Anna Kłodzińska - Trzeci gang.pdf

(527 KB) Pobierz
ANNA KŁODZIŃSKA
TRZECI GANG
ROZDZIAŁ 1
Kierowca zwolnił i przez potoki deszczu, zalewające świat, usiłował
dojrzeć numery mijanych domów. Każdy z nich oddzielony był od ulicy
długim pasmem ogrodu, a tej kwietniowej nocy, ulewnej i wietrznej,
wszystkie wydawały się jednakowe. Wreszcie zahamował.
- To tu? - spytała dziewczyna, wyciągając portfel z torebki.
- Aleja Króla dwadzieścia osiem. Tak miało być?
- Dziękuję. - Była mu wdzięczna, że w ogóle zgodził się na jazdą,
kawał, drogi od śródmieścia i zupełne pustkowie, tak jej się przynajmniej
wydawało, nie znała tej części Warszawy. - Ile płacę?
- Trzydzieści cztery.
Dała pięćdziesiątkę, nie czekając na resztę, kto wie, czy znajdzie
pasażera o dziewiątej wieczór w taki deszcz. Wysiadła, przez chwilę
mocowała się z oporną parasolką, pod pachą miała dużą teczkę, na
ramieniu wisiała torebka.
- Cholera - burknęła, kiedy strużki wody polały jej się za kołnierz.
Wreszcie parasolka otworzyła się. Kierowca złamał chorągiewkę
taksomierza, rozejrzał się dokoła czy ktoś nie biegnie w jogo stronę, ale na
szerokich chodnikach i na jezdni nie dostrzegł nikogo, ruszył wolno, w
nadziei, że jednak może po drodze... Nie lubił pustych kursów.
Dziewczyna stanęła przed furtką, szukając dzwonka, nie znalazła go,
więc lekko pchnęła drzwiczki. Były otwarte. Szła ostrożnie w kierunku
domu, lękając się, czy nie wyskoczy znienacka pies. Kilka schodków,
brązowe podwójne drzwi, po prawej dzwonek. Przycisnęła dwa razy,
odczekała sekundę i znowu dwa sygnały. Tak było umówione Po chwili za
półkolistą szybą nad drzwiami pojaśniało, usłyszała czyjeś kroki, chrobot
zamków, było ich kilka Nie dziwiła się, w tym domu znajdował się spory
majątek.
Mężczyzna, który ukazał się na progu, mógł mieć ze czterdzieści
pięć lat. Twarz miał czerstwą, może trochę zbyt rumianą jak na tę porę
roku, włosy zaczesane do góry, łysiejące od czoła i szpakowate, nos
mięsisty o szerokich nozdrzach, ładnie wykrojone usta. Ubrany był w
wełnianą bonżurkę koloru starej wątroby, obramowaną ciemniejszym
jedwabiem, i spodnie z szarej flaneli.
- Pani do kogo? - spytał niewyraźnie, w ustach miał na pół
wygasłego papierosa.
- Przyjechałam od Henryka - odparła, akcentując imię.
Wypluł niedopałek, uniósł brwi w górę.
- Jakiego Henryka?
- Od Henryka, z „Garścią wiatru”.
Roześmiał się, oparty o drzwi przyglądał się jej rozbawiony.
- Wiatru nie musiała pani przywozić od tego swego Henryka. Mamy
go tutaj dość.
- Proszę pana - powiedziała ostrzej, wciąż czuła wilgoć za
kołnierzem, była zmęczona - może już wystarczy, co? I tak powiedziałam
za dużo. Powinien się pan domyśleć.
Spojrzał teraz na nią jakoś inaczej, ściągnął gęste brwi. Zmienił mu
się również wyraz twarzy, spoważniał. Wahał się jeszcze chwilę, a potem
nagle rzekł:
- Proszę, niech pani wejdzie.
Zamknęła parasolkę, otrząsnęła ją z deszczu i weszła do holu.
Mężczyzna pomógł jej zdjąć zmoczony płaszcz i czerwony beret. Bez
przerwy czuła na sobie jego spojrzenie, uważne i nieufne. Nakazano jej,
aby nie wymieniała żadnych nazwisk, żadnych adresów, prócz imienia,
które było hasłem. Mimo to postanowiła się upewnić, ta wstępna rozmowa
wydała się jej jakaś dziwna.
- Pan Hustecki, prawda? - spytała, patrząc mu prosto w twarz.
Lekki uśmiech pojawił się na jego wargach.
- Przyjeżdża pani i nie wie do kogo? - mruknął. - Proszę do pokoju.
Wskazał ręką, dopiero wtedy zauważyła, że brakowało, mu kciuka u
prawej dłoni. Zdziwiła się, pracodawca nic o tym szczególe nie
wspominał. Cóż, może nie uważał tego za istotne.
Weszła do salonu czy jadalni, może było to jedno i drugie razem.
Obszerny pokój zapchany był najróżniejszymi meblami, zawieszony
obrazami i kinkietami, niczym sklep „Desy”, już na pierwszy rzut oka,
było widać, że meble były stare, cenne, dobrze utrzymane, obrazy
również.
Na jednej ze ścian stał kominek, paliły się w nim elektryczne
czerwone żarówki między sztucznymi polanami, wyglądało to
pretensjonalnie i nie pasowało do reszty. Przed kominkiem siedziała
kobieta w jedwabnych, czarnych spodniach i czerwonym swetrze patrząc
na nich ze zdziwieniem. Dziewczyna pomyślała, że pewnie jest to córka
pana Husteckiego, była od niego o wiele lat młodsza.
- Wando, pani przyjechała od Henryka - rzekł mężczyzna ostrym
tonem. - Przywiozła coś dla nas.
Drobna, blada twarz kobiety na chwilę zastygła jakby w zdumieniu,
zaraz jednak wypogodziła się. Wstała, zbliżyła się do dziewczyny z
grzecznym uśmiechem.
- Dobry wieczór - powiedziała, podając jej rękę. - Wiem, mąż
wspominał o pani przyjeździe. Proszę usiąść. Czego się pani napije?
Kawy, herbaty?
- Może coś mocniejszego, bo widzę, że pani zmarzła.
- Chętnie - odparła dziewczyna. - Ale może wpierw...
Zawróciła do przedpokoju, mężczyzna wyszedł za nią, ciągle czuła,
że ją obserwuje i bezwiednie spojrzała w lustro, poprawiła włosy.
Zauważył to, uśmiechnął się.
- To żona? - spytała, ton jej głosu był trochę zaczepny.
- Żona - potwierdził. - Szuka pani czegoś?
- Teczki. O, jest.
- Pomogę pani.
Chwycił teczkę razem z nią, poczuła mocny uścisk pa leć w na
swojej ręce oraz zmieszany zapach papierosów i wody kolońskiej.
- Nie trzeba - odparła ze śmiechem. - Sama zaniosę.
Dostrzegła, że kobieta stoi na progu i przygląda się tej scenie, więc
trochę zażenowana przeszła obok niej, położyła teczkę na najbliższym
fotelu, potem kluczykiem otworzyła dwa boczne zameczki i większy,
środkowy. Tamci przypatrywali „się, jak wyjmuje niewielki rulon owinięty
starannie w karton i papier.
Wprawnym ruchem rozwinęła opakowanie.
- To jest właśnie ten obraz - powiedziała z pewną dumą w glosie. -
Henryk miał sporo kłopotów, zanim udało mu się go zdobyć dla państwa.
Hustecki wziął płótno, delikatnie rozpostarł w powietrzu.
- Piękna rzecz! - pokręcił głową.
- Owszem - zgodziła się jego żona. - Dobra szkoła.
Obraz przedstawiał konia czystej krwi arabskiej, białego jak mleko,
pędzącego przez łąkę w kierunku ciemniejącego w oddali lasu.
- „Garść wiatru” - wyjaśniła dziewczyna, która historię obrazu znała
już na pamięć. - Tak Arabowie mówią na swoje konie. Ten przedstawia
potomka rodu Saklawi, Dżahiza. Namalowany został przez francuskiego
artystę Claude Perraulta. Dzieło powstało pod koniec ubiegłego wieku,
dokładna data nie jest znana. Na odwrocie - wyjęła obraz z ręki
Husteckiego i pokazała - jest napis, że... to znaczy, był napis, ale Henryk
musiał go usunąć. Państwo rozumieją, oczywiście, dlaczego. Natomiast -
znów odwróciła obraz - tutaj, w prawym dolnym rogu, widnieje podpis
malarza. Cenę, rzecz jasna, państwo już znają.
- Może jednak pani nam przypomni? - rzekł Hustecki.
- Po co? - wzruszyła ramionami. - Ja przecież pieniędzy nie wezmę.
Henryk sam po nie przyjedzie, jak wróci z Wiednia. Ja miałam tylko
dostarczyć towar.
- Rozumiem, ale dokładna cena nie była między nami uzgodniona
Henryk miął ją przekazać przez panią. Zapomniała pani? - dodał z
naciskiem.
- Nie, skądże? Mówił mi, że czterysta pięćdziesiąt tysięcy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin