Ian Fleming - Doktor No.pdf

(1164 KB) Pobierz
IAN FLEMING
DOKTOR NO
(Przełożył Hieronim Mistrzycki)
903212829.002.png
ROZDZIAŁ 1
SŁYSZĘ CIĘ GŁOŚNO I WYRAŹNIE
903212829.003.png
Punktualnie o szóstej słońce, rzuciwszy ostatni żółty poblask, zaszło za Blue
Mountains. Fala fioletowego cienia spłynęła na Richmond Road, a w pięknych,
okalających ją ogrodach rozległo się cykanie świerszczy i kumkanie żab nadrzewnych.
Nie licząc odgłosów przyrody, na całej długości szerokiej, pustej ulicy panowała
cisza. Bogaci właściciele obszernych, położonych w głębi domów - dyrektorowie
banków, menedżerowie firm i wyżsi urzędnicy państwowi - wrócili z pracy już o piątej
i właśnie rozmawiali ze swoimi żonami o tym, co wydarzyło im się w ciągu dnia. Mogli
też brać prysznic albo zmieniać ubranie. Za pół godziny ulica ponownie zatętni
życiem, wypełni się podążającymi na koktajle i przyjęcia, na razie jednak
najwspanialszy kilometr “Alei Bogatych”, jak nazywano ją wśród ludzi interesu w
Kingston, był tylko pustą sceną, nad którą unosiło się pełne napięcia oczekiwanie i
ciężki zapach zakwitłych w nocy jaśminów.
Richmond Road to “najlepsza” ulica na całej Jamajce. To jej Park Avenue, jej
Kensington Park Gardens, jej Avenue D’lena. Tu, w tych obszernych, staroświeckich
domach, z których każdy otoczony jest jedno- lub dwuakrowym, aż do przesady
wystrzyżonym trawnikiem, gdzie rosną najwspanialsze kwiaty i drzewa z ogrodu
botanicznego w Hope, tu mieszka “najlepsze” towarzystwo. Długa, prosta ulica jest
cicha i spokojna, daleko stąd do gorącego, wulgarnego śródmieścia Kingston, gdzie
robią pieniądze jej mieszkańcy. Z drugiej strony, za zamykającym ją skrzyżowaniem,
leżą tereny należące do King’s House, tam mieszka gubernator i głównodowodzący sił
zbrojnych. Na Jamajce żadna ulica nie mogłaby się kończyć w lepszym miejscu.
Tuż przed skrzyżowaniem, po wschodniej stronie stoi posesja opatrzona
numerem jeden. Zajmuje ją obszerny piętrowy budynek, z szerokimi, pomalowanymi
na biało werandami na obu kondygnacjach. Wysypana żwirem ścieżka prowadzi ku
obramowanemu kolumnami wejściu wzdłuż trawników i kortów tenisowych, na
których jak co wieczór ustawiono spryskiwacze. Ten budynek to towarzyska Mekka
mieszkańców Kingston. Mieści się tu Queen’s Club, od pięćdziesięciu lat chełpiący się
swym znaczeniem i liczbą odrzuconych kandydatów.
Takie uparte odsuwanie się od ludzi nie rokuje dziś na Jamajce niczego
dobrego. Któregoś dnia ktoś powybija w Queen’s Club wszystkie szyby, a może nawet
spali go do samych fundamentów. Na razie jednak przyjemnie jest się tu znaleźć,
kiedy przebywa się na tropikalnej wyspie - lokal jest dobrze prowadzony, ma niezłą
obsługę, najwykwintniejszą kuchnię i najlepiej zaopatrzoną piwnicę w całych
Karaibach.
903212829.004.png
O tej porze dnia, jak prawie każdego wieczoru, przed klubem można było
dostrzec te same cztery samochody. Należały do czterech brydżystów, którzy zbierali
się tu punktualnie o piątej i grali aż do północy. Według ich przyjazdu można było
nieomal nastawiać zegarki. Należały, patrząc w kolejności, w jakiej stały przy
krawężniku - do dowódcy Karaibskich Sił Obrony, do czołowego w Kingston obrońcy
w sprawach kryminalnych i do profesora matematyki na miejscowym uniwersytecie.
Ostatni w rzędzie stał czarny sunbeam alpine emerytowanego komandora Królewskiej
Marynarki Wojennej Johna Strangwaysa, pełniącego obecnie funkcję inspektora
regionalnego na Karaiby, albo wyrażając się mniej dyskretnie, lokalnego
przedstawiciela brytyjskiej Secret Service.
Nie minął jeszcze kwadrans po szóstej, kiedy cisza Richmond Road została
lekko zakłócona. Zza rogu wyszli trzej ślepi żebracy i posuwali się powoli chodnikiem
w kierunku czterech zaparkowanych samochodów. Byli to Chig-ioes - Chinonegrzy.
Zwaliści mężczyźni, szli jednak mocno pochyleni, powłócząc nogami i stukając o
krawężnik białymi laskami. Szli razem. Pierwszy z nich nosił niebieskie okulary i
prawdopodobnie widział lepiej od innych. W lewej ręce, przy zakrzywieniu laski
trzymał blaszaną puszkę. Na jego ramieniu spoczywała prawa ręka drugiego, a na
ramieniu drugiego prawa ręka trzeciego. Drugi i trzeci mieli zamknięte oczy. Wszyscy
trzej odziani byli w łachmany, na głowach mieli brudne czapki baseballowe z długimi
daszkami. Nie odzywali się do siebie i kiedy tak szli powoli ocienionym chodnikiem
ku stojącym samochodom słychać było tylko ciche postukiwanie ich lasek.
Trzej ślepcy nie wzbudziliby zdziwienia w Kingston, na którego ulicach można
zobaczyć dużo kalek, ale tutaj, na tej spokojnej, zamożnej, pustej ulicy robili przykre
wrażenie. Mogło budzić zdziwienie i to, że wszyscy byli Chinonegrami. To nie jest
częsta mieszanka.
W salonie opalona ręka sięgnęła na środek stołu i zgarnęła ostatnią lewę. Z
cichym trzaskiem karty dołączyły do innych.
- Sto punktów - powiedział Strangways - i dziewięćdziesiąt pod kreską. -
Spojrzał na zegarek i wstał. - Za dwadzieścia minut jestem powrotem. Ty rozdajesz,
Bili. Zamów coś do picia. Dla mnie to co zwykle. I nie staraj się podłożyć mi kart,
kiedy mnie nie będzie. Zawsze to poznaję.
Bili Templar, dowódca korpusu, zaśmiał się krótko. Uderzył w dzwonek stojący
z boku i zgarnął karty do siebie.
903212829.005.png
- Pośpiesz się, do diabła. Zawsze pozwalasz kartom stygnąć, kiedy partner jest
przy forsie.
Strangways był już za drzwiami. Trzej mężczyźni z rezygnacją oparli się o
krzesła. Wszedł kolorowy kelner. Zamówili u niego drinki. Dla Strangwaysa whisky z
wodą.
Ta irytująca przerwa miała miejsce każdego wieczoru, kwadrans po szóstej,
mniej więcej w połowie drugiego robra. Dokładnie o tej porze Strangways, nawet w
połowie rozgrywki, musiał wyjść do swego “biura” i “zatelefonować”. Wszystkich to
drażniło. Ale Strangways był niezastąpiony w ich czwórce i przyzwyczaili się do tego.
Nigdy nie zostało wyjaśnione do kogo “telefonował” i nikt o to nie pytał. Praca
Strangwaysa należała do tych, o których się nie mówi i to wystarczało za wyjaśnienie.
Rzadko nie było go dłużej niż dwadzieścia minut i do zwyczaju należało, że za swą
nieobecność płacił kolejką drinków.
Drinki właśnie nadeszły i trzej mężczyźni zaczęli rozmawiać o wyścigach.
W rzeczywistości był to najważniejszy moment w rozkładzie dnia Strangwaysa,
pora na obowiązkowy kontakt radiowy z potężnym nadajnikiem umocowanym na
dachu budynku w Regent’s Park, gdzie mieści się kwatera główna brytyjskiej Secret
Service. Codziennie o godzinie osiemnastej trzydzieści czasu lokalnego, jeśli
poprzedniego dnia nie uprzedził, ze nie będzie go w eterze - bo ma na przykład jakaś
sprawę na innej wyspie wchodzącej w skład jego obszaru albo jest obłożnie chory -
powinien przekazać swój raport dzienny i przyjąć wyznaczone dia siebie instrukcje.
Jeśli nie uda mu się zgłosić w eterze dokładnie o szóstej trzydzieści, następne
wezwanie, “niebieskie”, nadaje się o siódmej, na koniec zaś wezwanie “czerwone” o
siódmej trzydzieści. Jeśli i to pozostanie bez odpowiedzi, ogłasza się “pogotowie” i
sekcja III, sprawująca nad nim kontrolę w Londynie, natychmiast przystępuje do
akcji, starając się odkryć, co mu się przydarzyło. Nawet wezwanie “niebieskie” wiąże
się z przykrymi konsekwencjami dla agenta, chyba ze jego przedstawione na piśmie
usprawiedliwienie okaże się możliwe do zaakceptowania. Program nadawanych na
cały świat seansów łączności londyńskiego radia jest napięty do ostatecznych granic i
jego naruszenie, nawet przez jedno dodatkowe wezwanie, grozi niebezpiecznymi
zakłóceniami. Strangways nigdy nie zhańbił się “niebieskim” wezwaniem, nie mówiąc
już o “czerwonym” i pewien był, o ile można być pewnym czegokolwiek na tym
świecie., ze mu się to nigdy nie przydarzy. Każdego wieczoru, dokładnie o szóstej
903212829.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin