Koontz Dean - Jedyna ocalona.doc

(2124 KB) Pobierz

Dean Koontz

 

 

 

 

Jedyna ocalona

 

Pamięci Raya Mocka, mego wuja,

który dawno temu przeniósł się do lepszego świata.

Za moich lat dziecinnych, gdy cierpiałem i rozpaczałem,

twoja przyzwoitość i czułość,

a także poczucie humoru pozwoliły mi zrozumieć,

czym powinien być człowiek.

Niebo jest głębią, niebo jest mrokiem,

światło gwiazd tylko zimnym obłokiem.

Gdy patrzę w górę, lękam się nieraz,

Że wszystko, co jest, to – tu i teraz,

Ów świat samotny, ziemia zmęczona,

I gwiazdy martwe, i dal niezmierzona…

Nie widzę powodu, by z losem się zmagać,

By śmiać się radośnie czy gorzko płakać,

By spać czy też czuwać wciąż na nowo,

Obietnice spełniać i dawać słowo.

Więc nocą kieruję oczy złaknione

Na niebo – czyste, lecz nieprzeniknione.

Ten zimny jak kamień łuk ponad nami.

Czy jesteś tam, Boże? Czyśmy tu sami?

 

KSIĘGA WSZELKICH SMUTKÓW

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

STRACENI NA ZAWSZE

1

 

Joe Carpenter obudził się w swoim mieszkaniu w Los Angeles o wpół do trzeciej nad ranem w sobotę, przyciskając do piersi poduszkę i wołając w ciemności imię utraconej żony. Smutek i przerażenie brzmiące w jego własnym głosie wyrwały go ze snu, który opadał z wolna drżącymi zasłonami, tak jak z belek stropu opada kurz, gdy domem poruszy trzęsienie ziemi.

Kiedy uświadomił sobie, że nie trzyma w objęciach Michelle, wtulił głowę w poduszkę. Obudził się, czując zapach jej włosów. Teraz bał się, że najsłabszy nawet ruch może zniszczyć to wspomnienie i pozostawić jedynie kwaśny zapach potu.

Bezruch nie mógł jednak ocalić tego wspomnienia w całym jego bogactwie. Woń włosów Michelle ulotniła się niczym powietrze z balonu i po chwili nie mógł już jej przywołać.

     Czując pustkę, wstał i podszedł do okna. Całe umeblowanie stanowił

materac na podłodze, nie musiał się więc martwić, że wpadnie na coś w ciem-

ności.

     Mieszkanie – przestronny pokój połączony z małą kuchenką, garderoba

i ciasna łazienka – znajdowało się nad garażem na dwa samochody przy Lau-

rel Canyon. Po sprzedaży domu w Studio City nie zabrał ze sobą mebli, gdyż

martwi ludzie nie potrzebują takich rzeczy. Przybył tu, by umrzeć.

     Od dziesięciu miesięcy płacił czynsz, czekając na poranek, kiedy się już

nie obudzi.

     Okno wychodziło na wysoką ścianę kanionu, na niewyraźne i czarne

kształty wiecznie zielonych krzewów i eukaliptusów. Na zachodzie między

drzewami prześwitywał okrągły, pucołowaty księżyc – srebrzysta obietnica

gdzieś za ponurymi lasami.

 

 

                                     9

 

     Dziwił się, że wciąż jeszcze nie jest martwy. Choć nie był też żywy. Tkwił

gdzieś pośrodku. W połowie drogi. Musiał znaleźć koniec tej ścieżki, gdyż

powrotu do jej początku już dla niego nie było.

     Wyjął z lodówki oszronioną butelkę piwa i wrócił na legowisko. Usiadł,

opierając się plecami o ścianę.

     Piwo o wpół do trzeciej w nocy. Powolne zsuwanie się po równi pochyłej.

     Żałował, że nie potrafi zapić się na śmierć. Gdyby mógł opuścić ten świat

w otępiającej mgle alkoholu, nie musiałby się martwić, że trwa to tak długo.

Jednakże zbyt duża ilość trunku wymazałaby nieodwracalnie wspomnienia,

a wspomnienia były dla niego świętością. Wypijał za jednym zamachem tyl-

ko kilka piw czy kieliszków wina.

     Jedynym źródłem światła w pokoju, prócz niewyraźnego, prześwitują-

cego przez drzewa blasku księżyca na szybie, były podświetlane cyferki tele-

fonu stojącego obok materaca.

     Znał tylko jednego człowieka, z którym mógł szczerze rozmawiać o swojej

rozpaczy, nieważne – w środku nocy czy też w blasku dnia. Choć miał dopie-

ro trzydzieści siedem lat, jego ojciec i matka nie żyli już od dawna. Nie miał

sióstr ani braci. Przyjaciele próbowali go pocieszyć po tragedii, ale odczuwał

zbyt wielki ból, by rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Bronił się przed ich

współczuciem tak agresywnie, że większość dawnych znajomych zraził.

     Wziął telefon, położył go sobie na kolanach i zadzwonił do matki Mi-

chelle, Beth McKay.

     W Wirginii, niemal trzy tysiące mil dalej, podniesiono słuchawkę po

pierwszym sygnale.

     – Joe?

     – Obudziłem cię?

     – Znasz mnie, kochanie – kładę się wcześnie, a wstaję przed świtem.

     – Henry? – spytał. Był to ojciec Michelle.

     – Och, ten stary potwór przespałby koniec świata – odparła z czułością.

     Była miłą i łagodną kobietą, pełną współczucia dla Joego, choć musiała

zmagać się też z własnym bólem. Odznaczała się niespotykaną siłą.

     Zarówno Joe, jak i Henry podczas pogrzebu szukali pomocy u Beth, a

ona była dla nich oparciem. Kilka godzin po uroczystości, dobrze po pół-

nocy, Joe znalazł ją na patio. Siedziała w piżamie, przygarbiona niczym sta-

ruszka i umęczona, łkając w poduszkę, którą przyniosła ze sobą z pokoju

gościnnego, i starając się nie obarczać swym bólem męża czy zięcia. Joe

usiadł obok niej, ale nie chciała, by trzymał ją za rękę czy otaczał ramieniem.

Cofnęła się przed jego dotykiem. Smutek, jaki odczuwała, był tak wielki, a

jej nerwy tak napięte, że szept pocieszenia brzmiał w jej uszach jak krzyk, a

kochająca dłoń paliła jak rozpalone żelazo. Nie chcąc zostawiać jej samej,

Joe wziął siatkę na długim kiju i zaczął oczyszczać basen: okrążał zbiornik o

drugiej nad ranem, zbierając z czarnej powierzchni owady i liście, nie wi-

dząc nawet tego, co robi. Po prostu chodził i chodził w kółko, machając

kijem, podczas gdy Beth płakała w poduszkę; snuł się tak, aż w końcu na

 

                                      10

 

powierzchni wody pozostał tylko blask zimnych i obojętnych gwiazd. W

końcu, wypłakawszy wszystkie łzy, Beth podniosła się, podeszła do niego i

wyjęła mu siatkę z rąk. Zaprowadziła go na górę i otuliła w łóżku jak dziec-

ko. Zasnął głęboko, po raz pierwszy od wielu dni.

     Teraz, oddzielony od teściowej niewyobrażalnym dystansem, Joe odsta-

wił nie dopite piwo, by z nią pomówić.

     – Czy u ciebie już świata, Beth?

     – Słońce wzeszło dopiero przed chwilą.

     – Siedzisz pewnie przy kuchennym stole i patrzysz przez wielkie okno.

Niebo jest ładne?

     – Na zachodzie jest wciąż czarne, trochę błękitne, a na wschodzie lśni

cała paleta kolorów – różowy, koralowy i szafirowy, jak japoński jedwab.

     Joe dzwonił do niej regularnie nie tylko po to, by czerpać od Beth siłę,

ale również dlatego, że lubił słuchać, jak mówi. Specyficzne brzmienie jej

głosu i miękki akcent Wirginii były takie same jak u Michelle.

     – Odebrałaś telefon, wymawiając moje imię – zauważył.

     – A kto inny mógłby dzwonić o tej porze, kochanie?

     – Czy tylko ja telefonuję tak wcześnie?

     – Inni rzadko. Ale tego ranka… to mogłeś być tylko ty.

     Najgorsze wydarzyło się równo przed rokiem, na zawsze zmieniając ich

życie. Była to pierwsza rocznica tragedii.

     – Mam nadzieję, że jadasz już lepiej, Joe. Wciąż chudniesz?

     – Nie – skłamał.

     W ciągu minionego roku przejawiał taką obojętność wobec jedzenia, że

zaczął tracić na wadze. Schudł dziesięć kilo.

     – Zapowiada się u was gorący dzień? – spytał.

     – Duszny i wilgotny. Jest trochę chmur, ale niestety nie zanosi się na

deszcz. Obłoki na wschodzie mają złotą i różową otoczkę. Słońce już prze-

budziło się na dobre.

     – Trudno uwierzyć, że minął już rok, prawda, Beth?

     – Masz rację. Ale czasem wydaje się, że to już wieki.

     – Tak bardzo za nimi tęsknię – powiedział. – Czuję się bez nich taki

zagubiony.

     – Och, Joe, najdroższy, Henry i ja kochamy cię. Jesteś dla nas jak syn.

Jesteś naszym synem.

     – Wiem, i też bardzo was kocham. Ale to za mało, Beth, za mało. –

Wziął głęboki oddech. – Ten rok był dla mnie piekłem. Nie przeżyję następ-

nego.

     – Z czasem będzie coraz lepiej.

     – Obawiam się, że nie. Boję się. Nie czuję się dobrze sam, Beth.

     – Czy myślałeś o powrocie do pracy, Joe?

     Przed katastrofą pracował jako reporter kryminalny w „Los Angeles Post”.

Jego dni jako dziennikarza dobiegły jednak końca.

     – Nie zniósłbym widoku zwłok, Beth.

 

                                     11

 

     Nie potrafił patrzeć na ofiary strzelaniny, bez względu na wiek i płeć, by

nie widzieć przed sobą Michelle czy Chrissie i Niny, zmasakrowanych i skrwa-

wionych.

     – Mógłbyś zająć się czymś innym. Dobrze piszesz, Joe. Zacznij pisać

historie o zwykłych ludziach. Musisz pracować, robić coś, dzięki czemu znów

poczujesz się potrzebny.

     – Nie umiem żyć ani pracować w samotności. Chcę być z Michelle. Chcę

być z Chrissie i Niną – odparł tylko.

     – Pewnego dnia je spotkasz – zapewniła go. Wbrew wszystkiemu, co się

wydarzyło, pozostała kobietą głębokiej wiary.

     – Chcę być z nimi teraz. – Głos mu się załamał, więc umilkł na chwilę,

by nad nim zapanować. – Nic mnie już tu nie czeka, ale nie mam odwagi

pożegnać się z tym światem.

     – Nie mów tak, Joe.

     Bał się skończyć z sobą. Nie był pewien, co się z nim stanie po śmierci.

Nie bardzo wierzył, że znajdzie żonę i córki w królestwie światła i przyja-

znych duchów. Ostatnio, gdy spoglądał w niebo, widział jedynie odległe słońca

w bezsensownej próżni, nie chciał jednak wyrażać głośno swych wątpliwo-

ści, gdyż znaczyłoby to, że życie Michelle i dziewczynek też było bezsen-

sowne.

     – Wszyscy mamy tu jakiś cel do spełnienia – powiedziała Beth.

     – One były moim celem. I nie ma ich.

     – A więc istnieje jakiś inny cel, który jest ci przeznaczony. Znaleźć go, to

teraz twoje zadanie. Musi być powód, dla którego wciąż tu jesteś.

     – Nie ma powodu – zaprzeczył. – Opowiedz mi o niebie, Beth.

     Po krótkim wahaniu zaczęła mówić:

     – Chmury na wschodzie nie są już pozłacane. Różowy kolor też zniknął.

Mają białą barwę i nie wróżą deszczu. Nie są gęste, przypominają raczej

bibułkę na tle błękitu.

     Słuchał, jak opisuje poranek na drugim końcu kontynentu. Potem roz-

mawiali o świetlikach, które razem z Henrym obserwowała minionej nocy z

ganku. W południowej Kalifornii nie było świetlików, ale Joe pamiętał je ze

swego dzieciństwa w Pensylwanii. Rozmawiali też o ogrodzie Henry’ego, w

którym dojrzewały właśnie truskawki. Po jakimś czasie Joe poczuł senność.

     Ostatnie słowa Beth brzmiały: „Jest już dzień. Ranek mija nas i zaczyna

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin