TYTUS KARPOWICZ KSIĘGA PUSZCZY PIEWCA KNIEI 01 08. 2006 TYTUS KARPOWICZ h KSIĘGA PUSZCZY PIEWCA KNIEI ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI LODOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA 1970 І ■фш. W hołdzie Rodzicom Bratu z uściskiem dłoni Pamięci tropiciela Wincentego Sli- piki z Dawciun Jego Synom — z pozdrowieniem Wspominając ludzi spotkanych w Afryce Rozpocząłem tę powieść na zboczu karkonoskiej góry, zwanej Górą Ojca. Stok był pochylony nad cmentarzem ku Czarnej Grani — najwyższemu grzbietowi Gór Olbrzymich. Przed sobą miałem zasnutą błękitem Śnieżkę, w pełnym majestacie polskiej jesieni. Pisałem wśród wrzosów na pniu. Wokoło szumiał świerkowo-sosnowy bór. Potok w dolinie za cmentarzem chętnie, żarliwie opowiadał mi dawne dzieje... Przyroda ma to do siebie, że łączy dzisiejsze z tym, co było ongiś — i co oddalone o tysiące mil. % Opowieść tę — od lat młodości — byłem dłużny sławnemu tropicielowi wileńskiemu, Wincentemu Slipice z Dawciun. Bywa, że postąpimy w życiu tak, iż chcemy później czyn ten wyjaśnić lub wynagrodzić. Zrozumienie i uznanie jest najwyższą formą wyrównania długu duchowego. Tak się złożyło, że większość stron i zakończenie tej opowieści pisałem na wszystkich oceanach świata. Patrząc z okrętowego mostku na bezmiar morski — na rewię kolosalnych sił i bogatych barw, pełen niewypowiedzianych uczuć i nastrojów — łatwo i ufnie sięgałem dó niewyczerpanej skarbnicy natury. Przeszłość, tęsknota za krajem i przeżycia podczas rejsu inspirowały ten obraz ojczysty ,o miłośniku przyrody, który — na dobrą sprawę — może istnieć zawsze i w każdym punkcie świata. Ta klasyczność typu i takie odczucie współżycia z przyrodą nie podlegają bowiem z natury rzeczy prawom czasu. Przemijaniu. — Jak pan chce? — zapytałem przy obiedzie kapitana statku. — Gdzie ma umrzeć mój bohater: w domu czy w puszczy? Był zaskoczony. 7 Rozładował gwałtowną pracę myśli w szczerym uśmiechu. — Ja bym chciał, żeby on żył wiecznie! — Trafił pan w samo sedno — odrzuciłem. Roześmieliśmy się obaj, uradowani: porozumienie było szybkie i zupełne. Zatrzeć granicę między życiem i śmiercią! Odrodzić w opowieści to, co skłonne jest przemijać w życiu... Niech trwa! M/S „Brodnica", 21 luty, 1968 rok, Równik, w powrotnej drodze z Afryki wschodniej. JUTRO TOKI! Jakże wiele uroków stwarzała na przedwiośniu Puszcza Dawciuńska swoim mieszkańcom! Ciemniały pagórki, śnieg spełzał w kotliny, młode żarliwe słońce ocieplało południowe wystawy wzniesień. Wstawały opary, a warkocze ich wiły się w blaskach jak kadzidła w dionizyjskim szaleństwie. Nie miały w sobie nic ze smętku mgłą zasnutych jesiennych finałów. Przeciwnie, każde staccato opadającej przy pozimowych porządkach gałązki, każdy tusz wietrzyku — drżały preludiowym zachwytem. Zdawało się, że wokół co krok eksplodują cuda, że milion nie znanych rzeczy i spraw zrzuca ze swych oblicz czasowe zasłony i ukazuje się napiętym w oczekiwaniu zmysłom jako upostaciowanie marzeń, nadziei i młodości. I rzeczywiście działy się wszędzie takie niesłychane cuda. Były one z roku na rok niby powtarzane cyklicznie, jednakże zawsze stawały się inaczej. Chociażby ten śnieg w wąwozie, zwanym Właduka Jamą... Roku opisywanego poległ zupełnie inaczej niż w roku ubiegłym, a w roku zeszłym jeszcze inaczej niż dwa lata temu. Wielka Głuszyca, mieszkanka Puszczy Dawciuń- 9 skiej, widziała to na własne oczy. Opisywanego przedwiośnia ostry, cienki jak klinga drwalowego topora promień słoneczny zuchwale, z rozmachem uderzył między nawisłe gałęzie chojarów, przeciął wiszary zagęszczone przy samej ziemi i rozpruł pancerną blachę śniegu łatwo i bezboleśnie, niby płomień tlenowy. Śnieg się zziarnił, wzdłuż cięcia słonecznego zaki-piały stopione krople wody — niebieska krew śniegu — iw kilka godzin potem wyjrzała ze szczeliny jak z powiek ciemna źrenica ziemi. Na razie nieufna i lękliwa, dbała o nasiona w niej kiełkujące, by nie zmarzły, a już po południu oswojona z powietrzem, blaskiem i ciepłem, otworzyła swe pory i, parując powolnym kędziorem, oddychała coraz pełniej. Miała przy tym tak obiecujący wygląd, że właśnie tam po raz pierwszy tej wiosny dziób Wielkiej Głuszycy zetknął się z nagą ziemią, wolną od śnieżnej pokrywy. Jest to dla zwierzęcia moment nie byle jakiego przeżycia! Zmysły jego, oczekujące w tym okresie czegoś nowego, radują się na niespodziankę i na każdą zmianę na lepsze. Toteż przesycony żywicą ptak, karmiący się w zimie przeważnie igłami świerków i sosen, z nadzieją gmerał teraz w zbutwiałych liściach, przegarniał szpilkowie, rozdrapywał leśną ściółkę, jeszcze wilgotną i pachnącą butwą, i pazurami szukał jakiejś „nowalijki". Oczywista, napotkał niejedną, ale nie nasycił się, za to zaostrzył sobie apetyt i nabrał wiosennej, corocznej werwy poszukiwawczej. Nerw taki okazują zwykle na przedwiośniu niemal wszyscy mieszkańcy puszczy. Gdy tylko nieco więcej czarnych i ciemnorudych przetain * jęło wyzierać ze zleżałego, szarzejącego * miejsca odtajałe ze śniegu 10 śniegu; gdy rozbrzęczały się na stokach wzgórz i jarów strugi i strumienie — na mszarach odezwały się pierwsze cietrzewie. Bulgotanie ich, słyszalne nawet z kilku kilometrów, jeszcze bardziej podniecało leśne stworzenia i napełniało tajemniczością olbrzymią salę filharmonii Przyrody. Stary, brodaty głuszec, ptasi władca Puszczy Daw-ciuńskiej, zwany przez tropiciela Wincentego Ślipikę z Dawciun „Czarnym Kniaziem", powitał wiosnę w tym roku w dobę po rozpoczęciu toków cietrzewich. Był ostrożny, wyczekiwał różnych sygnałów, badał zmysłami zdarzenia leśne. „Po diaska rozpoczynać gody za wcześnie — zdawał się kalkulować w ślad za Slipiką. — Po to, by później, wobec nawrotu chłodów, przerywać znakomite igrzyska, psuć nastrój sobie i innym? By zniechęcać i rozpraszać zaintrygowane kury, niecierpliwie gromadzące się wokół tokowisk samców?". Ale gdy cietrzewie zdecydowały się już podjąć swe szermiercze zapasy o płeć piękną (a właściwie — rdzawą) — był to sprawdzian godny uwagi. Owe rycerzyki Wiosennej Podwiązki Przyrody bowiem rzadko się co do tych terminów myliły, rzadko więc stawały na bakier z klimatem. Toteż następnego dnia wieczorem, gdy zaczął zapadać zmierzch, Czarny Kniaź nadleciał ostro, szybko minął czuby drzew i, bystrym wzrokiem obrzuciwszy z lotu uroczysko Siwy Kamień, osiadł wśród szorstkich wrzosów. Ledwie dotknął łapami ziemi, wyciągnął szyję i słuchał. Był gotów każdej chwili zerwać się i uciec. Badał głąb leśną, skraj bagna, młody jedlniak, niezbyt zresztą gęsty. Tam i sam wielkie płaty śniegu pobielały mrok. Szeleścił strumień. Gędźba jego, owszem, była raźna, ale pobrzmiewała nutą spokoju. 11 Wiatr ustał. Lekki chłodek ciągnął od bajora. Rześkie powietrze pachniało kwaśno szpilkowiem i starym ja-godziskiem. Sędziwy kniaź, z rodu Kurak, a wywodzący się z linii Gallusów vel Grzebiących, poważnie odmierzył kilka kroków. Prowokował uroczysko... Oczył, znowu nasłuchiwał. Nie zachrupiał nigdzie śnieg, nie zaszeleścił susz ani też żaden krzew nie strzelił gałęzią napiętą w podchodzie przez skradającego się drapieżnika. Kogut zbliżył się więc do znanego sobie od szeregu lat chojara. Było to drzewo potężne, żywiczne, o silnych i gibkich gałęziach, nadających się do obserwacji i odpoczynku, do popisu scenicznego i monarszej mowy. Zwłaszcza jeden konar, wybiegał z pnia tak poręcznie i tak zdecydowanie kierował się ku południowemu wschodowi, że każdy muezzin * wybrałby go sobie na wieżyczkę dla powitania umiłowanego Allacha. Allachem takim dla Czarnego Kniazia była wspaniała trójca: słońce, wiosna i miłość. Głuszec, nawet nie otwierając skrzydeł, odbił się od ziemi mocnymi nogami i siadł na drugiej gałęzi od dołu. Po chwili susami przeniósł się o kilka sęków wyżej. Napotkawszy wygodną gałąź, zawabił sakramentalnie: — Kre-ha-u! Jakby sapnął: „Taaak", zadowolony, że wreszcie ma już na dzisiaj z tym spokój. Ale czy klask jego skrzydeł rozbrzmiał tak rozgłośnie, czy też przyczajeni gdzieś niedaleko kumotrzy i rywale nasłuchiwali, kiedy on, Kniaź Dawciuński, zapadnie ** i zakrekcze *** — dość, że w jakieś dzie- * duchowny muzułmański ** zakończy lot *** zawabi; słownictwo łowieckie 12 sięć minut potem rozległ się nowy poklask skrzydeł, szmer, po chwili znowu... W ten sposób przez dobry kwadrans zmierzchająca się puszcza zdawała się dokonywać jakichś misteriów, związanych z zakończeniem Pory Zimnej i otwarciem Zielonej Pory Pieśni, Lęgu i Kwiatów. Obrzędów, które jednakże zazdrośnie usiłowała ukryć przed okiem intruza gęstniejąca zasłona nocy. Zasnęli czarni rycerze — niech nabierają sił na turniej. Do jutra! GODY WIOSENNE Zaledwie wczesny brzask kwietniowy opryskał kontury leśnych przedmiotów, coś się zaczęło dziać w pustkowiach, nie deptanych przez człowieka. Kto widział subtelną grę zorzy polarnej, drżącej w mrokach nieba, łatwo zrozumie istotę świtu, gdy tak samo delikatnie i tak samo wrażliwie jak ów blask polarny zaczyna przetwarzać noc w biały dzień. Jest w brzasku coś z istoty bardzo młodej i świeżej, gdy nieśmiałym rumieńcem daje odprawę nawet najbardziej bezczelnym zakusom. Pogranicze dnia i nocy, zimy i wiosny właśnie taką miękką atmosferę budzi w przestrzeni, w powietrzu i wokół każdego szczegółu pejzażu. Zapowiedziało Gody Wiosenne chóralne nawoływanie żurawi; mogło to być gdzieś koło trzeciej nad ranem. Dobiegło z głębi lasów, z dużej, nieco podmokłej polany. Czarny Kniaź obudził się. Zmysły jego przywołały przypomnienie z roku ubiegłego i z dalszych. Sygnał żurawi należał do tradycyjnego tła. Wywołał w ptaku świadomość, że to pierwszy dzwonek. Ale było jeszcze za ciemno. Ciężkie powieki po- 14 nownie okryły jego oczy. Drzemał, potem usnął normalnym snem...
izebel