, straci w skutek tego dwanaście godzin czasu, to zamiast przybyć do Londynu w Sobotę wieczorem, jak było zapowiedzia- nem, stanie tam dopiero w Niedzielę w połu Inie, a za­tem we święto, czego marynarze angielscy bardzo sta­rannie unikają. Jeżeli podróżny, wysadzony na brzeg przy moście Londonbridge, zapuści się w pierwszą lepszą uliczkę, to, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, znaj­dzie się w głównej dzielnicy Londynu, powiedzmy na Strand, Cheapside, albo gdzieś około Banku i do­zna niemałego zdziwienia na widok ciszy i spokoju, jakie tutaj panują. Ulice prawie puste, sklepy pozamy­kane, ani jednej dorożki publicznej, ani jednego ekwi- pażu prywatnego; od czasu do czasu przesuuie się

Podróże Remana.              1

tylko środkiem ulicy ciężki omnibus, a jeżeli przysta­nie na chwilę, to wysiadają z niego mężczyźni, od stóp do głów czarno odziani, każdy z hijacyntem albo różą w dziurce od guzika, rzadziej kobiety, również w skromnych strojach, i zapłaciwszy co się należy, idą poważnie i spokojnie chodnikiem, a maleńkie książeczki ze złoconemi brzegami, jakie trzymają w rękach, każą ci się domyślać, źe ci ludzie idą do kościoła. Nie miałeś nic jeszcze dzisiaj w ustach, i żołądek zaczyna się upominać o prawa swoje; zapach roastbeefu, wy­dobywający się z nawpół uchylonego okna i napis “Dinnigroom“, wskazują ci miejsce, gdzie mógłbyś się posilić; pukasz do drzwi frontowych, lecz bezskutecz­nie, bo zamknięte; wchodzisz przez sień i zapytujesz człowieka, co ma na pogotowiu, lecz otrzymujesz odpowiedź: “Dzisiaj Niedziela, otwieramy dopiero

o              czwartej“. Wstępujesz do drugiej i trzeciej restaura- cyi, lecz wszędzie jednakowego doznajesz przyjęcia. Poprzestałbyś z chęcią na filiżance kawy albo herbaty, lecz i kawiarnie pozamykane. Znużony, głodny i znie­chęcony udajesz się do hotelu, a posiliwszy się w swym pokoiku kawałkiem zimnego mięsa, zamierzasz odpo­cząć, wołasz służącego i zapowiadasz mu, żeby cię obudził o szóstej i postarał się o bilet do teatru. Obu­dzę pana z chęcią, odpowiada, ale biletem służyć nie mogę, bo dzisiaj Niedziela, teatra pozamykane. Zirytowany, że pierwszy dzień pobytu twego w Lon­dynie zmarnowanym został, kładziesz się na łóżko, z zamiarem niepowstania z niego aż w Poniedziałek rano i uważasz się za szczęśliwego, jeżeli ci się udało wytrwać w przedsięwzięciu.

Taką jest każda niedziela i takiemi są wszystkie święta w Londynie. Prawowity Anglik uważa je za dnie wyłącznie służbie bożej poświęcone i dlatego idzie rano do kościoła i modli się, a po południu sie­dzi w domu i nudzi się; wszystkie inne czynności i rozrywki uważa za gorszące; nawet muzyka, z wy­jątkiem hymnów, i czytanie książek, z wyjątkiem Bi­blii, są w dnie takie bezwarunkowo zakazane. Zali- czający się do lepszej klassy towarzyskiej nie wycho­dzą w Niedzielę wcale z domu, a ci, których spoty­kasz w święto po ulicach i spacerach, należą prawie wyłącznie do klassy pracującej, albo są cudzoziem­cami.

Zupełnie inne wrażenie sprawiają ulice Londynu w dzień powszedni, bo ta sama Cheapside i ten sam Strand, opustoszałe wczoraj, roją się dzisiaj od ludzi i zwierząt. Po obu stronach ulicy suną bezustannie czarne tłumy, jak dwa potoki lawy wyrzucone z cze­luści wulkanu, a w pośrodku krzyżują się niezliczone pojazdy, prywatne i publiczne, maleńkie biedki dwu­kołowe, zaprzężone drobnemi kucykami, wielkie wozy towarowe, ciągnione przez olbrzymie peszerony, i nie­zgrabne omnibusy, zapełnione ludźmi od spodu do wierzchu. Wszystkie wozy, jadące w jednym kierunku, trzymają się tejże samej strony ulicy, co jednakowoż nie przeszkadza, że gdzie się dwie albo kilka ulic krzyżuje, tam kommunikacya zostaje co kilkanaście minut przerwaną. Pojazdy nie sprawiają tutaj tyle ło­skotu, ile na warszawskim bruku, bo główne ulice są wyłożone miękkim asfaltem albo klockami drewnianemi, ale za to konie są narażone na częste upadki. Anglicy

i*

mają w zasadzie więcej serca dla zwierząt, niż dla lu­dzi. Gdyby ubogi wyrobnik upadł na ziemię, nikt-by mu z pewnością ręki nie podał; ale jeżeli opasły pe- ' szeron, pośliznąwszy się, straci równowagę i runie z ło­skotem, to rzuca się na niego natychmiast kilku prze­chodniów; chwytają go za głowę i nogi i trzymają dopóty, dopóki zaprząg nie zostanie rozwikłanym, co gdy nastąpi, uwolnione zwierzę zrywa się na równe nogi i idzie dalej, otwierając drogę dla całej linii po­wstrzymanych w ruchu pojazdów. Mieszkańcy Londynu poruszają się dość swobodnie wpośród tego choasu, ale dla przybysza z prowincyi przejście z jednego cho­dnika na drugi jest połączone z trudnościami, a nie­kiedy z niebezpieczeństwem. Ulice są tutaj przepełnione konstablami, którzy pilnują porządku; jednym rzutem oka przewidują oni zazwyczaj grożące przechodniowi niebezpieczeństwo i starają się mu zapobiedz; jakoż można widzieć nieraz draba na sześć stóp i kilka cali wysokiego z olbrzymiemi wąsami i marsowatą miną, prowadzącego za rękę płaczącą dziecinę albo niedołę­żną staruszkę.

Pomimo tego chaosu i wrzawy, wszystko, oo się tutaj otacza, nie pozwoli ci zapomnieć ani na chwilę, że znajdujesz się w pierwszorzędnej dzielnicy Londynu. Ale zmieni się nagle powierzchowność miasta, jeżeli zapuścisz się w pierwszą lepszą z ubocznych uliczek i dostaniesz się do jakiej drugorzędnej dzielnicy, po­wiedzmy np. na White-Chapell. Zamiast bogatych skle­pów, których wystawy jaśnieją całym przepychem szlachetnych metali i drogich kamieni, napotkasz tu­taj co kilka kroków jatkę rzeżnika, obwieszoną dokoła

odartemi ze skóry głowami cieląt i baranów i ćwiart­kami nierogacizny; zamiast magazynów strojów kobie­cych składy jarzyn, zapchane główkami kapusty i sto­sami ogórków a miejsce banków zastępują tutaj dro­bne kawiarnie i garkuchnie, zanieczyszczające okropnie wyziewami powietrze. Gdzie ulica jest nieco szerszą, tam stoją wzdłuż chodników szeregi straganów zapcha­nych starem żelaziwem, książkami, szkłem, obuwiem, zużytą odzieżą męzką i żeńską, a wspomnienie Pocie- jowa zarysuje się temsiJniej w twojej pamięci, że za straganem takim siedzi nieraz brodaty Izraelita, przy­były przed kilku miesiącami znad brzegów Wisły lub Wilii. Ale nie braknie i przemysłowców pośledniejszego gatunku, bo na rogu każdej ulicy czatuje na ciebie kilku przedsiębierców czyszczenia obuwia; chcesz czy nie chcesz, najsilniejszy z nich chwyta cię za nogę, stawia ją na stołeczku, naciera obuwie czernidłem, wyciera szczotka­mi, przegląda się w niem, ażeby cię przekonać o do­kładności swej roboty, chowa z zadowoleniem pensa w kieszeń i czeka na inną ofiarę. Inni sprzedają zapałki, inni parasole, fajki, scyzoryki, wykłuwaczki do zębów, każdy zachwala wymownie swój towar i biada ci, jeśli zaczepiony zapuścisz się w rozmowę, bo zostaniesz na­tychmiast otoczonym tłumem współzawodników, od któ­rych nie uwolnisz się nieinaczej, jeno kosztem swej kieszeni.

Trudno mieć wyobrażenie o nędzy, jaka panuje po przedmieściach i odleglejszych zakątkach Londynu. Żebrać nie wolno i nikt nie wyciąga ręki otwarcie, a pomimo to tysiąc żebraków napotykasz po drodze. Tutaj stoi czarno odziana staruszka, której powierzcho­wność przekonywa, że niezawsze była tem, czem jest

dzisiaj, i trzyma w drżącej ręce kilka paczek zapałek, które ofiaruje na sprzedaż; dalej pies prowadzi ślepego, przygrywającego na lirze; tu stoi przy bramie licho ubrany mężczyzna i pokazuje jakieś nędzne malowidło, pod którem napis “majtek niezdolny do służby‘ofiaruje na sprzedaż dzieło rąk swoich“; tam w ubocznej uliczce kobieta trzyma w ręku nuty i śpiewa hymny, gdzieindziej mężczyzna z miotłą w ręku przechodzi ciągle z jednej strony ulicy na drugą i odmiata błoto ze ścieżki; wszystko to są nędzarze, którzy nie że­brzą, a przecież żyją z jałmużny! Im dalej zapuszczasz się w uboczne ulice i zaułki, tem nędza jest ogólniejszą, a nieodstępnie jej towarzyszy upadek moralny, bo szyn- kownie są tutaj od rana do wieczora przepełnione pi­jakami a podziemia i poddasza zamieszkałe przez ludzi, którzy nie umieją odróżnić występku od uczciwej pracy.

Filantropowie angielscy zastanawiali się nad po­wodem moralnego upadku najniższych klas społeczeń­stwa angielskiego i znaleźli go w braku religii, a mi- syonarze angielscy, zajęci szerzeniem wiary w Chinach i Japonii, dowiedzieli się z przerażeniem, że w samym Londynie żyją sta tysięcy pogan, nieumiejących pacie­rza. Różne stowarzyszenia religijne, w które kraj od- dawna obfitował, zabrały się gorliwie do nawracania swych współbraci, a Anglia została wkrótce zasypana taniemi bibliami i książkami treści religijnej. Czasopi­sma tej treści prześladują cię tutaj na każdym kroku; zaledwie przybyłeś do Londynu i wsiadasz do doróżki, zastajesz w niej “Zwiastuna łaski“; w hotelu czekana cię w twoim pokoju “Prawy chrześcijanin“, na stacyi

kolei żelaznej “Nadzieja w krzyżu“, w wagonie “Miecz chrześcijanina“ i t. d. Nie można powiedzieć, żeby praca ta była bezużyteczną, ale pomimo to cel pożą­dany osiągniętym nie został, bo pokazało się, że ci, dla których drukowano, czytać nie umieją. Ponieważ nie było sposobu ściągnięcia tych ludzi do kościoła, przeto zaczęto urządzać nabożeństwa na ulicy. Spotkasz się z niemi codziennie po zachodzie słońca, a szcze­gólniej w Sobotę. W pośrodku nielicznej gromadki stoi mężczyzna (czasami i kobieta), licho odziany, z kape­luszem na głowie i rękami w kieszeni, i stara się wy- mownemi słowy przekonać słuchaczy, że są szubraw­cami i hultajami najgorszego rodzaju i że piekło ich czeka po śmierci, jeśli się za życia nie poprawią; po­tem śpiewa z nimi kilka hymnów i kończy nabożeń­stwo wspólną modlitwą. Słuchacze przyjmują zazwy­czaj uwagi z ironicznym uśmiechem na twarzy i zale­dwie raczą wyjąć fajki z ust, gdy przyjdzie do śpie­wania hymnów. Liczba uczestniczących w tych nabo­żeństwach bywa stosunkowo bardzo małą, bo rzadko spotkałem więcej nad dwadzieścia osób, chociaż cho­dniki były napełnione tłumami. Skutek także niewielki, bo sąsiednie szynkownie są w czasie nabożeństwa prze­pełnione pijakami, a z dźwiękiem hymnów łączy się nierzadko odgłos rzęsistych boksów i przekleństw za­paśników.

Cała ta praca przyczyniła się niemało do zbigo- cenia średniej klassy angielskiego społeczeństwa. Pod­czas gdy wiara w duchy na kontynencie Europy z ka­żdym dniem coraz-to bardziej upada, a stoliki wirujące bywają obecnie uważane za niewinną rozrywkę w rę~

kach ludzi umysłowo osłabionych, to w Anglii, stoją­cej na świeczniku cywilizacyi europejskiej , istnieje kilka stowarzyszeń spirytystów, dla których podstawą praktycznej etyki jest związek z duchami a narzędziem pośredniczącem pomiędzy Anglią i światem zagrobo- wym — nogi stołowe. Czasopisma wydawane przez spirytystów używają tutaj przywilejów pocztowych. Ale rozbudzenie ducha religijnego w najniższych war­stwach społeczeństwa nie przyczyniło się bynajmniej do ich umoralnienia, bo ten sam wyrobnik, który mo­dli się rano w Niedzielę w kościele, a popołudnie po­święca na czytanie Biblii, upija się wieczorem a znie­waża swą żonę i dzieci w tygodniu, ile razy do tego nadarzy się sposobność. Zrozumiano nakoniec, że tylko poprawienie dobrobytu tych ludzi zdoła poprawić ich obyczaje, ale o tę przeszkodę rozbijają się obecnie naj­lepsze chęci filantropów, bo zarobek nie da się zastą­pić jałmużną. Nie brak jednakże szlachetnych usiło­wań i w tym kierunku. W ciągu ostatatnich kilku lat otwarto w najuboższych dzielnicach Londynu sto kil­kadziesiąt kawiarni ludowych, utrzymywanych przez stowarzyszenia religijne. Wszelkie napoje wyskokowe są ztąd wykluczone, ale za to ubogi wyrobnik dosta­nie w takiej kawiarni olbrzymią filiżankę kawy albo herbaty za pensa, obiad złożony z polewki, mięsa i puddingu za sześć pensów, a w dodatku kilkanaście czasopism różnej treści. .

Z tem wszystkiem Londyn dzisiejszy nie jest już tem, czem był przed laty pięćdziesięciu. Wszystkie odleglejsze uliczki i zaułki przedmieść takich, jak White-Chapell, były wówczas przepełnione drobnemi,

walącemi się domkami, których mieszkańcy byli bez * wyjątku wyznawcami praktycznego kommunizmu i za­nurzali swe ręce w cudzych kieszeniach z takiem sa­mem zadowoleniem i spokojem, z jakim rybak zapu­szcza sieci w toń morza. Cudzoziemiec, który o późnej godzinie zabłąkał się przypadkiem w takie ustronia, mógł się uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli naza­jutrz rano znalazł się w swem zwykłem mieszkaniu, opłaciwszy nieostrożność jedynie utratą sakiewki, ze­garka i odzieży. Morderstwa były tutaj codziennem zjawiskiem. Złoczyńcy używali zazwyczaj narzędzia, jakiem obecnie tylko konstable londyńscy są uzbrojeni, to jest gałki ołowianej, umocowanej na końcu elasty­cznego drążka; jedno uderzenie tem narzędziem po­zbawia ofiarę przytomności umysłu, a niekiedy i życia. Jeden z rodaków przybyłych tu po roku 1881 opo­wiadał mi, że gdy z polecenia władzy rozebrano w tej części miasta stare, opustoszałe magazyny, znaleziono w ich wnętrzu czternaście kościotrupów; widział on dzieci miejscowe, zbierające kości nieszczęśliwych ofiar w worki, z zamiarem spieniężenia ich w najbliższej fabryce. Złoczyńcy opuścili tę część miasta dopiero wtenczas, gdy kryjówki ich z ziemią zrównano a naj­większy cios został im zadanym, gdy władzy miejsco­wej udało się zaciągnąć kilkunastu z ich grona do słu­żby policyjnej.

II.              Na pokładzie parostatku “Dublin Casttew

Życie na okręcie. — Wyspa Madeira. — Wyprawa na ląd w nocy. — Handel papugami. — Gospoda podzwrotnikowa. — Jako papugom bezpłatnie podróżować nie wolno. — Przebycie równika. — Po­dróżnych z każdym dniem ubywa. — Jako w przyszłości podróż

na południową półkulę będzie można odbyć we śnie.

Postanowiłem dzielić się wiernie z tobą, szanowny czytelniku, wszystkiemi ważniejszemi wrażeniami z po­dróży i zamierzam przedstawić ci w krótkich słowach przyjemności i przykrości, na jakie byłbyś narażonym w ciągu kilkutygodniowej przeprawy przez Ocean, gdybyś uległ kiedykolwiek pokusie zwiedzenia drugiej półkuli ziemi.

Parostatki, załatwiające obecnie komunikacyę pomiędzy Wielką Brytanią i Południową Afryką, należą do największych w swoim rodzaju. Nasz Dublin Castle jest prawdziwym kolosem na pięćset stóp długim, na trzydzieści szerokim, przyjmującym trzy tysiące beczek (tonn) ciężaru. W kierunku pionowym jest on podzie­lony na trzy piętra, z których dolne jest przeznaczone na wodę, węgle i ballast, czyli kamienie służące do ob­ciążenia okrętu w braku odpowiedniego pakunku, średnie służy do przechowania towarów, a wierzchnie dla załogi

i podróżnych. W kierunku podłużnym jest on również podzielony na trzy części. Sam środek jego zajmuje maszyna parowa, część tylną klassa pierwsza, a przód okrętu klassa druga, trzecia i izba zajmowana przez majtków. Na pokładzie znajdują się kuchnie i mie­szkania kapitana i oficerów, ponad któremi wznosi się mały pomost, przeznaczony dla oficera służbowego i sternika.              \

Appartamenta przeznaczone dla podróżnych za- sługują z pewnością na nazwę wygodnych. Urządzenie pierwszej i drugiej klassy jest prawie zupełnie jedna­kowe, a różnica między niemi ogranicza się tylko do kuchni; każda z nich posiada obszerny salon, ozdobiony zwierciadłami i fortepianem, służący za jadalnię, a w przy­padku niepogody za miejsce cołodziennego pobytu. Pokoiki przeznaczone na mieszkania są umieszczone dwoma szeregami wzdłuż obu boków okrętu; każdy z nich, długi i szeroki na siedm stóp, obejmuje cztery wąz- kie, ale wygodne łóżka, przyśróbowane po dwa (jedno nad drugiem) do dwu przeciwległych ścian; pod trzecią znajduje się maleńka umywalnia. Ponieważ palenie tyto­niu jest w salonach i kajutach zabronionem, przeto pierwsza klassa posiada nadto na pokładzie maleńki pokoik, przeznaczony na fajęzarnię. Tylny pokład okrętu, służący do użytku tejże klassy, bywa utrzymy­wany we wzorowym porządku, ale przedni jest zasta­wiony klatkami i chlewikami, zajmowanemi przez dwie dojne krowy, kilkadziesiąt baranów, kilka sztuk nie­rogacizny, przez gęsi, kaczki, kury, indyki i inne nie­szczęśliwe ofiary przeznaczone na zjedzenie, a chociaż bywa codziennie o wschodzie słońca starannie skroba­

nym i sowicie wodą zlewanym, to pomimo to pobyt na nim jest z powodu niemiłego zapachu, wydawanego przez zwierzęta, szczególniej w czasie upałów podrówni- kowyob, nieznośnym.

Życie na okręcie odbywa się z zagarkiem w rę­ku, według pewnych ściśle przepisanych form. O szó­stej rano wchodzi do kajuty służący, budzi cię i, czy chcesz, czy nie chcesz, pcha ci w ręce olbrzymią fili­żankę okropnie przesłodzonej kawy. O ósmej śniada­nie, złożone z kilku mięs, ciasta i kawy lub herbaty;

0              pierwszej obiad, w składzie którego puding odgrywa najważniejszą rolę. O piątej herbata z zimnemi zaką­skami, a o dziewiątej wieczorem ser z sucharkami, do którego możesz kupić sobie szklankę piwa albo ko­niaku, jeśli masz ochotę i pieniądze. O dziesiątej ga­szą wszystkie światła na okręcie, a podróżni udają się na spoczynek. Tylko godziny posiłku łączą ich przy wspólnym stole: zresztą robi każdy cały dzień, co mu się podoba. Czytanie i gra w karty wypełniają naj­więcej czasu. Każdy pogodny wieczór gromadzi po­dróżnych na pokładzie, gdzie śpiewy i wesoła poga­danka trwają zazwyczaj do późnej nocy. W razie nie­pogody pozostają wszyscy w salonie, gdzie śpiewy

1              deklamacye przybierają nieco ściślej określoną formę. Na pokładzie parowca Dublin Castle odbywały się co tydzień koncerty urządzane naprzemian przez pierwszą i drugą klassę. Tylko Niedziela przedstawia nieco od­mienny widok, bo przed południem gromadzą się po­dróżni i cała załoga w salonie pierwszej klassy, celem wzięcia udziału w nabożeństwie, a popołudniu hymny

i              modlitwy zastępują miejsce światowych rozrywek.

W tym stanie rzeczy jeden dzień jest tutaj po­dobnym do drugiego, a dla ludzi nieprzywykłych do pracy umysłowej, takich zaś jest pomiędzy Anglikami bardzo mało, pobyt na morzu bywa zazwyczaj nudnym i nużącym. Ale i praca umysłowa wymaga spokoju, a o tym nie mogło być mowy, bo nasz okręt był nie­zwykle przepełniony. Na pokładzie jego znajdowało się tym razem, oprócz załogi, blizko sto dusz liczącej, przeszło dwustu pięćdziesięciu podróżnych, a pomiędzy tymi, ni mniej, ni więcej, tylko trzy tuziny dzieci

1              kilka niemowląt; drobiazg ten uwijał się od rana do późnej nocy z niezmordowanym zapałem po salo­nach, kajutach, kurytarzach i galeryach, napełniał wrzaskliwemi głosy powietrze i czynił wszelkie po­ważniejsze zajęcia niemożebnem.

Pierwsze chwile spędzone na okręcie upływały tem nieprzyjemniej, że morze było ciągle burzliwe a nie­ustanne kołysanie się okrętu wywoływało u wielu po­dróżnych gwałtowne objawy morskiej choroby. Dlatego też chorzy i zdrowi wyglądali z upragnieniem przyo­biecanego wypoczynku u brzegów wyspy Madeiry, co miało nastąpić ósmego dnia po wyjeżdzie z Londynu. Ale wiatry przeciwne opóźniły naszą jazdę do tego stopnia, że w dniu oznaczonym pierwszy ślad tej wy­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin