Meredith Amy - 04. Zdradzona.pdf

(514 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Meredith Amy
Dotyk Ciemności 04
Zdradzona
864834289.001.png 864834289.002.png
 
864834289.003.png
Prolog
Mordowanie okazało się znacznie trudniejsze, niż
przypuszczał. Nóż był ostry, ale gdy spróbował podciąć królikowi
gardło, udało mu się tylko zadrapać miękkie brązowe futro.
Musiał się bardziej postarać.
Zacisnął dłoń na szyi zwierzęcia. Drugą pewniej chwycił nóż.
Królik znów zaczął się wyrywać, wierzgał silnymi tylnymi
łapkami, próbując uciec.
Zamiast znów podcinać gardło, chłopiec dźgnął go nożem. W
powietrze trysnęła fontanna gorącej czerwonej krwi. Chłopiec
odwrócił królika tak, by krew spływała do płytkiej kamiennej
misy, którą ustawił na środku starego domku na drzewie.
Próbował ignorować gwałtowne kołatanie serca zwierzęcia, które
wkrótce zwolniło, by w końcu się zatrzymać.
Gdy krew przestała płynąć, chłopiec wepchnął królika do
płóciennej torby, którą przyniósł ze sobą. Potem położy go tam,
gdzie mu polecono. Teraz jednak nie chciał już dłużej na niego
patrzeć. Ukląkł przy misie, odrzucił nóż i wytarł mokrą krew z rąk
kawałkiem starego papieru rysunkowego. Sięgnął do plecaka i
wyjął trzy grube świece - białą, czarną i czerwoną. Zapalił je i
przez chwilę wpatrywał się w płonące knoty, jakby zapomniał, po
co w ogóle znalazł się w tym starym domku.
Pokręcił głową i podniósł nóż. Wytarł go o podłogę i bez
zastanowienia przesunął ostrzem po swoim kciuku. Jego krew
zmieszała się z krwią ofiary. Czerwona świeca migotała w mroku
drewnianej budki, rzucając osobliwe cienie na rysunki, które
powiesił na ścianach jako dziecko. Wyrwał sobie kilka włosów z
głowy, a potem zębami odgryzł kawałek paznokcia i wszystko to
wrzucił do misy. Zamigotała czarna świeca.
Następnie wyjął z plecaka grubą księgę ze skórzaną, popękaną
ze starości obwolutą. Znalazł założoną zakładką stronę i zaczął
czytać, próbując zmusić wargi i język do artykułowania
nieznanych słów. Zamigotała biała świeca.
Płomienie świec były teraz nienormalnie wysokie, dosięgały
prawie niskiego drewnianego sufitu. Gdy wypowiedział na głos
ostatnie słowo zaklęcia, płomienie zgasły nagle, a z knotów
uniosły się smużki ciemnego dymu.
Chłopiec zadrżał. Jego ciałem wstrząsnęły spazmy, a z jego
gardła dobył się skowyt. Potem znieruchomiał. Zamilkł. Włożył
starożytną księgę do plecaka. Dokonało się.
Rozdział 1
O mój Boże! - zawołała Jess Meredith z drugiego końca
korytarza Liceum Deepdene. - O mój Boże! O mój Boże! O mój
Boże! - powtarzała, biegnąc w kierunku Eve Evergold. - O mój
Boże! - powiedziała, zatrzymując się przy szafce Eve.
- Nie muszę nawet pytać, czy to zła, czy dobra wiadomość.
Szkoda, że nie widzisz swojej twarzy. Wyglądasz, jakbyś zjadła
małe słońce - powitała Eve swoją najlepszą przyjaciółkę.
Uśmiechnęła się. Jak mogła się nie uśmiechnąć, jeśli Jess po
prostu promieniała szczęściem. Miała zaróżowione policzki, a jej
niebieskie oczy błyszczały.
- O mój Boże! - zawołała Jess w odpowiedzi.
- Dobra, będę jednak potrzebować czegoś więcej. Więcej
słów, bo tu nawet przyjaciółkopatia nie pomoże. - Wymyśliły ten
termin, gdy po latach przyjaźni okazało się, że praktycznie czytają
sobie w myślach. Tym razem jednak Eve w ogóle nie potrafiła
zrozumieć, co dobrego spotkało Jess.
Jess wykonała piruet, jakby była na planie Glee.
- Evie, idę na bal maturalny! - Okręciła się jeszcze raz z
rozłożonymi rękami i prawie uderzyła trzy osoby zmierzające do
stołówki. - Seth właśnie mnie zaprosił. Myślałam, że może... Ale
nie, zaprosił mnie. Ja, ja... Musimy wymyślić jakieś nowe słowo,
aby opisać, jak się teraz czuję. Idę na bal maturalny!
- To cudownie! - Eve mocno uścisnęła Jess, próbując ukryć
ukłucia zazdrości i rozżalenia, które poczuła. Marzyły o balu
maturalnym, odkąd dowiedziały się, co to właściwie jest.
Planowały, co włożą, jak się uczeszą i z kim pójdą. W tych
fantazjach zawsze jednak były razem, jechały jedną limuzyną,
razem szły po balu na plażę, by wziąć udział w tradycyjnym
ognisku. Eve nie przypuszczała, że może stać się inaczej. - Kiedy
jedziemy na Manhattan, żeby poszukać sukienki? - zapytała.
- Może teraz? - Jess uśmiechnęła się szeroko. -Nie, nie mogę
ryzykować. A gdyby mnie zawiesili za wagary i zabronili wzięcia
udziału w balu? To byłaby tragiczna ironia losu.
- Możemy tymczasem przedyskutować tę kwestię w czasie
lunchu z Jenną i Shanną - stwierdziła Eve. To była naprawdę
wielka sprawa dla Jess i Eve nie zamierzała tego zepsuć przez
jakieś ukłucia zazdrości. Zamknęła szafkę. - Myślisz, że
powinnyśmy wchodzić do wszystkich sklepów po kolei,
poczynając od Bloomingdale'a w kierunku SoHo? - Gdy w grę
wchodziły poważne zakupy, trzeba było koniecznie jechać na
Manhattan. Warto było spędzić dwie godziny w pociągu, by
doznać prawdziwej zakupowej nirwany. - Czy może najpierw
odwiedzimy nasze ulubione? Nie możemy ryzykować, że
przegapimy tę sukienkę, bo ktoś kupi ją przed nami.
- To zajmie na pewno więcej niż jeden dzień. Myślisz, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin