Andre Norton - Operacja Pszukiwanie czasu.pdf

(975 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Andre Norton
Operacja
„Poszukiwanie czasu”
Rozdział 1
- Atlantyda? to przecież baśń. Mężczyzna stojący przy oknie odwrócił się.
Nie mówisz serio - rozpoczął z przekonaniem, które osłabło, gdy nie zauważył żadnej reakcji
na twarzy swego towarzysza.
- Widziałeś przecież filmy z trzech pierwszych prób. Czy wyglądały jak wytwory czyjejś
wyobraźni? Sam sprawdziłeś wszystkie środki bezpieczeństwa, żeby mieć pewność
rzetelności prób. Baśń powiadasz? Spokojny, siwowłosy mężczyzna zagłębił się lekko w
swoim fotelu. - Ciekaw jestem, co kryje się u źródeł niektórych naszych legend. Już dawno
udowodniono, że norweskie sagi, kiedyś traktowane jako fikcja, są kronikami historycznych
podróży. Większość naszego folkloru to zniekształcone klanowe, plemienne bądź narodowe
przekazy. Weźmy na przykład smoki - był taki czas w dziejach naszej planety, gdy
wędrowały po niej te opancerzone monstra.
- Ale nie są to czasy, do których ludzkość sięga pamięcią. Hargreaves odszedł od okna z
rękoma wspartymi na biodrach i podbródkiem wojowniczo wysuniętym do przodu, jakby
chciał rozpocząć słowną utarczkę.
- Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego pewne baśnie przetrwały, dlaczego od wieków są
ciągle opowiadane? Jak choćby ta o smokach–ludojadach. Hargreaves uśmiechnął się. -
Zawsze słyszałem, że prawdziwy smok wolał dietę składającą się z młodych delikatnych
dziewcząt - aż do czasu, gdy jakiś dzielny rycerz nie zmienił jego gustów przy pomocy
miecza lub kopii. Fordham roześmiał się. - Ale smoki, pomimo swych kulinarnych upodobań,
są mocno osadzone w folklorze całego świata. A ich dietetyczne gusty były kiedyś
powszechnie znane. W czasie, powtarzam, daleko poprzedzającym pojawienie się naszych
najbardziej prymitywnych przodków.
- O ile nam wiadomo - skorygował Fordham. Ja jednak mam na myśli fakt, że niektóre
legendy przetrwały całe wieki. Gdy tworzyliśmy ten plan, a przyczyny sam znasz, musieliśmy
mieć punkt wyjścia. Atlantyda jest jedną z najstarszych legend. Stała się ona tak dalece naszą
spuścizną, że jak sądzę, ogólnie traktowana jest jako prawda. A wszystko opiera się na kilku
zdaniach użytych przez Platona dla potwierdzenia jakichś jego teorii.
- Przypuśćmy jednak, że Atlantyda rzeczywiście istniała - Fordham wziął ołówek i przesunął
go po leżących przed nim notatkach, nie kreśląc jednak żadnego znaku - ale nie na tym
świecie.
- Wobec tego gdzie? - Na Marsie? Wysadzili się w powietrze pozostawiając tylko kratery.
- Dziwne, ale według legendy Atlanci w końcu naprawdę wysadzili się w powietrze czy coś w
tym rodzaju, lecz stało się to na Ziemi. Słyszałeś zapewne o ujęciu historii równoległej,
zakładającej, że każda ważna dziejowa decyzja dawała początek dwom alternatywnym
światom…
- Fantazja - przerwał Hargreaves.
- Czyżby? Przypuśćmy, że na jednej z tych alternatywnych linii czasu Atlandyda naprawdę
istniała, podobnie jak na innej smoki współistniały z ludźmi…
- Nawet gdyby tak było, to skąd byśmy o tym wiedzieli?
- Racja. Możemy być oddzieleni od tych światów całą siecią ważkich wyborów i decyzji.
Przypuśćmy, że kiedy byliśmy bliżej, istniał pewien rodzaj przecieku, być może jednostki
nawet się przemieszczały.
Znamy zupełnie wiarygodne opisy dziwnych, niewytłumaczalnych zniknięć z tego świata, a
jedna lub dwie osoby pojawiły się tutaj w bardzo dziwnych okolicznościach. Atlantyda jest
tak żywą historią i tak utrwaliła się w wyobrażeniach pokoleń, że użyliśmy jej jako punktu
odniesienia.
- Tylko jak?
- Włożyliśmy w IBBY każdy znany we współczesnym świecie szczegół informacji - od
raportów geologów, sondujących dna mórz w poszukiwaniu grzbietów mogących być
zatopionym kontynentem, do objawień okultystów. W odpowiedzi na to IBBY dał nam
równanie.
- Czy sugerujesz, że na tej podstawie wykonaliście sondażową wiązkę?
- Dokładnie tak. A rezultaty widziałeś na próbnych filmach. To samo wyszło z wyliczeń
IBBY. Zgodzisz się, że w niczym nie przypominają naszego „tu i teraz.
- Tak. Tyle mogę potwierdzić. A gdzie były zrobione?
- Niedaleko miejsca, któremu się właśnie przyglądałeś. Na dziś zaplanowaliśmy wyprawę
dziesięciominutową, najdłuższą, na jaką się dotychczas odważyliśmy. Kopca używamy jako
punktu orientacyjnego.
- Ciągle macie z tym kłopoty?
Fordham zmarszczył brwi. - Rozpuściliśmy plotkę, że przygotowujemy teren pod rozbudowę
laboratorium. Wilson, sprawca tego całego zamieszania, znany jest z chronicznego
przeciwstawiania się autorytetom rządowym. Całą tę „KRUCJATĘ NA RZECZ OCALENIA
HISTORYCZNEGO KOPCA zorganizował przede wszystkim po to, żeby znaleźć się na
pierwszych stronach gazet i przeszkodzić w realizacji projektu. W zeszłym roku narobił sporo
zamieszania stwierdzając, że paramy się badaniami, które mogą znieść z powierzchni ziemi
cały okręg. Uciszyli go wtedy ludzie z bezpieczeństwa.
Tym razem jednak rozumie, że cała ta sprawa z kopcem jest bezpieczna, a ta jego
„KRUCJATA nie wzbudziła takiego zainteresowania, jak zeszłoroczna akcja:
„UWAŻAJCIE! - JAJOGŁOWI CHCĄ WAS WYSADZIĆ W POWIETRZE - więc Wilson
traci na impecie.
- Tym nie mniej kopiec jest doskonałym punktem orientacyjnym, ponieważ jest to najstarszy
z ocalałych w okolicy śladów działalności człowieka.
- A co zrobicie, jeśli - zamiast na Atlantów - traficie na budowniczych kopca?
- No cóż, będziemy wtedy mieli lepszy zestaw filmów, żeby zwrócić uwagę na nasz projekt,
chociaż te, które już posiadamy, bliższe są naszym rzeczywistym zamierzeniom.
- Tak - zgodził się Hargreaves. A jeśli to zadziała, jeśli będziemy mogli się przedostać…
- Wtedy będziemy mogli wykorzystać naturalne bogactwo, obfitsze niż dziś możemy sobie
wyobrazić. Splądrowaliśmy, zniszczyliśmy i zużyliśmy większość zasobów naszego świata.
Musimy więc próbować grabieży gdzie indziej. No to jak - wybieramy się na Atlantydę?
Hargreaves zaśmiał się. - Zobaczyć, to uwierzyć. Jeden obraz wart jest więcej niż tysiące
słów. Jeśli dasz mi dobry film, zabiorę go do Waszyngtonu i być może uda mi się uzyskać
większe dotacje. Pokaż mi więc Atlantydę.
Pogoda była zadziwiająco łagodna jak na początek grudnia. Ray Osborne odpiął kołnierzyk
swojej skórzanej kurtki. Jego spadochroniarskie buty rozgniatały kępki zeszłorocznej trawy.
Okrywał go teraz cień indiańskiego kopca.
Wczesny niedzielny poranek - Wilson miał rację, sugerując tę porę. Zgodnie z jego
zapewnieniami znalazł również dziurę w ogrodzeniu. W zasięgu jego wzroku znajdował się
tylko jeden budynek, wieża z ażurowej, żelaznej konstrukcji. Po tej stronie kopca Ray
pozostawał niewidoczny, nawet gdyby ktoś tam teraz pracował.
Co oni chcą tutaj zbudować, że ich buldożery równają wszystko z ziemią? A co zrobią ludzie,
jeżeli nie zostanie dla nich ani skrawek wolnej przestrzeni? Ray odwrócił się w kierunku
kopca, przygotowując aparat do zrobienia zdjęć, po które go posłano. Jego palec nacisnął i…
W momencie, gdy czerwona dioda zapaliła się, sygnalizując gotowość do zdjęcia, świat
oszalał. Nieznośny ból w głowie odrzucił go do tyłu, oślepiły go fioletowe błyski. Cisza -
przetarł załzawione oczy. Mgła przerzedziła się, a on stał, chwiejąc się jak pijany. Rozejrzał
się i osłupiał ze zdumienia.
Rozorany teren budowy, cała maszyneria, a nawet kopiec zniknęły. Ray stał jak przedtem w
cieniu, lecz teraz był to cień gigantycznego drzewa, a szeregi takich drzew rosły wszędzie
dookoła.
Wyciągnął przed siebie drżącą rękę i wyczuł chropowatą korę. Drzewo było prawdziwe!
Zaczął biec po mchu porastającym ziemię w tym naturalnym korytarzu monstrualnych drzew.
Wracaj! - wołał jakiś wewnętrzny głos, lecz inny zapytywał: Wracać? Dokąd?
Po chwili wybiegł z mroku tego nierealnego lasu na pokrytą trawą równinę. Potknął się o
wystający z ziemi korzeń i upadł. Leżał tak i z trudem chwytał powietrze. Po jakimś czasie
zdał sobie sprawę, że słońce grzeje zbyt mocno jak na zimową porę. Uniósł się i rozejrzał
dookoła.
Przed nim rozciągała się równina, za nim las - niczego takiego przedtem tu nie widział. Gdzie
się znalazł? Drżąc, choć ziemia była ciepła, zmusił się, by spokojnie usiąść. Był nadal
Ray’em Osborne’m. W niedzielę rano wyszedł na budowę, żeby zrobić kilka zdjęć kopca, o
którym Les Wilson pisał właśnie artykuł. Tak, zdjęcia… ręce miał puste. Gdzie się podział
aparat fotograficzny? Musiał go zgubić, gdy „to się stało. A właściwie, co się stało?
Ray skrył głowę w dłoniach. Po krótkiej walce z paniką, starał się logicznie myśleć. Lecz jak
myśleć logicznie po czymś takim? W jednej chwili był w najnormalniejszym świecie, a w
następnej - gdzieś tutaj. Ale gdzie właściwie było owo „tutaj?
Powoli wstał, chowając ręce do kieszeni. Wracać! Odwrócił głowę w kierunku milczącej
gęstwiny drzew i zrozumiał, że nie może tak wrócić. Jeszcze nie teraz. Gdy to rozważał, serce
zaczęło mu bić jak szalone. W pewnym sensie równina wydała mu się mniejszym złem.
Powlókł więc się dalej, szukając w niej jakiegoś wyłomu. Poniżej płynął wąski strumyk,
przechodzący dalej w rzeczkę, porośniętą dookoła wysokimi zaroślami i młodymi drzewami.
Właśnie odkrył wiodącą w dół ścieżkę, gdy nagle usłyszał jakieś trzaski. Z zielonej gęstwiny
naprzeciw skarpy wyłonił się jakiś mroczny kształt. Ostre racice jak oszalałe uderzały w
skarpę, wyrzucając w powietrze ziemię i kamienie. Nagle stworzenie, jakby zdając sobie
sprawę z własnej bezsilności podniosło rogatą głowę i odwróciło się w stronę ścigających je
myśliwych.
Ray chwycił się kurczowo trawy, aby się nie ześlizgnąć. Osaczone zwierzę znajdowało się
dokładnie pod nim, dysząc ciężko ze zwieszoną głową. Ray nie wierzył jednak, że to
wszystko dzieje się naprawdę. Łoś (jeśli to ogromne zwierzę było łosiem) z pewnością nie
pochodził z południowego Ohio. Jego rogi miały sześć stóp szerokości. Był o wiele wyższy o
Ray’a - jakby w zgodzie z wymiarami leśnych drzew. Z krzaków wyskoczyły kudłate,
podobne do wilków bestie. Pierwsze zwierzę, trzymając się z daleka od rogów łosia, zakradło
się do jego przednich nóg, z pewnością nie po raz pierwszy uczestnicząc w niegodziwych
podchodach. Kudłata sfora zaczęła doskakiwać do zwierzęcia, zanim zdążyło się ono obronić.
Ray zafascynowany walką, oprzytomniał nagle, gdy usłyszał huk, na który jeden z psów
odpowiedział głośnym szczekaniem. Po chwili pojawili się dwunożni myśliwi. Nie nieśli
niczego, co Ray mógłby nazwać bronią, choć w dłoni jednego z nich dostrzegł krótki
metalowy pręt. Właśnie ten przedmiot wycelował w stronę gardła zapędzonego w narożnik
łosia. Wystrzelił z ,,prętu promień czerwonego światła. Łoś ryknął, osunął się na ziemię,
przygniatając prawie jednego z psów. Kudłacze ruszyły, żeby rozerwać drgające jeszcze
ciało, lecz myśliwi odpędzili je przy pomocy gradu dobrze wymierzonych kopnięć i
szturchańców. Jeden z mężczyzn wydobył z pochwy sztylet i zajął się oprawianiem
powalonego zwierzęcia. Drugi przymocował smycze do wybijanych metalem obroży psów,
podczas gdy trzeci zawinął pręt w kawałek materiału i umieścił go w przedniej części swego
kaftana.
Wszyscy trzej byli średniego wzrostu, ale szerokie barki i silnie zbudowane ramiona
nadawały im karłowaty wygląd. Grube, czarne włosy, związane rzemieniem, sięgające ramion
pokryte były tłuszczem. Ich skóra miała miedziano–oliwkowy odcień, a wyglądu dopełniały
szerokie usta z grubymi wargami, przysłaniającymi silne, żółte zęby oraz ciemne oczy i
haczykowate nosy. Ubrani byli w sięgające połowy uda tuniki z szarej, miękko garbowanej
skóry, na które narzucone były wzmacniane metalem kaftany bez rękawów. Na stopach mieli
wysokie do kolan buty na grubych podeszwach. Nagie ramiona zdobiły metalowe bransolety
wysadzane białymi kamieniami. Do szerokich pasów przyczepione były pochwy ze
sztyletami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin