Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 05 - Ukryty świat.odt

(267 KB) Pobierz

RICHARD A. KNAAK

 

UKRYTY ŚWIAT

 

Przełożyła Maria Gębicka-Frąc

 

Tytuł oryginału The Shrouded Realm

 

Wersja angielska 1991

 

Wersja polska 2002

PROLOG

 

Regent Toos, król Penacles, wbijał wzrok w zwój wręczony mu przed chwilą przez kuriera. Chociaż dokument wyglądał zwyczajnie, władca o szkarłatnych puklach wiedział, że jego treść może być ogromnie ważna. Był to ostatni list w korespondencji z Cabe’em Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od piętnastu lat utrzymywali przyjazne stosunki i obaj byli użytkownikami magii.

Gdy ostrożnie przełamał pieczęcie, te widzialne i niewidzialne, wyobraził sobie młode oblicze czarodzieja. Regularne rysy Cabe’a kontrastowały silnie z jego własną, jakby lisią twarzą. Trudno było uwierzyć, że człowiek, który przeżył mniej niż jedną trzecią z ponad setki lat regenta, miał tak rozległą wiedzę i wielką moc. Oczywiście, Cabe prawdopodobnie będzie wyglądać tak samo nawet wtedy, gdy osiągnie drugą setkę. Takie właśnie korzyści płynęły z posiadania magicznych umiejętności.

Siedząc samotnie w swoim gabinecie, Toos rozwinął pergamin i zaczął czytać.

Pozdrowienia dla regenta.

Zaśmiał się cicho. Cabe z uporem używał jego samozwańczego tytułu. Co rok lud Talaku ofiarowywał byłemu najemnikowi koronę i za każdym razem Toos odmawiał jej przyjęcia. Wierzył, że pewnego dnia powróci Gryf, jego pan i władca, a wówczas z radością odda mu władzę nad miastem - państwem, po czym szybko i po cichu zajmie dawne stanowisko u boku legendarnego monarchy. Nikomu jak dotąd nie udało się podważyć jego przekonania, zaliczał się bowiem do niezwykle upartych ludzi.  Toos odsunął od siebie te myśli i zabrał się do lektury, podejrzewając, że już wie, co znajdzie w liście.

Śmierć Drayfitta z Talaku nadal kładzie się cieniem na stosunkowo spokojny okres ubiegłych dwóch lat. W czasie, gdy piszą te słowa, jego dokumenty, które zdają się napływać bez końca, wypełniają już wszystkie kąty mojego gabinetu. Żona i dzieci twierdzą że ich zaniedbują, i jestem skłonny zgodzić się z tym zarzutem. Jak jednak wiesz, uczestniczą w tym przedsięwzięciu nie z własnego wyboru i podczas gdy Gryf, urodzony uczony, z rozkoszą pogrążyłby się w tym bagnie informacji, ja niestety przedzieram się przez nie z wielkim trudem. Na nieszczęście dla nas obu Gryf przebywa za morzem i nic nie wskazuje, kiedy powróci wraz ze swoim ludem. Tym samym obowiązek spada na mnie, jakkolwiek nie potrafią pojąć, dlaczego. Skoro jednakże los wskazał mnie, a ty czytasz owoce owych dociekań, nie będą przepraszać za zawiły styl i przejdą do rzeczy.

Jestem pełen podziwu dla Drayfitta. Przyznają, że trudno zrozumieć bodaj drobną część z tego, co zdołał zgromadzić, choć nie dysponował nawet taką wiedzą, jaką ja odziedziczyłem po dziadku Nathanie. Odkryłem jedno, mianowicie to, że moje plany skończą się fiaskiem. Informacje dotyczące tajemniczych Vraadow można w najlepszym wypadku uznać za powierzchowne - cienka powłoka na wpół wymyślonych legend i przesadzonych plotek maskuje bezmiar niewiedzy tak ogromny, jak sama Pustka. Większa część prac Drayfitta trafiła w race Mala Quorina, doradcy króla Melicarda I z Talaku i agenta nieboszczyka smoczego króla Srebrnego, po którym chyba nikt nie płakał. Król Melicard - który, jak mniemam, dzięki zabiegom przemyślnej królowej Erini kroczy drogą prawości - zapewnił mnie, że otrzymałem wszystkie pozostałe dokumenty. Te pisma, które udało mi się uporządkować, wyślą ci przez kurierów (w parach smoczo - ludzkich, gdyż zależy mi na jak najściślejszej współpracy obu ras).

A oto moje wnioski dotyczące Vraadow, których ostatnim - waham się przed użyciem słowa „żyjącym” - przedstawicielem był biedny, szalony Cień.  Toos stwierdził, że się poci, choć wieczór był chłodny.

Drayfitt używał wielu określeń, ale wydaje się, że najlepiej pasują następujące:

aroganccy i straszni. Jeśli właściwie odczytałem jego zapiski, u szczytu potęgi zdolni byli rozedrzeć niebiosa i ziemię... wszak sam pamiętasz, co Cień w swoich ostatnich chwilach zrobił z armią Srebrnego Smoka. Przepadła bez śladu. Ale to drobiazg. Kiedy przeczytasz część podesłanych ci materiałów, zrozumiesz, jakie mieliśmy szczęście, że tylko Cieniowi udało się okpić śmierć. Istną ironią losu jest fakt, że Vraadowie byli również naszymi przodkami. Możemy podziękować im za to, że jesteśmy tutaj, a nie w miejscu, o którym wspominałem w kilku wcześniejszych listach - w tym okropnym świecie zwanym przez nich Nimth.

O tej mrocznej, przerażającej krainie znalazłem jeszcze mniej informacji niż na temat tych, którzy niegdyś ją zamieszkiwali. Vraadowie zostawili to miejsce w okropnym stanie, porzucili jak ogryzek srevo. Miąższ owocu został zjedzony, a z tego, co pozostało, nie mieli żadnego pożytku.

Coś musiało pójść nie po ich myśli, gdyż po przybyciu do naszego świata niemalże z dnia na dzień przestali istnieć jako odrębna rasa... pozostawiając nam w spadku pomniejszych użytkowników magii.

Szkoda, że w dokumentach nie ma nic więcej. Szkoda też, że biblioteki ukryte pod twoim królestwem są wyjątkowo powściągliwe w kwestii Vraadow, choć muszę przyznać, iż wcale mnie to nie dziwi. Czarny Koń, nasz wielki wieczysty przyjaciel, zagląda do mnie od czasu do czasu (nieczęsto, gdyż nadal nie może pogodzić się ze śmiercią Cienia), lecz odmawia odpowiedzi na moje pytania i mówi tylko, że lepiej zostawić Vraadow w spokoju, niech pozostaną tym, czyni są - blaknącym wspomnieniem. Raz jednak, kiedy tak powiedział, pochwyciłem tęskny ton w jego gromkim głosie. To mnie zastanowiło.  Gwen dołącza wyrazy miłości, stary lisie.

Dzieci chowają się zdrowo, i ludzkie, i smocze.

Twój Cabe Bedlam

Regent puścił pergamin, który zwinął się w rulon. Pogrążył się w zadumie nad tym, co czarodziej napisał i czego nie napisał. Świat Cieni! Przerażająca myśl. Podszedł do kominka, który ogrzewał gabinet, i cisnął pergamin w łakome płomienie. Trudno powiedzieć, dlaczego uznał to za wskazane. W tym liście nie było nic, co wstrząsnęłoby nim bardziej niż poprzednie. Po prostu stwierdził, że podobnie jak Cabe on także chciałby zapomnieć o wszystkim, co dotyczyło pysznych, niszczycielskich Vraadow... i okaleczonego, zniszczonego świata zwanego Nimth.

I

W całym Nimth istniało tylko jedno prawdziwe miasto. Było tworem tak zróżnicowanym pod względem architektonicznym, że najlepszym sposobem na jego opisanie byłoby stwierdzenie, iż stanowiło ono odzwierciedlenie charakteru i wyglądu swoich twórców. Były tutaj wieże, zigguraty, iglice chylące się pod nieprawdopodobnymi kątami...

Żaden styl nie przeważał, chyba że stylem można by nazwać szaleństwo. Istoty, które wzniosły miasto dzięki swoim czarnoksięskim umiejętnościom, co parę lat gromadziły się w jego murach. Nadszedł właśnie czas zgromadzenia Vraadow... być może ostatniego tutaj, w Nimth.

Ze względu na neutralny charakter miasto nie miało nazwy. Dla wszystkich razem i każdego z osobna było po prostu miastem.

Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla własnych celów, ale nikt nie chciał zadzierać z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosząc się tutaj, wymierzali policzek pozostałym mieszkańcom Nimth, jednakże Vraadowie cierpliwie znosili zniewagi - udawali, że bunt uchybiałby ich godności.

Pomimo pozornej neutralności miasta nagminnie uprawiano w nim czary. Jaskrawe aury zderzały się ze sobą, a nowi i starzy przybysze paradowali ze świtami składającymi się głównie z istot przez nich stworzonych - bestii poruszających się jak ludzie, ożywionych postaci z patyków, nieprzebranych rojów czujących światełek.  Vraadowie nie stanowili wyjątku. W większości byli wysocy i piękni, jak gdyby bogowie i boginie zstąpili na ziemię. Nieliczni zachowali twarze i ciała takie, z jakimi przyszli na świat. Dużą popularnością cieszyły się długie, faliste włosy oraz jasne kameleonie tuniki, zmieniające krój i barwę w zależności od humoru właścicieli. Inni, żeby nie dać się prześcignąć, a także pragnąc prowokować i oszałamiać, nosili stroje utkane ze światła i mgły.

Powietrze aż trzaskało od ogromnej ilości uwięzionej magii. Z powodu nagromadzonej mocy niebo, na którym ostatnio odcienie krwawego szkarłatu nieustannie walczyły ze zgniłymi zieleniami, tego dnia burzyło się z dużo większą furią niż zwykle.

Ziemia zatrzęsła się na zachodzie, jakby dając wyraz niezadowoleniu z tego ostatniego zgromadzenia panów Nimth. Niegdyś ten świat był piękny: rozległe falujące przestrzenie szmaragdowej trawy rozciągały się pod niebem tak błękitnym, że nawet skądinąd obojętni czarnoksiężnicy zatrzymywali się często, by spojrzeć na nie z podziwem. Ale uroda Nimth przeminęła bezpowrotnie.

- Wreszcie stworzyliśmy świat pasujący do naszego charakteru.  Tak uważał Dru Zeree, stojący na balkonie wysoko nad głowami zebranych i spoglądający na okropne niebo.

- Myślisz, że ładnie wyglądasz, Sil? - zapytał szyderczo ktoś z tłumu. Wołał głośno, żeby ten, do kogo skierowane były słowa, usłyszał je dokładnie. - Twój talent, podobnie zresztą jak gust, osiągnął nowe niziny!

Odpowiedź zagłuszył łoskot, który w żadnej mierze nie mógł być następstwem zjawiska naturalnego. Dru czekał, ale reakcja, której się spodziewał, jeszcze nie nastąpiła.

- Jeszcze nie - szepnął pod nosem.

Mierzący prawie siedem stóp wzrostu i nieco szczuplejszy od swoich współbraci, Dru stanowił niebywały wyjątek wśród licznych czarodziejów, którzy postawili sobie za punkt honoru jak najbardziej wyróżniać się wyglądem. Prawda, miał pociągłą przystojną twarz, ale w przeciwieństwie do innych zgoła nie przesadnie urodziwą. Jego jastrzębie oblicze zdobiła krótka, starannie przystrzyżona broda w tym samym ciemnokasztanowym kolorze, co włosy.

Zarost był prawdziwą nowością wśród Vraadow.

Mimo odróżniania się od Vraadow, Dru był jednym z nich. A z okazji zgromadzenia upiększył bujną czuprynę pasmem srebrnych włosów na czubku głowy. Choć było skromne, przyciągało wiele spojrzeń, podobnie jak niewymyślna, niczym nie ozdobiona szara szata, którą zwykle nosił. „Może - pomyślał z odrobiną ironii - zapoczątkuję nowy trend w modzie, powrót do podstaw...trend bardzo nievraadzki, zważywszy skłonność Vraadow do przesady”.

Czarno złoty zwierzak, który siedział na jego szerokim ramieniu, wysyczał:

- Dekkarrr. Silestiii. Patrz.

Vraad podrapał go po futrze pod drapieżnym dziobem. Zadowolony z pieszczoty zwierzak szeroko rozdziawił dziób, ukazując imponujący zestaw ostrych zębów.  Gdyby ktoś wziął smukłego wilka i stopił go z chyżym, potężnym orłem, otrzymałby stworzenie przypominające famulusa Dru. Tors, ogon i górne łapy należały do wilka. Głowa, choć porośnięta sierścią, kształtem przypominała ptasią, a dolne kończyny zaopatrzone były w szpony zdolne rozedrzeć na strzępy zwierzę dużo większe i silniejsze od ich właściciela.

Okrągłe ametystowe ślepia nie miały źrenic. Dru, na vraadzki sposób, dumny był

ze swego

dzieła.

- Gdzie oni są, Sirvaku?

- Tam. Tam. - Zwierzak skinął głową w stronę wschodniego krańca rozległego dziedzińca. Stamtąd napływała większość nowo przybyłych.  Dru najpierw zobaczył Dekkara. Wysoki, przesadnie barczysty, wyglądał jak żywy mur siły - fizycznej i magicznej. Miał uderzająco piękne oblicze, którego wyjątkowości wcale nie umniejszał fakt, że pod wieloma względami przypominało ono inne otaczające go twarze.

Był starannie ogolony, a na jego szerokie ramiona opadały pasma długich, pomarańczowo-niebieskich włosów. Szedł przez tłum z wyniosłą miną. Nosił tęczową tunikę, której barwy zmieniały się dosłownie z każdym oddechem... istny majstersztyk, trzeba przyznać. Dekkar włożył mnóstwo pracy w detale.

Szkoda, że z podobnym zacięciem nie mógł przyłożyć ręki do rychłego exodusu Vraadow.

- Kwintesencja przewidywalności. - Dru prześledził kierunek spojrzenia swojego współplemieńca, wiedząc, że zobaczy Silestiego. - A oto jego brat, ucieleśnienie głupoty.

Drugi Vraad dostrzegł swojego rywala i obrzucił go hardym spojrzeniem.  Przeciwnicy mieli tak podobne miny, że nie należało się dziwić, iż niektórzy brali ich za krewnych.

Prawdę mówiąc, Silesti zawsze upodabniał się do Dekkara. Dru często zastanawiał się, czy ma ku temu jakiś szczególny powód. Nikt nie pamiętał, od czego zaczęła się tysiącletnia waśń czarnoksiężników - prawdopodobnie nawet sami zainteresowani nie bardzo wiedzieli. Tysiąc lat to niemało czasu, nawet dla rasy, która była prawie nieśmiertelna. Dru podejrzewał, że pierwotny przedmiot sporu już dawno przestał istnieć, a dwaj Vraadowie toczyli walkę tylko i wyłącznie dlatego, że broniła ich przed nudą, która doskwierała wielu Vraadom.  Dru doszedł do wniosku, że to wcale nie czyni ich mniej szalonymi od reszty.

- Patrz, paaanie! Patrz!

- Widzę, Sirvaku. Bądź teraz cicho.

Silesti nosił błyszczący, obcisły czarny strój okrywający go pod samą szyję. Gdy mrużąc oczy, spoglądał na Dekkara, jego okryta rękawicą dłoń przesunęła się do sakiewki wiszącej na pendencie na piersiach. Wielu ze zgromadzonych Vraadow przyglądało się dwóm czarnoksiężnikom z umiarkowanym zainteresowaniem, inni zaś zupełnie ich ignorowali.

Waśnie stanowiły zwyczajny element życia ich rasy. Jedynym interesującym zdarzeniem było bezpośrednie starcie stron uczestniczących w konflikcie.  Dekkar uderzył pierwszy, wywołując miniaturową nawałnicę nad głową Silestiego.  Nie przerywając własnych przygotowań, zaatakowany czarnoksiężnik stworzył tarczę, która osłoniła go przed ulewą. Dekkar, jak się zdaje, wcale nie był przejęty niepowodzeniem swojej napaści. Stał spokojnie, otwarcie wyzywając przeciwnika do odpowiedzi na cios.  Drugi Vraad zrobił to z nieskrywaną przyjemnością. Wyjął z sakiewki maleńkiego, wijącego się stworka. Dru nie mógł dokładnie go zobaczyć, choć wzmocnił siłę wzroku.

Silesti rzucił żyjątko w kierunku Dekkara.

Co było do przewidzenia, Dekkar nie czekał, aż stworzenie go dosięgnie. Jednym ruchem ręki skradł rozpętanej przez siebie burzy jedną błyskawicę, która uderzyła w bezradnego sługę Silestiego i rozniosła go na kawałki. Zerwał się wiatr, unosząc szczątki w stronę pierwotnego celu, ale Dekkar nie przejął się chmurą popiołu.  Zwierzak na ramieniu Dru wiercił się, unosząc najpierw jedną, potem drugą łapę.

Próbował doszukać się sensu w tych wyraźnie nieskutecznych atakach dwóch magów,

którzy

przecież w razie potrzeby mogli przesuwać góry.

- Paaanie...

Dru uśmiechnął się ponuro i uciszył famulusa. On rozumiał to, czego nie mógł pojąć Sirvak. Po tak długich zmaganiach waśń zyskała niemal ceremonialną oprawę.  Dotychczasowe ataki, będące ledwie drobnymi próbkami vraadzkiej mocy, wkrótce miały przerodzić się w demonstrację prawdziwej siły.

Jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli, rozpoczęła się prawdziwa walka.  Strugi deszczu dotąd tłukące w ziemię wokół stóp Silestiego nagle wzniosły się w górę, otaczając ochronną tarczę kokonem jedwabistej substancji, którą wiązało przeciwzaklęcie rzucone przez odzianego w czerń czarnoksiężnika. Dru wiedział, że pod nogami Silestiego powstała pułapka zamykająca się nad głową. Oczywiście, Silesti też był tego świadom.

Gdy Dekkar wybuchnął śmiechem, a paru z przyglądających się Vraadow klasnęło w ręce na znak aprobaty, kontratak Silestiego wydał pierwsze owoce. Popiół osiadł na szerokich barkach i na głowie ofiary. Dekkar nie poświęcił uwagi tym drobinom, więc z tym większym zaskoczeniem zobaczył, że wyrastają z nich maleńkie, zębate główki osadzone na wężowych ciałach. Stworki pieniły się na ubraniu i skórze, a w chwilę po narodzinach zapuszczały korzenie i przystępowały do zadania, do którego zostały stworzone: do kąsania gospodarza.

Parę wiło się nawet po ziemi wokół stóp Dekkara, ale szybko zginęły pod jego butami.

Wielu Vraadow uznało, że wreszcie są świadkami kulminacji tysiącletnich zmagań.  Dru wątpił w to. Przeciwnicy w ciągu tego długiego czasu wpadli w niezliczone pułapki i wyszli z nich cało. Żeby ich zabić, trzeba było czegoś więcej nad takie igraszki.

Prawda, obu ubyło pewności siebie. Z kokonu zaczął bić straszliwy żar, który odczuł nawet Dru, choć stał daleko od miejsca pojedynku, na wysokim balkonie. Za pomocą prostego czaru ochłodził najbliższe otoczenie, ale w więzieniu Silestiego brakowało takiej ochrony. Raptem kokon stopił się z sykiem i wyparował, nim jego szczątki zdążyły opaść na ziemię. Nawet chmura pary szybko się rozproszyła.

Dekkar tymczasem stał tylko i czekał. Gdy przeminęło początkowe zaskoczenie, uśmiechnął się mimo ukąszeń, na które był narażony. Wkrótce nietrudno było zrozumieć jego stoicką postawę. Stworki zaczęły spadać na ziemię, z początku pojedynczo, potem całymi chmarami. Nie żyły, to znaczy każde jedno, które ukąsiło czarnoksiężnika. Dru zdążył przyjrzeć się jednemu z ostatnich żyjątek, które do końca wypełniało swoją misję, chwytając zębami niczym nie osłoniętą rękę Dekkara. Gdy tylko zassało krew, w okamgnieniu sprężyło się, jakby gotując do drugiego ugryzienia. Jednakże zamiast ukąsić, zatrzęsło się, wypluło krew ofiary...i spadło na ziemię, już nieszkodliwe i martwe.  - Paaanie?

- Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym żyje.  Domyślam się, że trzeba silnej trucizny, by zabić takie stworzenie.  Dekkar i Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliźniacze podpórki do książek, nieco wymęczeni, ale triumfujący i gotowi do drugiej rundy.  - Paaanie! - Pazury wbiły się głęboko w ramię Dru, co dobitnie świadczyło o lęku famulusa. Mroczny cień przyćmił naturalne światło dnia. Plac rozjaśniało jedynie sztuczne oświetlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia.  Niebo zaroiło się od smoków, olbrzymich potworów, większych od najwyższych koni i zdolnych do powalenia rzeczonych zwierząt jednym ciosem masywnych przednich łap. Na grzbiecie każdego ze szmaragdowych straszydeł siedział jeździec.  - Tezerenee... - mruknął Dru pod nosem.

Zebrani na placu Vraadowie, którzy z każdą sekundą coraz żywiej interesowali się pojedynkiem dwóch czarnoksiężników, nagle zamilkli; ledwie parę osób ośmieliło się szepnąć to, co przed chwilą rzekł do siebie Dru Zeree.  „Tezerenee”.

Było ich ponad czterdziestu i Dru wiedział, że są tylko wybraną reprezentacją klanu.

Vraadowie z natury niezbyt cenili więzi rodzinne - Dru i jego córka Sharissa byli wśród nich wyjątkiem. Tezerenee, rządzeni żelazną ręką swojego patriarchy, wielmożnego Barakasa, tworzyli spójną i władczą rodzinę czarnoksiężników. Słynęli również jako wprawni wojownicy, co było kolejną cechą odróżniającą ich od innych przedstawicieli rasy, która w tak znacznym stopniu polegała na swoich umiejętnościach magicznych.  Smoki zaczęły lądować na dachach i murach miasta.

Z daleka wszyscy jeźdźcy wydawali się jednakowi. Od stóp do głów okrywały ich ciemnozielone pancerze wykute z łusek bestii, które dosiadali. Hełmy z podobiznami smoczych łbów przysłaniały ich dzikie oblicza. Dwaj mieli na ramionach purpurowe peleryny - wielmożny Barakas i jego pierworodny syn, Reegan. Niemal trzecią część jeźdźców stanowili synowie patriarchy, spłodzeni w czasie pięciu tysięcy lat jego żywota.  (O tym, ilu było ich łącznie i ilu w taki czy inny sposób zginęło na przestrzeni wieków, nikt nie śmiał mówić w zasięgu słuchu władcy Tezerenee).

Barakas Tezerenee wylądował na dachu budynku, który aż się spłaszczył. Z tego

punktu obserwacyjnego górował nad wszystkimi oprócz Dru. Gładząc gęstą brodę,

rzucił

przeciągłe, twarde spojrzenie dwóm czarodziejom.

- Oto ostatnie zgromadzenie.

Jego głos, wzmocniony mocą, dosłownie wprawił w drżenie mury miasta. Co dziwne, choć z wyglądu wielmożny Tezerenee przypominał niedźwiedzia, głos miał łagodny i stonowany. Był to jednocześnie głos kogoś, kto przywykł do rozkazywania, i w jego ustach nawet zwyczajny zwrot „dobrego dnia” brzmiał jak komenda, którą należało wypełnić.

- Oto ostatnie zgromadzenie, panowie Dekkar i Silesti. Stąd Vraadowie ruszą do lepszego, mniej zniszczonego domu.

Udręczone niebo zadudniło jakby dla podkreślenia tego oświadczenia.

Dwaj przeciwnicy obrzucili się pogardliwymi spojrzeniami.  - Dopilnujcie, by ci dwaj raz na zawsze skończyli swój niedorzeczny pojedynek. - Z początku nie było jasne, do kogo zwraca się patriarcha, gdyż nadal spoglądał na Dekkara i Silestiego. Potem dwaj jeźdźcy dosiedli swoich gadzich wierzchowców i wzbili się w niebo.

Dwaj rywale zaczęli protestować, ale skamienieli pod wpływem przeszywającego spojrzenia Barakasa.

Dru zamrugał i przechylił się nad balustradą balkonu, żeby uważniej przyjrzeć się Dekkarowi i Silestiemu. Naprawdę skamienieli. Nie poruszali się, tylko ich oczy śmigały na boki w daremnej próbie znalezienia kogoś, kto mógłby uwolnić ich spod zaklęcia władcy Tezerenee. Smoki tymczasem zawisły tuż nad głowami bezradnych Vraadow, wzbijając tumany pyłu, które zmusiły tłumy do cofnięcia się. Raptem na rozkaz jeźdźców chwyciły Dekkara i Silestiego w przednie łapy.

Jeźdźcy spojrzeli na pana swego klanu, czekając na dalsze rozkazy. Barakas Tezerenee po chwili namysłu rzekł:

- Zabierzcie ich na zachód. Nie wracajcie, dopóki jeden z nich nie zwycięży...

albo nie

zginą obaj.

Smoki załopotały potężnymi skrzydłami i wzbiły się szybko w przestworza. Po paru sekundach przemieniły się w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet dla najbardziej bystrookich obserwatorów. Po niecałej minucie znikły bez śladu.  Barakas powiódł wzrokiem po pozostałych Vraadach - którzy, co było dla nich nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynował pozbycie się Silestiego i Dekkara, powiedział:

- Niechaj towarzyszy wam duch zgromadzenia.

Nie dodając słowa więcej, odwrócił się, najwyraźniej tracąc zainteresowanie zebranymi, i spojrzał na czekającego Dru.

Dru lekko skłonił głowę.

- Przybyłem, jak poleciłeś.

W następnej chwili władca Tezerenee stał obok niego. Sirvak, który wyraźnie nie lubił niczego, co wiązało się ze smokami, syknął przeciągle. Dru uciszył famulusa.

Barakas

spojrzał na niego z zimnym uśmiechem na ustach.

- Wypadało, żebyś się tu stawił, Zeree. To nasze wspólne dzieło.  Pochlebstwo nie odniosło pożądanego skutku, choć Dru udał, że czuje się zaszczycony.

- To twoja zasługa, Barakasie. Twoja i twoich synów, Rendela i Gerroda.  Po raz pierwszy od czasu przybycia patriarcha okazał zakłopotanie. Wysokiego Vraada szczególnie zainteresowała konsternacja wywołana przez wzmiankę o synach.  - Tak, wypełnili swoją rolę, ale to ty położyłeś podwaliny.  Na placu inni Vraadowie zajęli się własnymi sprawami. Większość z nich zapomniała o Dekkarze, Silestim i nawet czujnych Tezerenee. Barakas zaśmiał się chrapliwe.  - Słabi głupcy! Dzieciaki! Gdyby nie my, nadal płakaliby nad swoim losem! - Złapał Dru za ramię. - Chodź! Nadchodzi czas próby, Zeree. Chcę, żebyś przy tym był.  Zdawało się, że otaczający ich świat zakręcił się wokół siebie.  Kiedy znów się rozwinął, otoczenie uległo zmianie. Stali w przestronnej komnacie z pentagramem wyrysowanym na podłodze. Na wierzchołkach ramion i w punktach węzłowych siedziało dziesięciu Tezerenee. Miejsce w środku zajmowała nieruchoma zakapturzona postać, różniąca się od pozostałych krojem długiego płaszcza, łuskowej tuniki i wysokich butów. Spod kaptura wysuwały się kosmyki białych jak śnieg włosów, co trochę upodabniało ją do Dru.

- Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w środku pentagramu, ukląkł przed patriarchą klanu. Barakas raczył położyć dłoń na zakapturzonej głowie syna.  - Gerrodzie, wyjaśnij, co się tu dzieje. - Jego chłodny ton maskował podejrzliwość i pierwsze ślady słusznego gniewu.

Gerrod podniósł głowę. W przeciwieństwie do większości męskich członków Tezerenee, był przystojny. Ciemne włosy okalały jego arystokratyczne oblicze, odziedziczone głównie po matce. Był szczupły w porównaniu z innymi Tezerenee, takimi jak Barakas czy Reegan, i raczej nie wyglądał na wojownika. Na pozór mógł być bliźniakiem wysokiej postaci leżącej na środku pentagramu. W rzeczywistości ich narodziny dzieliło tysiąc lat. Byli bliźniakami, ale łączyło ich pokrewieństwo dusz, nie ciał.  - Rendel nie mógł dłużej czekać, ojcze - powiedział Gerrod. Mówił niezwykle spokojnie. Dru pomyślał, że sam nie zdobyłby się na większe opanowanie.  - Nie mógł czekać?

Dru nagle zrozumiał implikacje stwierdzenia Gerroda.  Młodszy Tezerenee skłonił głowę przed ojcem i zadrżał lekko, gdy patriarcha zacisnął rękę na jego głowie. Gdyby tylko chciał, mógłby zgnieść czaszkę syna jak miękki owoc.

Władca Tezerenee zerknął dumnie na swojego towarzysza.  - Wygląda na to, Zeree, że Rendel skoczył w przepaść dzielącą światy. Jego ka jest teraz tam - w Smoczym Królestwie.

II

- Co?

Zaniepokojony ruchem pana, Sirvak otworzył oczy i syknął. Niewielki wężosmok, który siedział na półce, odpowiedział podobnym syczeniem i wyzywająco rozpostarł skrzydła. Dru uciszył Sirvaka paroma wyszeptanymi słowami, zaś jedno wściekłe spojrzenie władcy Tezerenee zmroziło wężosmoka.

Władca Barakas uśmiechnął się w nikłej próbie - jeżeli naprawdę próbował - podniesienia Dru na duchu.

- Wybacz, Zeree. Nazwaliśmy świat leżący za zasłoną Smoczym Królestwem. Skoro nikt nie może podać nam jego nazwy, uznaliśmy, że sami go nazwiemy.  „»My« oznacza ciebie” - pomyślał Dru z przekąsem. Patriarcha Tezerenee, który osobiście uczynił ze smoków symbol swego klanu, wiedział, że ma niewątpliwą i wyjątkową przewagę nad resztą Vraadow. Codziennie od chwili odkrycia, że tuż za ich własnym światem leży inny, sprawnie funkcjonujący, Barakas Tezerenee starał się podkreślać, że to on panuje nad sytuacją. Kiedy pierwsze szaleńcze próby fizycznego przejścia do tamtego świata zakończyły się sromotną porażką, Barakas zajął się studiowaniem prac swoich rywali. Dru wyłącznie dzięki własnym eksperymentom miał swój udział w sukcesie klanu.

Wymyślił coś,

co stało się nadzieją Vraadow, ich triumfem.

Reszta rasy poczuła się urażona przywilejami, jakich nie szczędził mu Barakas, więc Dru zaczął uważać, co i do kogo mówi, gdyż mściwości Vraadom nie brakowało.  Zakłopotany Dru, chcąc uniknąć wygłoszenia komentarza, wbił wzrok w rozpostartego na podłodze Rendela. Syn patriarchy leżał bezwładnie, jak nieżywy.  Rzeczywiście było całkiem prawdopodobne, że umarł, a jego ka tkwi uwięzione w jakiejś bezdennej otchłani. Plan Tezerenee był niezwykłe śmiały, nawet według kryteriów Vraadow.

I rodził pytanie, na które Dru jak na razie nie znał odpowiedzi. Barakas nie wyjawił mu wszystkiego.

„Jaki sens ma przenoszenie ka, jeśli na końcu podróży nie czeka odpowiednie naczynie?”

Władca Tezerenee obiecał sukces zarówno swoim poplecznikom, jak i rywalom, i wiedział, że musi dotrzymać obietnicy. Niepowodzenie podważyłoby nie tylko jego pozycję poza klanem, ale pogrążyłoby go w oczach samych Tezerenee. Wychował ich na własne podobieństwo, co zdaniem Dru Zeree było jego największym i niosącym niebezpieczeństwo błędem.

Choć Tezerenee bali się swojego pana, zwróciliby się przeciwko niemu i posłali go na spotkanie ze smoczym duchem, którego otaczał taką czcią.  - Entuzjazm... Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysiłkiem zdjął rękę z głowy Gerroda. Dru był pewien, że młodszy Tezerenee pozwolił sobie na westchnienie ulgi, choć mogło ono zostać poczytane przez ojca za oznakę słabości. Syn patriarchy poderwał się z podłogi i szybko odsunął na bok.

Barakas ruszył miarowym krokiem. Dru pospieszył za nim. Metoda przenoszenia ka była jego pomysłem, ale z założenia ograniczonym wyłącznie do Nimth. Ponieważ dokąd można by się udać poza światem Vraadow?

Odkrycie świata za zasłoną - ukrytego świata, jak pierwotnie nazwał je Dru - stało się przełomem, który radykalnie odmienił życie niemal nieśmiertelnych Vraadow.  Widmowa kraina nęciła widokami falistych wzgórz i bujnych lasów, ale pozostawała poza ich zasięgiem.

Parę osób natychmiast wykpiło odkrycie, twierdząc, że widoki drzew i gór nałożone na zmaltretowany, niestabilny krajobraz Nimth są niczym więcej, jak kuglarską sztuczką.

Jednakże kiedy nikt nie przyznał się do jej autorstwa, stało się jasne, że obrazy te nie są mirażem. Vraadowie zaczęli gorliwie badać nowy świat...jako swój drugi dom.  „Kiedy ost...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin