Polowałam na terrorystów. Opowieść agentki CIA.rtf

(1608 KB) Pobierz

anonim

Polowałam na terrorystów

Opowieść agentki CIA


Jest to historia prawdziwa. Prawdziwa tak, jak utrwaliła się w mej pamięci, a ponadto poświadczona przez różnego rodzaju źródła - dokumenty pisane, taśmy magnetofonowe i kasety wideo.

Niektóre szczegóły pozwalające zidentyfikować pewne osoby i miejsca zo­stały zmienione ze względów bezpieczeństwa, tak by uczestnicy wydarzeń nie stali się obiektami toczących się obecnie dochodzeń.

Jeśli pojawia się imię i nazwisko osoby lub pełna nazwa miejsca, dotyczą one osób i miejsc rzeczywistych; gdy występuje tylko imię, nie zawsze jest ono prawdziwe. Podobieństwo do osób żyjących jest natomiast w pełni zamierzo­ne.


Spis treści

1      Ucieczka                            11

2      Rozwiane marzenia                             44

3      Tendencyjny przekład                            69

4      Dar al-Hidźra                               92

5      Incydent dyplomatyczny                              116

6      Piątkowe kazanie                              137

7      Spisek milenijny                             156

8      Oblicze bestii                            186

9      Pogoń za pieniędzmi                             219

 

10     Ptaki w ogniu                            258

11     Saudyjskie powiązania                               287

Epilog                             314


ROZDZIAŁ 1

Ucieczka


Dzieci wchodzą na scenę jedno po drugim, wydają się tak słodkie w czer­wonych, zielonych i białych strojach. Wygląda na to, że ten występ będzie mniej ponury niż niektóre inne części konferencji. Może będzie nawet za­bawny. Pragnę odmiany. Czuję, że nie potrafię zmierzyć się z żadną po­ważniejszą kwestią, nie teraz, nie tego wieczoru, i cieszę się z chwili wy­tchnienia. To był bardzo długi dzień. To były trzy bardzo długie dni i jestem zmęczona.

Występ dzieci jest częścią ceremonii zakończenia konferencji. Jak co ro­ku organizatorzy zaplanowali trzydniowe uroczystości w okresie Święta Dziękczynienia. Owszem, muszę pracować, ale tym razem nie zamierza­łam rezygnować ze świątecznego weekendu w towarzystwie rodziny -a przynajmniej nie z wieczorów. Jesteśmy więc wszyscy razem tu, w hote­lowym pokoju. Cztery dni temu mój mąż Leo, troje naszych dzieci i ja wy­ruszyliśmy z Nowego Jorku do Chicago starą furgonetką. Podróż zajęła trzynaście godzin, ale i tak nie chciałam lecieć samolotem. Nienawidzę la­tania. Co prawda moja ginekolog powiedziała, że choć jestem w ciąży w samolocie nic mi nie grozi, ale i tak czułam się o wiele lepiej jadąc samochodem. I mimo że większość dnia spędzam bez Leo i dzieci świadomość, że są w pobliżu, dodaje mi pewności siebie.


Co rano budzę się wcześnie w pokoju hotelowym, by przygotować się do pracy. Jest to konieczne, ponieważ ubranie się zabiera mi niemal godzi­nę. Od pewnego czasu wkładam muzułmański strój, czyli moje przebra­nie, dwa razy w tygodniu, nadal jednak jest mi w nim niewygodnie, czuję się niezręcznie, a skompletowanie całości sprawia mi kłopoty. Walczę z pragnieniem pozostania w łóżku, moje ciało krzyczy: „Spać!", ponieważ nienarodzona jeszcze córka odbiera mi coraz więcej energii.

Wstaję jednak, myję twarz i zaczynam przygotowywać się do tego ostatniego dnia. Teraz, ponieważ jestem tak znużona, muszę być podwój­nie ostrożna i pilnować, by wszystko było jak należy, i zwrócić szczególną uwagę na detale, dzięki którym kostium robi wrażenie autentycznego, a ja nie rzucam się w oczy. Wiem, że wyglądam jak one, mówię jak one i na­wet myślę jak one, ale wystarczy jedno potknięcie, jedno niewłaściwe sło­wo i wszystko może skończyć się katastrofą.

A teraz sprzęt nagrywający. Im bardziej staje się wymyślny i zminiatu­ryzowany, tym trudniej go zainstalować, a u mnie te gadżety można jedy­nie przymocować do ciała, pod wydatnym brzuchem. Aparat jest bardzo niewygodny, druty wrzynają mi się w podbrzusze, ale są niezbędne, za­bezpieczają urządzenie rejestrujące, które nie może upaść ani się ruszać. Budzę Leo, robię ostatnie poprawki w przebraniu i schodzę na dół. Leo pojawia się kilka minut później i udając, że się nie znamy, oboje idziemy do furgonetki zaparkowanej w najdalszym końcu parkingu. Leo wiezie mnie do hotelu Ramada Plaża na przedmieściach Chicago, gdzie w tym roku odbywa się konferencja.

W salach konferencyjnych aż wrze. Jak zwykle dżihad, męczeństwo, „Śmierć Żydom", wszystkie te doskonale mi znane, nienawistne mowy. Tego dnia jednak dzieje się coś niezwykłego. Siedzę w przepełnionym ho­lu i nagle słyszę zgiełk z lewej strony, gdzie znajdują się mężczyźni. My, kobiety i dzieci, jesteśmy stłoczone po prawej stronie wielkiego pomiesz­czenia, oddzielone od mężczyzn, ponieważ taki panuje zwyczaj. Ktoś z le­wej wrzeszczy: „Nie jesteś bratem! Wynocha stąd!". Zamieram w bezru­chu, zbyt przerażona, by choćby odwrócić głowę. Hałas się nasila, słychać kłótnię, odgłosy bójki, rozwścieczone głosy, kotłowaninę - i wreszcie za­pada cisza. Ciągle nie mam odwagi podnieść głowy i rozejrzeć się. Muzuł­mańska kobieta nie powinna nigdy pozwolić sobie na wtykanie nosa w męskie sprawy. Ponadto nie mógł to być żaden z moich ludzi. Na konfe­rencji jestem sama. Prawdopodobnie wpadł jakiś dziennikarz, ponieważ słyszę mężczyznę syczącego słowo „magnetofon". Kimkolwiek był intruz,

12


mam nadzieję, że nie został poważnie ranny. Pod czarczafem jestem bled­sza niż Królewna Śnieżka.

Znów słyszę podniesione głosy. Ktoś krzyczy: „Bezczelność! Za kogo oni się uważają? Następny, którego znajdziemy, zostanie rozerwany na strzępy! Nikt nie będzie nagrywał na tej sali! Mówimy poważnie!". Serce bije mi szybko, jestem zlana potem. Modlę się Boga, by mój pot nie uszko­dził wartej pięć tysięcy dolarów kamery cyfrowej i wzmacniacza magne­tofonu, i by nie zdarzyło się nic złego. Wystawiać siebie na niebezpieczeń­stwo to jedno, ale narażać własne dziecko... to zbyt wysoka stawka. Gdybym została zdemaskowana, nigdy nie zdobyłabym się na to, by zro­bić to jeszcze raz.

Reszta konferencji upływa bez specjalnych emocji. Odczyty i przemówie­nia są ogólnikowe, umiarkowane w tonie, na pozór pokojowe; w niczym nie przypominają wojowniczych deklaracji, jakie słyszałam wczoraj pod­czas piątkowego kazania. Pod koniec dnia uspokajam się, pozwalam sobie na chwilę rozluźnienia. W tej chwili niemal żałuję przyjazdu do Chicago, ale z drugiej strony materiał, który zdobyłam w ciągu trzech ostatnich dni, jest zdumiewający. Nawet mój szef, Max, zwykle tak oszczędny w po­chwałach, będzie zadowolony. Patrzę na tę muzułmańską młodzież, ubra­ną w jaskrawe kolory flagi palestyńskiej i gotową do odegrania swego przedstawienia, i ogarnia mnie przyjemny, błogi spokój. Z tyłu sceny męż­czyźni przygotowują wielkie żółte tło. Patrzę na nie, na lśniące, żółtawe światła rampy, i chłonę oczyma kolory. Dzieciaki przypominają mi kole­gów szkolnych z dzieciństwa... jakby występowały na scenie w mojej dawnej szkole... wszystko staje się żółte...

Żółte piaski na przedmieściach Basry zaczynały przybierać kolor szkarłat­ny dopiero wówczas, gdy wiosenne słońce powoli i majestatycznie zmie­rzało do linii horyzontu. O zmierzchu dominowały czerwienie i brązy. O wschodzie olśniewające barwy nikły, szybko przesuwające się słońce zalewało światłem odległe instalacje rafinerii naftowych i malowało je lśniącym żółcieniem. Pustynia otaczająca nasze miasto była żółta. Żółte było drgające w upale powietrze, żółte było też bezchmurne niebo. Domy zbudowane z wysuszonego mułu miały kolor żółtobrązowy. Nieliczne ro­snące tu krzewy były żółte, podobnie jak palmy rodzące jaskrawożółte owoce. Nawet kurczaki biegające po podwórku mojego dziadka, szczęśli­we w swej głupocie, były bardziej żółte niż białe.

13


Zastanawiałam się, czy mój starszy brat Ron lubi żółty kolor tak bardzo jak ja, ale nigdy go o to nie pytałam. Lubiłam myśleć o wszystkich tych żółtych rzeczach jak o własnych, zaufanych przyjaciołach; gdybym zapy­tała brata, wyjawiłabym swój sekret. Żółty kolor stanowił ważną część mo­jego dzieciństwa i bardzo wyraziście zapisał się we wspomnieniach z naj­wcześniejszych lat. Moje dzieciństwo można podzielić na trzy części: lata przed aresztowaniem ojca, okres po aresztowaniu i lata po wyjeździe z Iraku do miejsca, o którym nigdy nie słyszałam, mieszkając w Basrze.

Gdy pod koniec dnia wracałam z Ronem ze szkoły, cieszyły mnie wy­dłużone cienie, rozlewające się brązy i tajemnicze czernie nadchodzącego wieczoru. Ogromnie lubiłam żółte dni w Basrze, ale lubiłam też ciemniej­sze barwy, zapowiedź wieczoru. Wieczór z kolei kojarzył się z chłodniej­szym powietrzem, rodzinną kolacją i końcem lekcji. W szkole spędzaliśmy czas od ósmej rano do szóstej po południu, a gdy zbliżało się lato, stawało się to coraz bardziej męczące. Czterdzieścioro małych dzieci, stłoczonych w niewielkim pomieszczeniu o glinianych ścianach, bez klimatyzacji, pie­kło się przez długie godziny w pustynnym słońcu, a powietrze wypełniał ciężki zapach potu.

Brat i ja nigdy się nie skarżyliśmy, ponieważ zdawaliśmy sobie spra­wę, że jesteśmy szczęściarzami. W końcu lat sześćdziesiątych w Iraku wiele dzieci w naszym wieku już pracowało. Wykonywały zajęcia trudne nawet dla ludzi trzy razy od nich większych i cztery razy starszych. Ha­rowały na wolnym powietrzu, w prażącym słońcu, od świtu do zmierz­chu i za marne grosze po to tylko, by wieczorem dostać od rodziców la­nie i trochę nędznej strawy. Ronowi i mnie się udało i wiedzieliśmy o tym. Lubiłam szkołę i byłam szczęśliwa, że do niej chodzę. Chciałam chodzić do szkoły, zanim jeszcze osiągnęłam odpowiedni wiek, mama i tata musieli więc przekonać dyrektora, że dam sobie radę. Była to pry­watna szkoła, w której uczyły się przede wszystkim dzieci chrześcijań­skie i kilkoro nas, Żydów. Łączyło nas to, że naszych rodziców stać było na opłacanie skandalicznie wysokiego czesnego, którego żądano w za­mian za wysoki poziom nauczania. Nie było dzieci muzułmańskich. Większość rodzin nie miała na to pieniędzy, te zaś, które miały, nigdy nie wysłałyby tu swoich dzieci.

Taka separacja, zupełny brak kontaktów z miejscowymi muzułmański­mi dziećmi, była dogodna dla wszystkich zainteresowanych i od pokoleń stanowiła w Basrze tradycję. W mojej szkole muzułmanie pracowali jako woźni, sprzątacze, kucharze i wartownicy, ale nie było wśród nich ani jed-

14


nego nauczyciela. Uczyli głównie chrześcijanie, najczęściej z krajów euro­pejskich. Mieli odpowiednie kwalifikacje i otrzymywali pensje na pozio­mie europejskim, dziesięciokrotnie wyższe niż Irakijczycy. Nasi rodzice chętnie płacili za edukację, w której zakres wchodziły zarówno przedmio­ty ścisłe, jak kultura, sztuka i języki. W wieku sześciu lat większość nas mówiła już trochę po angielsku i francusku. Do naszego świata nie miały wstępu Koran, islam, dżihad, „święte" przekonania o diabelskim i skorum­powanym świecie niemuzułmańskim. Nasi nauczyciele przybywali z da­lekich stron i byli prawdziwymi światowcami. Szkoła stanowiła małą wy­sepkę kultury umysłowej w oceanie analfabetyzmu, nędzy i budzącego się muzułmańskiego fundamentalizmu.

Nasza żydowska enklawa w Basrze stanowiła pozostałość doskonale niegdyś prosperującej diaspory babilońskiej; społeczność żydowska w Ira­ku należała do najstarszych na świecie. Jak mówi tradycja, Abraham, oj­ciec narodu żydowskiego, urodził się w południowym Iraku, w chaldej­skim mieście Ur, około czterech tysięcy lat temu. Według Biblii wszelka cywilizacja narodziła się na tej żyznej równinie Mezopotamii, w dolinach Tygrysu i Eufratu. W tym czasie, zgodnie z Księgą Rodzaju, wszyscy mieszkańcy ziemi mówili jednym językiem i znali niewiele słów. Postano­wili zbudować miasto z wieżą tak wysoką, że sięgałaby nieba. Wtedy Bóg, rozgniewany ludzką pychą, pomieszał języki, żeby ludzie nie mogli się nawzajem zrozumieć. Miasto Babilon (babel znaczy po hebrajsku „zamie­szanie") opustoszało, a mieszkańcy rozpierzchli się na wszystkie strony świata.

W VI wieku przed Chrystusem babiloński król Nabuchodonozor pod­bił królestwo Judei, nakazał zniszczyć pierwszą świątynię jerozolimską i wypędził większość mieszkańców Judei do Babilonii. Przez wiele stuleci sytuacja diaspory babilońskiej pod władzą muzułmańską przedstawiała się rozmaicie, lata gwałtownych prześladowań przeplatały się z okresami względnego spokoju i znośnych warunków życia. Żydzi musieli zwykle płacić specjalne podatki zwane dżizja, dotykały ich różne restrykcje, wielu jednak powodziło się dobrze, a niektórzy osiągali nawet wysoką pozycję. Kondycja finansowa diaspory polepszyła się pod władzą turecką i brytyj­skim mandatem, lecz gdy Irak w 1932 roku uzyskał niepodległość, położe­nie irackich Żydów zaczęło się szybko pogarszać.

Wiele osób zaczęło nielegalnie opuszczać kraj. W 1950 roku parlament iracki zalegalizował emigrację do Izraela i wkrótce potem Sochnut, czyli Agencja Żydowska - międzynarodowa organizacja wspierająca Izrael

15


i emigrację do tego państwa - przy współpracy rządu izraelskiego utwo­rzyła most powietrzny do Izraela dla około 130 tysięcy irackich Żydów. Operacja nazywała się „Ezdrasz i Nehemiasz" - dla upamiętnienia dwóch przywódców żydowskich, którzy poprowadzili wielkie rzesze wychodź­ców z Persji do Izraela około 450 roku przed Chrystusem - i oznaczała ko­niec diaspory babilońskiej. W roku 1952 w Iraku pozostało niespełna 6 ty­sięcy Żydów. Dziś jest ich zaledwie garstka. Najbardziej niechętni wyjazdowi byli ci, którym dobrze się powodziło. Kilkoro braci i sióstr mo­jej matki wyemigrowało do Europy, ale zdecydowana większość jej rodzi­ny oraz rodziny mojego ojca była zbyt zamożna, by zdobyć się na opusz­czenie kraju, tym bardziej że rząd iracki nie tylko pozbawiał tych, którzy wyjeżdżali, obywatelstwa, ale konfiskował też cały ich majątek. Cena, jaką przyszło nam zapłacić za pozostanie w Iraku, okazała się o wiele wyższa.

Głośna muzyka przywołuje mnie do rzeczywistości. Przyglądam się dzie­ciom na scenie. Tańczą w tradycyjnym arabskim stylu, drepcząc i przytu­pując z wyciągniętymi przed siebie rękoma, ale w tym tańcu nie ma rado­ści. Następnie wykonują nowoczesny układ muzyczno-taneczny, zatytułowany Jak zostałem męczennikiem.

Zaledwie tygodnie dzielą nas od końca drugiego tysiąclecia; żyjemy w czasach, kiedy ludzkość zwalczyła najgroźniejsze choroby, ujarzmiła energię atomową, uczyniła czymś zwykłym podróże w kosmos, sporzą­dziła mapę ludzkiego genomu. Tymczasem w hotelu Ramada Plaża na przedmieściu Chicago młodzi Amerykanie arabskiego pochodzenia popi­sują się, przedstawiając publiczności, jak zabijają Żydów i zostają męczen­nikami. Są tak młodzi, a już przepełnieni odwieczną nienawiścią. W spo­sobie, w jaki ukazują na scenie swój gniew, jest coś przerażającego. A ja myślałam, że to może być zabawne! Mam nadzieję, że moja kamera wciąż pracuje, ale jestem zbyt zmęczona, by zbytnio się tym przejmować, a te­raźniejszość ponownie zaczyna mieszać się z przeszłością. Moje myśli wę­drują do Iraku. Jak bardzo różniliśmy się od tych dzieci na scenie, jacy by­liśmy naiwni. I jak bardzo szczęśliwi.

Rozpoczęłam naukę szkolną wcześniej niż inne dzieci. Mój młodszy brat, Jonathan, był wciąż zbyt mały, by chodzić do szkoły, musiał czekać przynajmniej rok, a na razie został w domu ze swoją naną - czyli po pro­stu nianią. Ron i ja od dawna już nie mieliśmy niań - mama mówiła, że je­steśmy za duzi - ale ja wciąż swoją pamiętałam. Była miłą, starą, prostą

16


muzułmanką, która usypiając mnie, snuła straszliwe opowieści o duchach. Z pewnością miała dobre intencje. Mówiła mi, że przed laty opowiadała te same historie swoim dzieciom. Niania zawsze próbowała mnie bronić, gdy zbytnio nabroiłam. Gdy weszliśmy w wiek szkolny, miejsce niań zaję­li służący; opiekowali się nami dobrze, ale ja niezbyt swojego lubiłam. Bra­kowało mu poczucia humoru.

Ron, podobnie jak niania, starał się chronić mnie przed kłopotami, ale niewiele mógł zrobić, nie nadążał za mną. Tata mówił, że jestem diabłem wcielonym, choć wcale tak nie myślał. Sądzę, że kochał mnie bardziej niż Rona i Jonathana, mimo wszystkich moich wad - a może właśnie z ich powodu. Ojciec dużo podróżował i zawsze przywoził nam prezenty z wo­jaży. Gdy wyjeżdżał, męczyły mnie nocne koszmary, w których odchodził od nas i znikał na zawsze. Nigdy nie mówiłam nikomu o tych snach, a zwłaszcza matce. Bałam się, że wpadnie w furię. Bardzo kochała ojca.

Urodziłam się w Basrze i spędziłam tam pierwsze lata życia; nigdzie nie wyjeżdżałam. Basra była wówczas wielkim miastem z blisko dwoma milionami mieszkańców, największym irackim portem oraz punktem do­celowym rurociągów i bardzo ważnym ośrodkiem przemysłu rafineryj­nego. Podobnie jak wiele innych miejsc, gdzie występowały pokłady ro­py naftowej, miasto rozkwitało. Szczyciło się wspaniałą tradycją, zostało założone, jak powiadają, przez legendarnego kalifa Umara w VII wieku, w początkach islamu. Basra zajmuje także poczesne miejsce w Baśniach z tysiąca i jednej nocy - większość zawartych tam opowieści rozgrywa się w Bagdadzie i Basrze. Właśnie z Basry wyruszał w swoje baśniowe po­dróże Sindbad. Moje wspomnienia z rodzinnego miasta są jednak nieco zamazane. Nie z powodu złej pamięci; przeciwnie - pamięć mam dosko­nałą.

Wydaje mi się, że wiele wspomnień na zawsze zatarło się w mej pamię­ci po aresztowaniu ojca; pozostały stare fotografie i opowieści mamy, któ­ra jest wspaniałą gawędziarką. Trudno mi już jednak odróżnić, które wspomnienia z Basry są rzeczywiście moje, a które należą do innych osób.

W latach osiemdziesiątych, gdy wraz z rodziną byłam już daleko stąd, szczęście zdawało się odwracać od Basry. Podczas wojny iracko-irańskiej poważnym zniszczeniom uległy rafinerie. Potem przyszła wojna w Zatoce Perskiej i to, co z miasta pozostało, legło w gruzach wskutek bombardo­wań prowadzonych przez siły sprzymierzone, a produkcja ropy stanęła. Pod rządami Saddama Husajna Basra zmieniła się z potężnego centrum przemysłowego i handlowego w nędzną, wygłodzoną, nękaną chorobami

17


mieścinę w południowym Iraku. Ludność miasta zmniejszyła się o prze­szło połowę, a dzieci, stopniowo zatruwane zanieczyszczoną wodą, umie­rają na raka. Większość kraju jest obecnie zrujnowana, nie potrafię jednak znaleźć w sobie współczucia. Irakijczycy mogli się tego spodziewać. A mnie zranili tak boleśnie. Uważam to za swego rodzaju sprawiedliwość dziejową.

Moja rodzina uważała się za szczęśliwą, ale bycie uprzywilejowanym w Iraku oznacza zupełnie co innego niż bycie uprzywilejowanym w Ame...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin