Peter F. Hamilton - Upadek smoka.doc

(3586 KB) Pobierz

Peter F. Hamilton

Upadek Smoka

Fallen Dragon

Tłumaczenie

Krystyna Chodorowska


ROZDZIAŁ PIERWSZY

W dawnych czasach pracownik działu bezpieczeństwa strategicznego korporacji Zantiu-Braun okazałby się w tym barze mile widzianym gościem. Dostałby pierwsze piwo na koszt lokalu, a bywalcy słuchaliby z podziwem jego opowieści o życiu na innych planetach. Jednak to samo można by powiedzieć o każdym miejscu na ziemi w połowie dwudziestego czwartego wieku. Blask międzygwiezdnych wypraw przemijał powoli, niczym urok starzejącej się aktorki.

I jak zwykle powodem okazał się brak pieniędzy.

W tym barze również się nie przelewało. Lawrence Newton dostrzegł to, gdy tylko wszedł do środka. Lokal nie był odnawiany już od wielu dziesięcioleci. Podłużny pokój urządzony w drewnie, skorodowany dach z blachy węglowej podtrzymywały grube krokwie, wzdłuż ściany biegł długi kontuar, za którym świeciły matowe neony reklamujące od dawna nieprodukowane marki piwa i lodów. W górze obracały się wielkie wiatraki, których data gwarancji minęła już kilka stuleci temu, prymitywne elektryczne silniki brzęczały, z wysiłkiem poruszając duszne powietrze.

Tak właśnie wyglądała obecnie Kuranda. Miasto leżało wysoko na skalistym płaskowyżu ponad Wybrzeżem Cairns i przez wiele lat przynosiło krociowe zyski jako jedna z najpopularniejszych pułapek na turystów w Queensland. Spoceni, spaleni słońcem Europejczycy i Japończycy przejeżdżali kolejką podniebną ponad lasem tropikalnym, podziwiając bujną roślinność, następnie ruszali do sklepów z pamiątkami i restauracji znajdujących się przy głównej ulicy. Później wsiadali w starożytną linię kolejową jadącą wzdłuż Doliny Barrona, by podziwiać skaliste urwiska i białe spienione wodospady.

Turyści wprawdzie wciąż przybywali do miasta, aby podziwiać naturalne bogactwa Queensland, jednak obecnie byli to przeważnie członkowie rodzin korporacyjnych, skierowani przez Z-B do swej nadmiernie rozbudowanej bazy w porcie kosmicznym, której obecność zdominowała Cairns zarówno fizycznie, jak i gospodarczo. Ci ludzie nie mieli zbyt wiele pieniędzy, nie byli też zainteresowani wydawaniem ich na koszulki zadrukowane w oryginalne wzory aborygenów, ani na trąbki didgeridoo, ani na ręcznie rzeźbione wisiorki symbolizujące ducha tej ziemi, przez co sklepiki przy głównej ulicy Kurandy w końcu zbankrutowały, aż zostały tylko najtańsze - a one same w sobie zniechęcały do zwiedzania okolicy. Obecnie ludzie wysiadali na terminalu kolejki podniebnej i szli prosto na urokliwy dworzec kolejowy w stylu lat dwudziestych dwudziestego stulecia, zupełnie ignorując pobliskie miasteczko.

Dzięki temu lokale pozostawały wyłącznie do użytku miejscowych, a oni skwapliwie z tego korzystali. Nie mieli tu nic innego do roboty: Z-B przywoziła ze sobą własnych techników - wykwalifikowaną siłę roboczą, ludzi z dyplomami i doświadczeniem w inżynierii kosmicznej. Lokalne inicjatywy na rzecz promocji zatrudnienia obejmowały wyłącznie najgorsze prace manualne. Żaden mieszkaniec Kurandy nie podjąłby się takiego zajęcia - nie ta kultura.

Dzięki temu bar wydał się Lawrence'owi wręcz idealnym miejscem na spotkanie. Stanął w drzwiach i uważnie obejrzał wnętrze lokalu, podczas gdy nad jego głową z hukiem przelatywała formacja helikopterów wsparcia taktycznego TVL88, zmierzających na teren ćwiczebny koło Port Douglas na północ od miasta. W barze siedziało kilkunastu klientów, kryjąc się przed palącym południowym słońcem; wysocy, barczyści mężczyźni, o nalanych, zaczerwienionych od piwa twarzach. Kilku grało w bilard, jeden samotny pijaczek kiwał się przy barze, reszta siedziała w małych grupkach wzdłuż przeciwległej ściany. Mózg Lawrence'a działał w pełnym trybie bojowym i natychmiast odszukał potencjalne drogi ewakuacji.

Mężczyźni patrzyli w milczeniu, jak przybysz podchodzi do baru i zdejmuje z głowy słomkowy kapelusz o idiotycznie szerokim rondzie. Poprosił barmankę o puszkę piwa. Mimo że był w cywilu - niebieskie szorty do kolan, luźna koszulka z napisem „Wielka Rafa Barierowa" - jego wyprostowana sylwetka i krótko przystrzyżone włosy zdradzały w nim żołnierza Z-B. Wszyscy miejscowi to wiedzieli, a on wiedział, że oni wiedzą.

Zapłacił za piwo gotówką, kładąc na kontuarze kilka dolarów pacyficznych. Jeśli barmanka zauważyła, że jego prawa ręka i przedramię są większe, niż powinny, to nie skomentowała tego. Mruknięciem dał jej do zrozumienia, by zatrzymała resztę.

Człowiek, z którym przyszedł się spotkać, siedział samotnie, zaraz przy wejściu na zaplecze. Pognieciony kapelusz, równie wielki jak Lawrence'a, leżał na stole obok piwa.

- Nie mogłeś wybrać jakiegoś lokalu bardziej na uboczu? - spytał porucznik sztabowy Colin Schmidt. Jego gardłowy niemiecki akcent sprawił, że kilku bywalców rozejrzało się wokół, mrużąc podejrzliwie oczy.

- Odpowiada mi to miejsce - odparł Lawrence. Znał Colina od dwudziestu lat, które spędził w dziale bezpieczeństwa. Obaj odbyli szkolenie podstawowe w Tuluzie. Dwóch dziewiętnastoletnich żółtodziobów przeskakujących w nocy przez płot, by wyrwać się do miasta, do klubu i na dziewczyny. Kilka lat później, po kampanii w Quation, Colin zapisał się na szkolenie dla oficerów - był to z jego strony oportunistyczny manewr, który jakoś nie zaprocentował. Nie wykazywał dość zaangażowania, nie miał też tyle udziałów, co inni młodzi oficerowie. W ciągu piętnastu lat powoli awansował poziomo, a ostatecznie skończył w dziale planowania strategicznego jako utytułowany chłopiec na posyłki inteligentnych programów, zarządzający oprogramowaniem do alokacji zasobów.

- Co to za sprawa, że nie mogliśmy o niej pogadać w bazie?

- Chcę dostać przydział dla swojego plutonu - oznajmił Lawrence bez ogródek. - Możesz mi to załatwić?

- Jaki przydział?

- Na Thallspring.

Colin popił z puszki. Gdy znów się odezwał, jego głos był przyciszony, jakby pełen poczucia winy.

- A kto w ogóle wspominał o Thallspring?

- Właśnie tam ma się odbyć kolejna realizacja aktywów. - W tej samej chwili ponad dachami przeleciała kolejna grupa TVL88. Wirniki pracowały w normalnym trybie. Hałas był na tyle głośny, by wprawić w drganie skorodowany dach. Wszyscy odruchowo zerknęli w górę, gdy huk na chwilę zagłuszył rozmowy. - Daj spokój, Colin, chyba nie będziesz mi wmawiał, że to zastrzeżona informacja? Kto niby miałby ostrzec tych biednych sukinkotów, że ich najeżdżamy? To dwadzieścia trzy lata świetlne stąd. Wszyscy w bazie wiedzą, dokąd się wybieramy. Większość miejscowych także.

- Dobra, dobra. Czego konkretnie chcesz?

- Przydziału do grupy zadaniowej w Memu Bay.

- W życiu o nim nie słyszałem.

- Wcale mnie to nie dziwi. Mały gówniany obszarek pełen przemysłu morskiego i bioprzemysłu, jakieś cztery i pół tysiąca kilometrów od stolicy. Stacjonowałem tam ostatnim razem.

- Ach! - Colin rozluźnił dłoń zaciśniętą na puszce. - Co tam jest?

- Z-B przejmie wszystkie produkty biochemiczne i maszyny, tylko to jest na liście aktywów. Pozostałe rzeczy... cóż, zostawia to pewne pole dla działalności prywatnej, jeśli ktoś wykazałby się odpowiednią zapobiegliwością.

- Cholera, a myślałem, że jesteś uczciwszy ode mnie. Kiedyś chyba mówiłeś, że chcesz zgromadzić wystarczająco dużo udziałów, by zostać oficerem na statku?

- Tak, ale minęło dwadzieścia lat i przez ten czas dochrapałem się ledwie sierżanta. I to tylko dlatego, że Ntoko nie wrócił z Santa Chico.

- Santa Chico. Jezu, ja pierdolę. Zapomniałem, że też tam byłeś. - Colin potrząsnął głową na samo wspomnienie. Współcześni historycy porównywali Santa Chico do wyprawy Napoleona na Moskwę. - Okej, załatwię ci przydział do Memu Bay. Co będę z tego miał?

- Dziesięć procent.

- Niech będzie. Ale od czego?

- Od tego, co tam znajdę.

- Tylko nie mów, że znalazłeś ostatni odcinek Kierunek: chory ząb.

- Kierunek: horyzont. Ale nie, tyle szczęścia nie miałem. - Twarz Lawrence'a nawet nie drgnęła.

- Muszę ci zaufać, co?

- Musisz mi zaufać.

- Chyba dam radę.

- Jest jeszcze coś. Musisz zajrzeć do działu logistyki, w Durrell, w stolicy. Trzeba załatwić nam bezpieczny transport z powrotem - prawdopodobnie ewakuację medyczną - ale szczegóły zostawię tobie. Znajdź pilota, który nie będzie zadawał pytań o ładunek i zgodzi się go zabrać na orbitę.

- Znajdź mi takiego, który zapyta. - Colin wyszczerzył zęby. - To szczwane gnoje.

- Musi być ze mną uczciwy. Nie dam się obedrzeć ze skóry. Jasne? Nie tym razem.

Colin natychmiast spoważniał, widząc, ile ledwie skrywanego gniewu widnieje w grymasie przyjaciela.

- Jasne, Lawrence, możesz na mnie polegać. Jaka masa wchodzi w grę?

- Nie mam pewności. Ale o ile się nie mylę, to po plecaku na człowieka. Wystarczy, żeby kupić każdemu z nas po pakiecie menedżerskim.

- A niech mnie! Łatwe pieniądze!

Zetknęli się puszkami i wypili za to. Wtedy Lawrence dostrzegł, że trzech miejscowych kiwa porozumiewawczo głowami i wstaje od stołu.

- Przyjechałeś samochodem? - spytał Colina.

- Jasne, przecież mówiłeś, żebym nie jechał pociągiem.

- Idź już. Ja się tym zajmę.

Colin zmierzył nadchodzących wzrokiem, kalkulując coś szybko. Już od lat nie był na froncie.

- Do zobaczenia na Thallspring. - Włożył z powrotem swój idiotyczny kapelusz i wyszedł tylnym wyjściem.

Lawrence wstał i zwrócił się do trzech obcych z ciężkim westchnieniem. Wybrali sobie zły dzień na obsikiwanie terenu. Specjalnie wybrał ten bar, by ich spotkanie nie zwróciło uwagi nikogo z Z-B. Wyprawa na Thallspring była jego ostatnią szansą na przyzwoitą przyszłość. Nie miał już wielkiego wyboru.

Mężczyzna stojący na przedzie - oczywiście największy z nich trzech - uśmiechał się zaciśniętymi wargami, jak człowiek, który wie, że za chwilę wbije zwycięskiego gola. Jego towarzysze zostali nieco z tyłu. Pierwszy z nich był bardzo młody, ledwie dwudziestoletni, i popijał teraz z puszki. Drugi ubrany był w dżinsową kamizelkę ukazującą fosforyzujące tatuaże poprzecinane bliznami po nożach. Niezwyciężone trio.

Zawsze zaczynało się tak samo. Jeden z nich rzuci jakąś uwagę w rodzaju: „Myślałem, że wy, korporacyjni, jesteście za dobrzy, żeby z nami pić". Słowa były w zasadzie nieważne - same odzywki miały tylko na celu podbudować ich ego, aż w końcu któryś zadał pierwszy cios. Ten sam idiotyczny rytuał odbywał się w każdym podrzędnym barze na każdej ludzkiej planecie.

- Nie zaczynajcie, chłopaki - powiedział obojętnie Lawrence, jeszcze zanim się odezwali. - Po prostu zamknijcie się i usiądźcie. Już sobie idę.

Wysoki mężczyzna przesłał swoim kumplom porozumiewawczy uśmieszek, jakby chciał powiedzieć: „Wiedziałem, że stchórzy", i parsknął pogardliwie.

- Nigdzie nie pójdziesz, korpochłoptasiu - wycedził i zamachnął się olbrzymią pięścią.

Lawrence odchylił się w pasie, odruchowo i szybko. Wyprowadził kopniak, a jego but wbił się wysokiemu w kolano. Jego kumpel w kamizelce chwycił krzesło i wycelował nim w głowę Lawrence'a. Grube prawe przedramię odbiło cios zaimprowizowanej maczugi. Noga mebla trafiła tuż nad łokciem, ale Lawrence nawet nie mrugnął okiem, nie mówiąc o jęczeniu z bólu. Napastnik zatoczył się w tył, zupełnie wytrącony z równowagi. Wyglądał, jakby trafił w litą skałę. Zagapił się na rękę Lawrence'a, a oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, gdy zamroczony alkoholem umysł poskładał wreszcie fakty.

W całym barze rozległ się zgrzyt odsuwanych krzeseł. Bywalcy ruszyli na pomoc kolegom.

- Nie! - wrzasnął mężczyzna w kamizelce. - Gość jest w Skórze!

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Młody chłopak sięgnął po duży nóż myśliwski przy pasie, pozostali otoczyli ich ze wszystkich stron.

Lawrence uniósł rękę, wyrzucając pięść w powietrze. Poczuł delikatne falowanie w okolicy nadgarstka, gdy mięśnie perystaltyczne wypchnęły strzałki z magazynków do przewodów wylotowych. Tuż nad jego nadgarstkiem uformował się krąg niewielkich, suchych otworów, z których wyjrzały czarne dysze. Potem wystrzelił z nich rój strzałek.

Wychodząc z baru, Lawrence odwrócił tekturową kartkę na drzwiach tak, by napis głosił ZAMKNIĘTE i zamknął za sobą drzwi. Upewnił się, że kapelusz jest nałożony prosto - pedantyczny gest miał pomóc ukryć gniew. Niech szlag trafi dział uzbrojenia. Ci gnoje nigdy nie ryzykowali zbytniej ostrożności, zawsze przesadzając w drugą stronę. Zanim wyszedł, zobaczył jeszcze, jak dwóch napastników leżących na podłodze wpada w konwulsje - poziom toksyny w strzałkach okazał się za wysoki jak na zwykłe obezwładnienie. Już niedługo miało się tu zaroić od policji.

Na werandzie siedziała jakaś para Latynosów, studiując laminowane menu. Lawrence uśmiechnął się do nich grzecznie i odszedł w stronę terminalu podniebnej kolejki.

***

Gdy helikopter TVL77D wiozący Simona Rodericka, koordynatora współpracy korporacyjnej, nadleciał z cichym szeptem nad miasto, główną ulicę zdążyły już zatarasować karetki i radiowozy. Stały zwrócone do siebie pod najrozmaitszym kątem, blokując całą ulicę na odcinku trzydziestu metrów po obu stronach baru. Najwyraźniej nie było tu żadnych węzłów kierujących ruchem, pozwalającym przeprowadzić kierowców przez miasto. Bardzo to pasowało do jego upartego, archaicznego charakteru. Simon potrząsnął głową, rozbawiony panującym wokół chaosem. Kierowcy pogotowia nigdy nie mogli się oprzeć pokusie dramatycznego hamowania z piskiem opon. Jeśli ktoś z rannych potrzebował pomocy lekarskiej, to miał pecha - najbliższe pojazdy należały do policji. Ratownicy w zielonych kombinezonach z trudem przeciskali się ulicą z noszami, ich twarze były spocone z wysiłku.

- Boże, przecież to powinno być takie proste - poskarżył się Adul Quan, zajmujący siedzenie obok Simona. Funkcjonariusz wywiadu Trzeciej Floty przycisnął twarz do bocznego okna i spojrzał wprost na miasto. Nie lubił używać czytników sensorowych bezpośrednio współpracujących z układem nerwowym - twierdził, że przeskoki z jednego punktu widzenia do drugiego przyprawiają go o zawroty głowy.

- Powinniśmy im złożyć ofertę na kierowanie operacjami cywilnymi. Przynajmniej dajmy im system koordynacyjny AS i wprowadźmy ich w obecne stulecie.

- Wszyscy nasi ludzie mają wszczepiony jakiś system monitoringu medycznego na wypadek problemów - odparł Simon. - Możemy ich odnaleźć, gdziekolwiek by się znaleźli. Tylko to się liczy.

- Ale to byłby dobry PR, takie poświęcanie własnych zasobów dla dobra cywilów.

- Jeśli chcą naszej pomocy, to powinni objąć udziały, wnieść coś aportem i partycypować w działalności firmy.

- Tak, sir.

Simon usłyszał sceptycyzm w jego głosie, ale nie skomentował tego. Aby objąć obecne stanowisko, Adul zdobył dużo udziałów w Z-B, ale nawet to nie nauczyło go, co oznacza prawdziwe poczucie wspólnoty. Szczerze mówiąc, Simon podejrzewał, że nikt prócz niego tego naprawdę nie rozumie. Ale miało to w końcu ulec zmianie.

Simon wykorzystał swój DNI - bezpośredni interfejs neuronowy - by wydać autopilotowi serię poleceń, a maszyna zatoczyła koło nad małym okrągłym parkiem na końcu głównej ulicy. Zawracając w stronę zarośniętego chwastami parkingu dla ciężarówek, zauważył jeszcze, że jakieś dzieciaki wymalowały sprejem otwarte okno na skorodowanym dachu opuszczonego sklepu. Lekko wyblakły niebiesko-zielony symbol był na tyle duży, by spoglądać na helikoptery działu bezpieczeństwa strategicznego przemykające po tropikalnym niebie. Niczym idealnie namalowany portret, odprowadziło Simona wzrokiem, podczas gdy TVL77D wysunął podwozie i wylądował na wyschniętym błocie. Podmuch wirnika rozrzucił zgniecione puszki i opakowania po fast foodach. Kadłub wyłączył tymczasem szarawą powłokę używaną podczas lotu, znów przybierając barwę złowrogiej matowej czerni.

Znieruchomiał na moment, gdy turbiny zamierały powoli.

Jego osobisty AS wypuścił trawlery, by przechwytywały cały e-ruch pomiędzy służbami ratowniczymi w lokalnej puli danych. Wybrane wiadomości były przesyłane wprost do jego DNI. W polu widzenia pojawiła mu się siatka wyświetlacza utrzymana w barwach indygo i niewidzialna dla ludzkiego oka, by nie zasłaniać niczego w fizycznym polu widzenia. Jednak mimo zalewu informacji wciąż brakowało mu podstawowych faktów. Nikt z obecnych na miejscu zbrodni nie wiedział, co się stało. Jak dotąd, mieli tylko jeden niepotwierdzony raport na temat szalejącego mordercy w Skórze.

Zerknął na jedną z siatek medycznych. Wywołał ją na wierzch i gdy wychodził z helikoptera, przed oczami wyświetliło mu się pięć wykresów w wysokiej rozdzielczości. Ręczne analizatory krwi używane przez medyków nawiązywały połączenie z bazą danych Szpitala Głównego na Cairns, porównując profile chemiczne, by zidentyfikować składniki trucizny.

Simon włożył staromodne okulary przeciwsłoneczne.

- Ciekawe - mruknął. - Widzisz to? - Wysłał kopie wyników z analizatora do AS w dziale ds. biobroni w Z-B. Komputer zwrócił pozytywny wynik - odnalazł odpowiednik trucizny. DNI Simona przesłał zabezpieczony pakiet do Adula.

- Toksyna ze Skóry - stwierdził Adul. - Przekroczono dawkę obezwładniającą. - Potrząsnął głową z dezaprobatą, po czym przyłożył do nosa membranę przeciwsłoneczną. - Jedna ofiara śmiertelna, a te dwie reakcje alergiczne prawdopodobnie spowodują uszkodzenie nerwów.

- Tak, i to w najlepszym przypadku - zgodził się Simon.

- I to tylko pod warunkiem, że ratownicy zawiozą ich dostatecznie szybko do szpitala. - Potarł brew, by usunąć cienką warstewkę potu. - Mam kazać przesłać antidotum do ambulatorium?

- Toks...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin