Emile M. Cioran - Księga złudzeń.doc

(1837 KB) Pobierz

#              Emile M. Cioran              Ksiąg a złudzeń              11



dozna uniesienia i rozkoszy. Stan muzyczny nie jest złudzeniem, gdyż żadne złudzenie nie może osiągnąć takiego stopnia pewności ani wywołać tak organicznego doświadczenia absolutu, nieporównywalnego z niczym przeżycia, mającego znaczenie samo w sobie i tak wyrazis­tego w swej istocie. W momentach, kiedy rezonujemy w przestrzeni, a przestrzeń rezonuje w nas, w tych momen­tach zanurzenia w strumieniu dźwięków, gdy mam po­czucie całkowitego panowania nad światem, nie mogę zadać pytania, dlaczego nie stanowię jedności ze wszech­światem. Nikt, kto nie poddał się pragnieniu tej absolutnej wyłączności, kto nie doświadczył nieuleczalnego metafi­zycznego imperializmu, chcąc usunąć granice oddzielające świat od „ja”, nie zaznał z taką szaloną i nieporównywalną intensywnością muzycznego doświadczenia egzystencji. Stan muzyczny łączy w jednej osobie nieograniczony egoizm z najwyższą formą szlachetności. Chcemy być jedynie sobą nie z niskiej pychy, lecz z najwyższej woli jedności, chęci zniesienia bariery jednostkowości nie po to, by spowodować zniknięcie jednostki, ale po to, by pokonać zniewalające nas warunki narzucone przez ist­nienie tego świata. Ten, kto nie odczuł zanikania świata jako ograniczającej, obiektywnej i odrębnej rzeczywistości, kto we własnych porywach muzycznych, drżeniach i wib­racjach nie miał wrażenia wchłaniania w siebie świata, ten nie zrozumie nigdy sensu doświadczenia, w którym wszystko przemienia się we wszechogarniającą, powszech­ną, ciągłą, wstępującą, zmierzającą ku wyżynom w stanie urzekającego chaosu dźwięczność. Czymże jest stan muzyczny, jeśli nie łagodnym chaosem, którego szczyty upojenia stanowią niebiańska rozkosz i kołysanie za­chwytu?

Żyć pragnę jedynie dla tych chwil, w których od­czuwam całe istnienie jako melodię, kiedy wszystkie rany mego bycia, wszystkie wewnętrzne krwawienia, wszystkie powstrzymywane łzy i przeczucie szczęścia, które zjawiały się pod letnim niebem wiecznego błękitu, skupiły się po to, by stopnieć u zbiegu brzmień, w porywie melodii i powszechnej komunii, ciepłej i dźwięcznej.

Wpadam w zachwyt i omdlewam z rozkoszy w obliczu muzycznej tajemnicy, tkwiącej we mnie. która odbija się w melodyjnych falach, która rozbija mnie i sprowadza moją istotę do czystego rytmu. Utraciłem substancjalność, ten nieredukowalny element, który nadawał mi wyrazistość i kontur, który wprawiał mnie w drżenie w obliczu świata i sprawiał, że czułem się porzucony w śmiertelnej samot­ności; osiągnąłem łagodną i rytmiczną niematerialność, w której dalsze poszukiwanie „ja” nie ma już żadnego sensu, gdyż moje umelodyjnienie, moja przemiana w melodię, czysty rytm, wyrwało mnie z codziennej względności życia.

