Zofia Nałkowska
Dom nad łąkami
Gdy myślę, jaki był sam początek, najpierwszy początek — czas najdawniejszy, kiedy nie było jeszcze naszego domu — to przypominam sobie taką rzecz:
Przy wejściu do lasu, z tej strony, gdzie przechodzi tor kolejowy, na kawałku gołego, żółtego piasku, bez płotu, bez jednego drzewka ani kwiatka, z nieznaczną zaledwie ciemniejszą plamą brudu i śmieci naokoło, stał kiedyś rodzaj domku, czy po prostu budy, zbitej z szarych desek, z jednym małym oknem i jednymi drzwiami, tuż przy tym oknie.
Pierwszy raz w życiu szliśmy drogą piaszczystą, idącą ode wsi wśród łanów żółtego łubinu, w stronę najbliższego lasu — nic o tym nie wiedząc, że tam w jego głębi czeka już. nas owo miejsce jedyne, miejsce, które musi mieć każdy, aby myśleć, że tam umrze.
Na samym progu lasu zobaczyliśmy ten domek, a przed nim czarną, chudą, wysoką, odzianą w łachmany kobietę.
Gdyśmy podeszli, zdziwiliśmy się jej niezwyczajnej brzydocie. Nos jak dziób sowy, usta z jednym zębem, skrzywione w dół, szyja długa jak u oskubanego kuraka. Nic tu nie było, co by można uważać za okoliczność łagodzącą.
I miejsce, w którym stała, ten domek z desek — na tle niewysokiego, czarnego muru z choiny, nagie piaski wokoło i tor kolei — wszystko było beznadziejne i równie brzydkie jak ona.
A przecież wystarczyło pójść dalej drogą w ów las,
aby sosny stały się wielkie i piękne, aby łagodne pod nimi wzgórza i wysłane mchem i zaroślami doliny zachwyciły oczy dziecięce. A dalej jeszcze, gdy się szło wciąż głębiej w te wzgórza leśne, wznosiła się wreszcie ostatnia góra, z której rozwierał się poprzez pnie i gałęzie osin, olszyn i dębów najcudniejszy widok na łąki nie mające podobnych sobie, pełne słońca i kwiatów, pocięte smugami krzaków olszowych, zamknięte innym, dalekim lasem.
Było to miejsce zbyt podobne do jednego innego miejsca, utraconego już wtedy bezpowrotnie. Bo taka sama łąka rozciągała się u stóp wzgórza, na którym stał inny dom, i taki sam miała las na horyzoncie. Tylko nie było tu rzeki, która tam płynęła, może i wzgórze było tutaj mniejsze. I nie było drzew takich starych, jak tam, i nie było cienistego ogrodu.
Rozpytywałyśmy się, jak tam było, bo pamiętałyśmy tak mało. Raz tylko nas tam zawieziono, jako małe dzieci. Raczej utkwiły nam w pamięci owce, widziane wtedy pierwszy raz w życiu. I konie, wszystkie białe w czarne i szare kółka, cztery konie, które nazywały się siwe, chociaż tylko jedna para była stara, a druga młoda. I zwłaszcza jeden z nich, na którego grzbiet ciepły i szeroki posadzono mię na chwilę, abym wreszcie wiedziała, jak to jest.
I tak — żal za tym, co było, sprawił, że powstało coś nowego. Na tej ostatniej górze leśnej nad łąką. w rok później stał już nowy dom.
Dom był mniejszy, drewniany — nie piękny, murowany, jak tam. I lewkonie, kwitnące tam wtedy przed wielkim, kamiennym tarasem, nie chciały tu rosnąć tak łatwo. I nie było nad urwiskiem niskiego murku, obrośniętego caprifolium, murku, z którego można było spaść w dół na kamienistą drogę z wracającymi do domu owcami, krowami i końmi — i na pewno się zabić.
HE
m
Hi
Ale z obu stron drzwi oszklonych do jadalnego pokoju były i tu dwa okna wysokie i węższe od innych, jak podobno były tam. Ale posadzone były przed domem klony i jesiony, jak tam.
I z kolei dla nas — dzieci — ten dom stał się wzorem dla innych domów i miarą, i prawem, i najdroższym na zawsze wspomnieniem.
Muszę to teraz powiedzieć: domu drogi, gdzie nie ma już mnie, gdzie najbliżsi, w cudne letnie wieczory pod lampą wiszącą w tym za małym jadalnym pokoju, który tak wesoło wygląda z dołu przez gałęzie, gdy się wieczorem idzie drogą nad łąką — myślą może teraz o mnie i pamiętają — o, domu mój drogi, najlepsza, najbliższa łez tęsknota moja jest zawsze przy tobie!
I jeżeli stanie się, że umrę gdzie indziej, to jednak
o tym właśnie pomyślę w ostatniej godzinie, pomyślę tymi samymi słowami, które powiedziałam już raz: dom swój i przystań ostatnia.
Ale zanim jeszcze stanął nasz dom, ujrzałyśmy wtedy tę starą kobietę na wydmuchu piasków. Stała i patrzyła ku nam jednak z życzliwością. Pierwsza też wszczęła rozmowę.
— To państwo także tu szukają czegoś do kupienia?
Nie, ściśle mówiąc, nie mieliśmy jeszcze wówczas tego zamiaru.
— Bo te lasy precz są do sprzedariia. I ten grunt Perguła, na którym mój się zbudował, już jest sprzedany. To kupił jakiś bogacz i będzie tu zakładał ogród. Nazywa się Fersen.
— No, jak to, a z wami co będzie?
— Nic. Perguł jest dobry człowiek. To to się rozbierze i znowu przeniesie na inne miejsce. Mojemu Perguł wydzierżawi gdzie indziej te parę łokcf i będziemy tak mieszkali, jak tutaj.
Przenosili się widocznie z tym domem jak z kuferkiem.
— O, teraz państwo tutaj precz będą kupowali. Takie ładne strony.
Pomimo swej złej i dziwacznej miny była to widocznie kobieta dobra i nawet miała pogodne usposobienie.
Z dalszej rozmowy okazało się, że ten kąt pustynny
i ubogi także wydawał się jej ładny. Ujęła to w formułę, która już wtedy wydała nam się godna uwagi. Powiedziała mianowicie:
— Mąż pójdzie do roboty, syn poleci do kolei, ja wyjdę, popatrzę — i wesoło mnie!
Ta jej pogoda wrodzona i optymizm utkwiły nam wszystkim w pamięci, jako wzór godny i zarazem trudny do naśladowania.
Kobieta ta nazywała się Millerowa. Jej mąż Miller był zdunem i chodził naprawiać piece w całej okolicy, ale ponieważ w owe czasy nikt tam prawie nie mieszkał, więc zarabiał niewiele. Syn wyrostek odnosił pakunki z kolei, a córka była gdzieś we wsi za mężem.
Wkrótce później Millerowie rzeczywiście przenieśli się razem ze swym domkiem na inne miejsce — równie zresztą brzydkie i puste — i nie postawili tam ani kawałka płotu, nie zasadzili nawet jednego drzewka. Ale i tam też Millerowej — gdy wyszła i popatrzyła — było wesoło.
Ostatecznie nieznany mi bliżej ów Miller zginął jakąś śmiercią niejasną — w noc zimową, w lesie. Nie dla rabunku przecież zabito tego nędzarza. Powiadano, że złapali go na kradzieży torfu i zbili tak, że nie dowlókł się już do swego przenośnego domu. A znowu syn Millerów dostał kiedyś kaszlu, poszedł do szpitala i też tam umarł. Wtedy Millerowa, zostawszy sama, sprzedała deski z domu i poszła do córki.
Nie widziałam jej więcej. Opowiadano, że córka nie
chciała jej przyjąć do domu, że ją biła i wypędzała — aż wreszcie Millerowa musiała iść na żebry. I nawet nie wiem, kiedy i gdzie umarła. Zniknęła jakoś bez wieści i śladu.
Ale pozostały po niej te niezapomniane słowa pogody
i afirmacji, żyjące w naszej pamięci.
— Mąż pójdzie do roboty, syn poleci do kolei, ja wyjdę, popatrzę i wesoło mnie!
Miejsce, gdzie na początku stał domek Millerów, zmieniło się do niepoznania, Całą połać piaseczku i młodego, nieładnego lasku sosnowego ujęto w świeże, jasno pomalowane sztachety, a prawie nad samą drogą — w miejscu chyba najbrzydszym — stanęła drewniana willa, nieduża, ozdobna, z werandą na dole i ażurowymi balkonikami na piętrze, z trawnikiem i kępami krzewów parkowych przed oknami.
Na miejscu zmiecionego i oblicza ziemi życia Millerów zakwitło tu życie nowe i niezupełnie zwykłe.
W willi zamieszkał starszy wysoki, pan, z siwą brodą i bardzo niebieskimi oczami. W stronę miasta chodził w szarym płaszczu i popielatym cylindrze — i wyglądał w tym rzeczywiście bardzo elegancko, ale w sposób trochę nietutejszy i cokolwiek jakby staromodny.
Na codzień ubierał się w koszulę z surowego jedwabiu i pilnował w ogrodzie ludzi, którzy sadzili drzewa
i kopali klomby i ścieżki. Lubił widoczne ogród, sam pielęgnował kwiaty i wkrótce dochował się pięknych róż.
A wtedy przyszedł do nas z takimi różami w ładnym małym koszyczku i powiedział, że jako sąsiad zapragnął poznać nas bliżej. Płaszcz zdjął, ale ten popielaty swój cylinder trzymał w ręce przez cały czas. Prawda, że był krótko. Zachowywał się bardzo grzecznie i widać było z rozmowy, że czytał dużo książek i że jeździł po świecie. Mówił t»eż o swym majątku, który znajdował
się gdzieś dosyć daleko. Okoliczności tak się złożyły, że nie może teraz tam gospodarować. Więc sobie tutaj, w bliskości miasta, urządza sad i ogród, by mieć zajęcie, które lubi.
Później przyjechała do niego jego uboga wnuczka, która zarabiała na życie lekcjami języka francuskiego
i z dziadkiem też rozmawiała po francusku. Była ruchliwa, bardzo żywa, śmiała się głośno, chodziła prędko, nawet biegała, chociaż była dorosła. Nam wydawała się ponadto prześliczna i pięknie ubrana. A na zimę znowu wyjechała do miasta.
■Ten najbliższy naówczas nasz sąsiad wyrażał się po polsku zupełnie poprawnie, ale nie był Polakiem, ą nazwisko jego brzmiało Fersen. Okazał się byłym wyższym urzędnikiem na emeryturze. Przyszedł do nas później jeszcze ze dwa razy — # zawsze jednakowo uprzejmy i grzeczny. Ale przestał wreszcie przychodzić, niczym do tego nie zachęcony.
Mimo to znaliśmy się jednak. Willa pana Fersena stała przecież tak blisko nad tą drogą, która łączyła nas z pocztą, dworcem kolejowym i w ogóle światem, a pan Fersen cały czas spędzał w ogrodzie i zawsze pozdrawiał nas, gdy przechodziłyśmy, czasami wychodził nawet na drogę, by chwilę porozmawiać.
Był to piękny naprawdę starzec i robił jak najlepsze wrażenie. A przecież coś jednak sprawiało, że nie można go było uważać za znajomego. I nie tylko, że nikt od nas nie był u niego, ale nawet często drogę w tym miejscu obchodziło się lasem, by uniknąć tego spotkania.
Nie pamiętam zupełnie, jak poznałyśmy pannę Sylwię i jak się to w ogóle mogło stać. Zapewne po prostu, stojąc kiedyś obok dziadka w ogrodzie, wtrąciła się dó rozmowy, oddała pozdrowienie. Kiedy zobaczyłyśmy ją raz w lesie, niedaleko naszego płotu, była już naszą znajomą. Wypadało się przywitać. Szła pro
wadząc na smyczy młodego wyżła, białego w czarne łaty. Wydała nam się, jak zwykle, bardzo ładna, była czyściutko i jasno ubrana. W pewnej chwili pies wyrwał się z jej ręki, podbiegł do nas i zaczął się z nami bawić. Panna Sylwia zaraz powiedziała, że nie gryzie
i że nazywa się Bob.
— My nie boimy się żadnych psów — pośpieszyłyśmy ją uspokoić.
Roześmiała się głośno i znalazła, że to dobrze, iż jesteśmy takie odważne.
Powiedziała też, że znowu przyjechała do swego dziadka na letnie miesiące i że chętnie wzięłaby lekcje francuskiego, gdyby kto w tych stronach chciał się uczyć.
Nie wiedziałyśmy, czy jest ktoś taki, nie znałyśmy nikogo. Ale panna Sylwia podobała nam się bardzo.
Zapragnęłyśmy wiedzieć, czy nie przykrzy jej się* mieszkać tak na wsi, tylko we dwoje z dziadkiem.
Roześmiała się znowu i powiedziała, że wcale nie. Ze na wsi jest przyjemnie, a przy tym dziadek jest dla niej bardzo dobry.
Mówiąc, jednocześnie wołała swego Boba, który nie chciał wrócić. Biegała za nim i usiłowała nadeptać nogą na smycz, wlokącą się za psem po mchu zielonym. Ale wymykała jej się ciągle.
Złapałyśmy psa i smycz oddałyśmy jej do ręki.
— Muszę go zawsze trzymać na smyczy — mówiła panna Sylwia dziękując. — Jest jeszcze taki głupi
i ciągle mi ucieka...
W tej chwili zawołano nas od strony domu. Dygnęłyśmy prędko i puściłyśmy się przez bramę i ogród, by zdążyć w porę i nie narażać się na zbyteczne pytania i wymówki. Skoro starsi nie pragnęli znać bliżej pana Fersena i jego wnuczki, to i nam wypadało do tego się zastosować. Ale to znów nie znaczy, by nie moż
na było z nikim zamienić paru słów... Nie lubiłyśmy żadnej przesady.
Fersenowie mieszkali zresztą daleko od nas, na samym brzegu lasu. I takie spotkanie z panną Sylwią było rzeczywiście czymś zupełnie wyjątkowym.
Miałyśmy wtedy jeszcze obie mało lat i nasz dom stał na górze w lesie zupełnie sam. Można było długo iść w różnych kierunkach i na próżno szukać człowieka — bez żadnych zresztą niesmacznych żartów diogeneso- wych z latarnią, ale po prostu dlatego, że nikogo tam nie było. Z okien też nie widać było siedzib ludzkich — oprócz jednej, daleko, za łąką i polami, chałupy, obory i stodoły Nowaka.
Był dom, był las, trochę zwierząt — a poza tym już tylko psychologia. Zupełnie jak w skandynawskiej powieści.
Były też niewątpliwie rozmaite głębokie tajemnice, schowane w różnych kwiatach, w jednym krzaku leszczyny, z którego wycinało się najgrubsze gałęzie na łuki, w stawie, leżącym na końcu lasu, gdzie był utopiony pies, a zwłaszcza pod wielkim kamieniem w bardzo głębokim i dosyć wąskim rowie granicznym, zarosłym od wałów aż po dno zupełnie już dużymi sosnami.
Ściany towu były z piasku, a na dnie mokrym i zielonym rósł mech i sitowie. Wiosną huczała tam w dole bystra woda, dwiema stronami omijająca ów kamień i rozszerzała się w tym miejscu, jak pierścień na przyjęcie perły. W związku z tym kamieniem mogły się były odbywać zdarzenia doniosłości niezmiernej — w jakieś noce pochmurne i zarazem księżycowe. Wszelako nie odbyły się nigdy.
Kamień rozsadzono dynamitem i w gruzach zawieziono do miasteczka na bruki, rów podzielono między
nowych właścicieli. Ale w miejscu, gdzie leżał niegdyś ów kamień, pozostał na zawsze głęboki, rozmyty wertep, na wiosnę pełen huczącej wody, która już nie miała czego obejmować ślicznymi, młodymi, chłodnymi ramionami.
Ten rów dalej szedł na łąki i tam robił się płytki, cienisty, zielony, pełen kwiatów — zupełnie inny. Na brzegach rosły tylko olszyny, i to dosyć rzadko. Bliżej lasu kwitnęło. tam na wiosnę mnóstwo białych anemonów, a dalej, głębiej w łąki — złote kaczeńce, kwiat ukochany dzieciństwa, wychodzący z wody na powietrze w chłodne, wietrzne dni kwietniowe.
Kaczeńce najpiękniejsze były właśnie wtedy, gdy w wodzie odbijały się chmury granatowe, a one razem z jasną, młodziutką trawą wodną wyglądały tak, jakby wciąż jeszcze świeciło słońce. I im chmurniejsze było niebo i woda, tym bardziej one były pogodne.
Najważniejsza jednak była uroczystość pierwszych sasanek, dużych, kudłatych kwiatów fioletowych, obrosłych szarym futrem. Gdy się zjawiły, to znaczyło, że już jest początek. Kwitnęły co roku w tym samym miejscu, między sosną i małymi jałowcami, na największej naszej górze, od północy. Czasami niedaleko od nich leżał jeszcze śnieg.
Trzeba było dosyć daleko iść wzdłuż tego rowu po łące, żeby dojść do jednych wierzb, które tylko tam rosły. Miały baźki wcześniej niż inne wierzby i do tamtych niepodobne, zupełnie okrągłe, jak kulki, púchate, złote i pachnące tak przecudnie, że nosa od nich nie można było oderwać. Pachniały zupełnie jak bez, tylko jeszcze ładniej, daleko ładniej! Po te kotki chodziłyśmy czasem, jeszcze jak woda była bardzo zimna — i później miałyśmy nogi okropnie czewone i szczypiące.
Zdarzały się inne jeszcze rzeczy, też bardzo ważne, dające na długo niewyczerpany materiał do rozmyślań.
Takim zdarzeniem w naszym życiu był pewien zając, który raz zasnął pod sosną niedaleko nawet od domu i wcale nie zauważył, żeśmy do niego podeszły. Myślałam, że jest chyba chory albo może oswojony, uklękłam przy nim na suchych sosnowych igłach i pogłaskałam go po łbie. Dziś jeszcze pamiętam, jaki miał miękki i ciepły puch na czole i między uszami. Wcale nie był chory, bo jak się obudził, to dał takiego susa, żeśmy przez długą chwilę stały naokoło pustego miejsca, nie wiedząc, co się zrobiło. A on sadził przez krzaki, aż góra dudniła.
Kiedy indziej znowu pokazałyśmy jednej z wielu wiewiórek, wałęsających się po naszych drzewach, z daleka parę orzechów na dłoni. Wiewiórka siedziała dosyć nisko na akacji, schyliła łeb i trochę się przyglądała. Wreszcie powoli zeszła na pień i ostrożnie, z głową na dół, wyciągnęła pysk do tych orzechów. Z bijącym sercem, pełna wzruszenia i niedowierzania, podałam jej jeden orzech, a ona wzięła go w zęby i na trochę wyższej gałęzi spokojnie zjadła. Później zeszła jeszcze po drugi i po trzeci orzech, a kiedy miała dosyć, to się pomieszała z innymi wiewiórkami i nie można jej było poznać. Pokazywałyśmy później orzechy różnym wiewiórkom, ale żadna nie tylko nie zeszła do tych orzechów, ale nawet nie zwróciła na nie żadnej uwagi. Co to było, nie wiem — iw długich naszych rozmowach we dwie na próżno nieraz usiłowałyśmy tego dociec.
Wodę do polewania kwiatów brało się z rowu nad łąką, gdzie żyła masa wstrętnych wodnych stworzeń. I zawsze z sitka od polewaczki wychodziły przez dziurki różne ogony takich nieumyślnie nabranych z wodą zwierząt, bo głowy zwykle były większe i już się nie chciały przez te dziurki zmieścić. Trzeba było wyjmować sitko z polewaczki i — choć to było obrzydliwe — wytrząsać na powrót do rowu te zwierzęta, żeby się
nie męczyły. A to wcale nie było łatwe, bo one nie mogły zrozumieć, o co chodzi, i jakby naumyślnie siedziały właśnie z całej siły w tych dziurkach i trochę nawet zakręcały swoje ogony.
Przeważnie były to kijanki żabie i okropne, trochę włochate, dreszczem przejmujące larwy, o których wiedziałyśmy, że z nich wychodzą łątki prześliczne i później fruwają nad wodą. Wiedziałyśmy niby — ale nikt tego nie brał na serio, nikt w to naprawdę nie w...
edmund144