Moją najwyższą wolą, wolą uporczywą, wewnętrzną, która pożera mnie i wyczerpuje, byłoby nigdy już nie powrócić z tego muzycznego stanu, żyć w zachwycie, oczarowaniu, pogrążony w melodyjnym upojeniu, odu­rzeniu boskimi dźwiękami, być samemu muzyką sfer, eksplozją wibracji, kosmicznym śpiewem, wzlotem w spi­rali rezonansów. W tym uniesieniu pieśni smutku przestają sprawiać ból, a łzy palą jak w stanie najwyższego ob­jawienia mistycznego. Jak mógłbym zapomnieć powstrzy­mywane łzy tego najwyższego szczęścia? Trzeba by umrzeć, aby już nigdy nie musieć powracać do innego stanu. W mym wewnętrznym oceanie płynie tyle samo łez, ile drżeń, które uczyniły me życie niematerialnym. Gdybym umarł w tej chwili, byłbym najszczęśliwszym
z ludzi. Zbyt wiele wycierpiałem, by niektóre odmiany szczęścia stały się dla mnie nieznośne. A moje szczęście jest tak kruche, obwiedzione płomieniami, nawiedzane zawieruchami, spowite spokojem, jasnością i rozpaczą zjednoczonymi w porywie melodii, że przenosi mnie w stan rozkoszy o zwierzęcej sile i demonicznej obcości. Nie potrafilibyśmy przeżyć do samej głębi muzycznego do­świadczenia egzystencji, gdybyśmy nie byli w stanie znieść tego niewyrażalnego wstrząsu, głębokiej obcości, ner­wowego, napiętego paroksyzmu. Drżenie aż do punktu, w którym wszystko staje się rozkoszą. Jeśli nieobecna jest w stanie tym ekstaza, nie ma też muzyki. Ekstaza muzyczna jest powrotem do tożsamości, do pierwotnego źródła, pierwszych korzeni istnienia. Nie ma w niej nic prócz czystego rytmu egzystencji, wewnętrznego i or­ganicznego prądu życia. Słyszę życie. Tam rodzą się wszelkie objawienia.

Tylko w muzyce i w miłości doznajemy rozkoszy aż do zatraty w śmierci, w tym spazmie namiętności, w którym umieramy, nie mogąc znieść naszych wewnętrznych drżeń.

I radujemy się myślą o gwałtownej śmierci, która uwol­niłaby nas od konieczności przeżycia tych chwil. Rozkosz umierania, bez związku z obsesyjnymi myślami i świado­mością śmierci, rodzi się w wielkim doświadczeniu jedności, kiedy czujemy, że stan ten już nigdy nie powróci. Te wyjątkowe doznania obecne są jedynie w muzyce i miłości — całym sobą zdajemy sobie sprawę, że nie ma dla nich powrotu i całym sercem opłakujemy codzienne życie, które na powrót stanie się naszym udziałem. Z jaką zadziwiającą rozkoszą przychodzi nam na myśl, że można umrzeć w takiej chwili i przez to jej nie utracić. Powrót ' l< > codziennej egzystencji po takim doświadczeniu stanowi nieskończenie większą stratę niż ostateczne zniknięcie. /;il, że nie można umrzeć na szczytach stanu muzycznego i erotycznego, uświadamia nam, ile mamy do stracenia, yjąc. W chwili, gdy pojmiemy lub wyobrazimy sobie odwracalność stanu muzycznego i erotycznego, kiedy przeniknie nas organicznie myśl o możliwości odrodzenia, kiedy jedność wyda nam się zwykłym złudzeniem, nie będziemy już mogli mówić o rozkoszy umierania i po­wrócimy do doświadczenia śmierci immanentnej życiu, która czyni z niego jedynie drogę ku śmierci. Aby pogrążyć się w śmiertelnych rozkoszach, należałoby doskonalić i pielęgnować te wyjątkowe stany, których odwracalność

jest niepojęta.

Muzyka i miłość nie mogą pokonać śmierci, ponie­waż do ich istoty należy to, że kiedy wzrasta ich siła, zbliżają się do niej same. Jedynie w początkowym sta­dium mogą być bronią przeciwko umieraniu. Tylko łagodna muzyka i spolegliwa miłość mogą stawać z nią w szranki. Pokrewieństwo pomiędzy miłością i śmiercią nie jest większe niż pomiędzy muzyką i śmiercią, po­nieważ związek między nimi ustanawiany jest przez skok, który być może nie jest niczym więcej niż wraże­niem', ale który — w przestrzeni wewnętrznej — nie jest przez to mniej znaczący. Erotyczny i muzyczny skok ku śmierci! Nieznośna pełnia pierwszego z nich unosi nas, drugi łamie opór jednostkowości wszechogar­niającą wibracją. To, że znaleźli się jeszcze ludzie prag­nący popełnić samobójstwo z niemożności zniesienia szaleństw miłości, przywraca dobre imię ludzkości, rów­nież szaleństwom, którym poddaje się człowiek w do­świadczeniu muzycznym. Niezrozumienie muzyki i nie-


 

zdolność jej odczuwania to zbrodnia. Jest nią również niezdolność wyobrażenia sobie, że w takich chwilach mogłoby się zbrodnię popełnić.

Stany te nie mają wartości i nie wyrażają wyjątkowej głębi, jeśli nie prowadzą do żalu po niemożliwej śmierci. Ten, kto w każdej sekundzie by czuł, że umiera z ich powodu, osiągnąłby najgłębsze doświadczenie życia. Mimo że umieranie zaczyna się dla nas wszystkich wraz z życiem, niewielu z nas znane jest doświadczenie śmierci w każdej jego chwili.

Bez przerwy dokonywać muzycznego i erotycznego skoku w śmierć! Albo niech wypływa on z własnej samotności, niech będzie samotnością bycia, samotnością ostateczną. Jakie inne jeszcze samotności mogą nastąpić po niej, jaki inny jeszcze smutek? Czym byłyby moje rozkosze bez mego smutku i czym byłyby moje łzy bez mego smutku i bez mych rozkoszy? Czym byłby mój śpiew bez mych klęsk i otchłani, a moje posłannictwo bez mej rozpaczy?

Przeklęta niech będzie chwila, w której życie nabierać zaczęło kształtu i zyskało jednostkowość, gdyż wtedy narodziła się samotność bycia i cierpienie pozostawania jedynie sobą, odczucie porzucenia. Życie pragnęło samo- potwierdzenia poprzez indywiduację, a kiedy już to osiągnęło, dowiodło swego imperializmu. Ale gdy poniosło klęskę, nadeszła samotność, chociaż dla głębiej sięgającego wzroku imperializm jest tylko formą, za pomocą której bycie ucieka przed samotnością. Gromadzimy bogactwa, odnosimy tryumfy, zwyciężamy i walczymy po to, by uciec przed samym sobą, by pokonać ból i cierpienie bycia w głębi jedynie sobą. Jeśli samotność potwierdza rzeczywistość naszego bycia, nie gwarantuje w żaden sposób rzeczywistości życia w ogóle. Doświadczenie samotności wrasta wraz z powiększaniem się poczucia merzeczywistości życia. Od dnia, w którym życie zaprag­nęło być czymś więcej niż tylko możliwością i urzeczywist­niło się w jednostce, narodziły się obawa przed jedynością i lęk przed byciem samotnym, a pragnienie jednostkowego bytu, by przekroczyć ten przeklęty proces, wyraża jedynie wysiłek uniknięcia samotności — samotności metafizycz­nej, w której czujemy się porzuceni nie tylko częściowo, ale organicznie i istotowo, w całej swej naturze. Oto dlaczego samotność przestaje być właściwością bycia jedynie w chwili, kiedy przestaje ono istnieć.




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


16              Emile M. Cioran              Księga złudzeń              17

O              SZCZĘŚCIU NIEBYCIA ŚWIĘTYM

I )ługotrwałe cierpienie może uczynić nas jedynie głupcem lub świętym. Nikt z nas nie zaprzecza jednak pierwszemu członowi alternatywy, ponieważ niepodobna lękać się lub radować możliwym ogłupieniem, tym paraliżem zmysłów i świadomości zrodzonym z nadmiaru cierpień. Taki stan nie wzbudziłby ani lęku, ani radości, ponieważ dobrze wiemy, że wyklucza on przenikliwość umysłu, uniemoż­liwia przyrównanie go do stanów wcześniejszych i stoi na przeszkodzie trosce o własny los. Jak bardzo jednak umysł ludzki mrozi przerażenie na myśl o zdobyciu świętości, ile niewyjawionych obaw napada go, kiedy niewyraźnie jeszcze przeczuwa, że jego cierpienie popchnie go ku świętości. Nikt nie chce umrzeć jako głupiec, nikt nie chce żyć jako święty. Ale gdy się nim staje, bezwolnie czyni ze swego losu powołanie, a z nieuchronności cel.

Nie sama świętość, lecz jej początki i stopnie są przerażające. Wywołują one niewytłumaczalne lęki, tym większe, gdy pojawiają się w okresie młodości. Doznajemy bólu na myśl, że nasze życie mogłoby zostać przerwane, zanim umrzemy, że zatrzyma się w chwili, kiedy osiąg­nęliśmy szczyt jasności umysłu, kiedy wszystko widzimy będziemy w takim świetle, że nawet blask ciemności nas oślepia. Świętość wymaga tylu wyrzeczeń, że młody


człowiek, którego życie do tego momentu pogrążone było w smutku, nie może się zdecydować na egzystencję pozbawioną miłych niespodzianek przeciętności. Od­niesienie pewnego dnia zwycięstwa nad miernotą, osiąg­nięcie stanu, w którym nie łączą już nas żadne więzy z życiem, może wywoływać jedynie poczucie żalu; dręczy nas myśl, że w świętości nie będziemy już nawet odczuwać Żalu za życiem, które utraciliśmy, ani mieć nadziei na rozpacz.

Strach przed świętością...

Jak świętość ma nie budzić obaw, skoro uważaliśmy się za zdolnych jedynie do spalania się w płomieniach, do barbarzyńskich porywów i wybuchów, skoro marzyliśmy

0  nieskończonym uniesieniu, a na ich miejscu znajdujemy wewnętrzny bezruch i zatrzymanie biegu życia, których podniosły sens wprawia was w zdumienie. Albowiem jest coś podniosłego w tej ciszy życia i organicznej żałobie, kłopotliwych oznakach świętości, niepokojących stanach przed-świętości.

Czy nie poczuliście kiedyś, jak życie się w was zatrzymuje? Czy nie sprawiło wam bólu to, że życie milkniel

Nie czuliście nigdy, że wasze instynkty zanikają

1    wycofują się jakby w ostatecznym odpływie? I czy w odpływie tym nie odczuwaliście samotności opuszczenia przez życie?

Świętość jest stanem, w którym człowiek nadal żyje, mimo że życie się z niego wycofało, tak jak cofają się wody morskiego przypływu. Dlatego dusza świętego przypomina opustoszałe morze, w którym wszystko się zatrzymuje. Człowiekowi dana jest możliwość przejścia od radości ze słyszenia życia do smutku poczucia, że się zatrzymuje. Staje on przed następującym problemem: żyć egzystencją obok czy poza życiem. Tragedią człowieka jest niemożność życia wewnątrz, ale jedynie z tej lub tamtej strony, przecll ub ponad. Może mówić zatem jedynie

0  tryumfie bądź porażce, o zysku bądź stracie, nie może nawet żyć w świecie, lecz szarpie się na próżno, rozdarty pomiędzy piekłem i niebem, pomiędzy wznoszeniem się

1  upadkiem.

Są stany, których istnienia nawet Bóg nie może sobie wyobrazić, gdyż stany naprawdę istotne mogą się zrodzić jedynie z niedoskonałości. Moja rozpacz wynosi mnie ponad wszelką boskość. Przyjemnie myśleć, że tylko niedoskonałość może nas jeszcze czegoś nauczyć.

Złączyć się ze wszystkich sił z własną niedoskonałością, własną rozpaczą i własną śmiercią.

Co można powiedzieć o człowieku, który nie chce mieć dość zdrowego rozsądku, by przekroczyć cierpienie? Czy jednak rzeczywiste cierpienia można naprawdę przekroczyć? Czy istnieje jeszcze wartość zewnętrzna, do której można by je odnieść? Zarzucać mi się będzie

   daremnie — że cierpienie nie ma korzeni ontologicznych

i  nie może być pojmowane jako nieodłączna część struktury istnienia. Jaką wartość może jednak mieć taki zarzut dla ludzi, których całe istnienie określone jest przez cierpienie? Doznając tak wielu udręk, można się sta6 jedynie świętym. Czy cierpienie nie zasługuje na większą nagrodę, nagrodę śmierci? Radujmy się zatem, że w tym świecie przynaj­mniej śmierć nie jest mglista.

Strach przed staniem się świętym lub żal, że się nie umiera.




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Księga złudzeń              23

O              NAJWIĘKSZYM ŻALU.

żal. żc nie udało się urzeczywistnić czystego życia w sobie, /f nękają nas świadomość, duch, myśli i wartości, że iliV<-‘/ą nas tęsknota, rozpacz, obsesje i lęki, że czuło się iw każdym kroku, w każdym rytmie, w każdej chwili Aycin śmierć, że w każdej chwili torturował nas lęk przed nicością, myśl o marności i obawa przed istnieniem.

Żal, że nie jest się czystym życiem, że życie nie jest pieśnią, porywem i przeszywającym nas drżeniem, żal, /<* nic jest się tchnieniem, tak czystym, że staje się ułudą, i tiik gorącym, że stanowi pocieszenie, że nie jest się s/ezęściem, rozkoszą, śmiercią od światła.

Pragnąłbym, by życie krążyło we mnie swą nieznośną Iu*Inią, by kreśliło tam bezimienne ruchy sprzed czasu uulywiduacji — to jedyne pragnienie życia, by być wszędzie, zbiegając się ze śmiercią. To życie biłoby we mmc tak mocno, że w swym rozmachu stałoby się pro­mieniowaniem, eksplozją fal świetlnych, szaleńczą wib- meja. Wszystko zjednoczyłoby się z tryumfem bycia i siałoby się jedynie muzyką, orgią dźwięków, pociągającą

i    zachwycającą aż nie do zniesienia. Mógłbym wtedy /1 /.cc się odpowiedzialności za płynące we mnie życie,

ii ono przemówiłoby moim głosem!

Nie istnieje skuteczniejszy środek pozwalający znieść ból niż umartwianie się i samoudręka. Dręczy, rozdziera, pożera cię cierpienie? Uderz się, spoliczkuj, biczuj, aż doznasz straszliwszych cierpień. W ten sposób oczywiście nie odniesiesz zwycięstwa, ale zniesiesz cierpienie i wyciąg­niesz z niego dużo więcej, niż gdybyś pospolicie wziął je na siebie. Ofiaruj swe ciało umartwieniu, rozpal je tak, by buchnął z niego ogień, napnij nerwy i zaciśnij pięść, jakbyś chciał wszystko zdruzgotać, jakbyś chciał objąć słońce i odepchnąć gwiazdy. Niech krew płynie w twych żyłach gorącym prądem, gwałtownym, nie do zniesienia, niech wprawią cię w zachwyt purpurowe wizje, niech cię oślepi aureola zrodzona z dreszczy ciała, nerwów i krwi. Niech wszystko w tobie płonie, by ból nie uczynił cię łagodnym i letnim. Nie nadszedł jeszcze czas, kiedy umartwienia, samoudręka i męki będą mogły oddać z siebie wszystko, co mogą, bo ludzie nie potrafią jeszcze z cierpienia wykrzesać ognia.

Kiedy czujesz, że cierpienie cię ujarzmia, wnika w ciebie, jakby chciało cię sparaliżować, rozszerza zasięg i zatrzymuje w miejscu twe życie, użyj wszystkiego, co masz, by spalić w sobie wszystko, by pobudzić swój organizm, by otępić go uniesieniem i odurzyć pociągają­cymi wizjami. Paznokcie wbite w ciało i pejcz na skórze, twarz boleśnie wykrzywiona, jakby miała wybuchnąć, na zmianę czerwona i blada, przekrwawione z przerażenia oczy o nieprzytomnym spojrzeniu, spróbuj powstrzymać upadek, uniknąć moralnej klęski i organicznego paraliżu. Rozbudź wszystkie swe organy, upój je nowymi cier­pieniami i pokonaj siłę przyciągania mroków cierpienia, zadając sobie jeszcze większy ból. Pejcz może wyrwać śmierci więcej życia niż wszystkie rozkosze zmysłowe.

Chłoszcz swe ciało do chwili, kiedy zacznie drżeć. Bądź pewien, że jeśli potraktujesz siebie w ten sposób, twój żal i twoja rozpacz będą mniejsze.

Nie omieszkaj opierać się aż do przesady. Tylko w ten sposób cierpienie nie unicestwi cię, nim wybije twoja godzina. Niech twoje napięcie będzie tak silne, by twe szczęki się zacisnęły, by twój język zesztywniał, a mózg skupił się tak, byś już nie wiedział, czy ujarzmiony jesteś ciszą, czy twe usta wydają krzyk. Cierpienie mogą pokonać jedynie nowe cierpienia. Oznacza to, że nie można na­prawdę zwalczyć wielkiego bólu, można go jedynie włączyć, ustalając jego hierarchię, do naszego istnienia. Niech poprzez umartwianie wystrzeli z ciebie błyskawica, dym i proch, a z nich wyłonią się nienawiść, rozpacz i smutek.

Niektórzy przeszli przez mękę po to, by dotrzeć do królestwa niebieskiego i uniknąć piekła; inni, by nie zostać przez nie pożarci; ostatni w końcu, by nie pochłonęło ich własne piekło.

Chłosta ta różni się istotnie od ascetycznego biczowa­nia. Asceta biczuje się po to, by umknąć pokusom życia; my — po to, by zwalczyć pokusy śmierci. Jedni czynią t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin