Antologia - Tchnienie grozy.doc

(788 KB) Pobierz

I

N

Si

I

Okładkę projektował WOJCIECH KORYTOWSKI

DO NIECIERPLIWEGO CZYTELNIKA

Wiem, że spieszno Warn, by się pogrążyć w lekturze, żeby na chwilę zapomnieć o całym bożym świecie. Pilno Warn przeżyć miły dreszcz niepokoju, tym milszy, że całkiem bezpieczny... Przytrzymuję Was jak za rękaw, dopominam się o minutę rozmowy, proszę o nią.

Na całym świecie ogromnym powodzeniem cieszą się różne antologie niesamowitych opowieści. Czasami za ich wybór poręcza nazwisko mistrzów z tego zakresu, takich jak Hitchcock czy Ellery Queen, a tomiki zdobne w uchyloną trumnę i trupie czaszki noszą takie tytuły, że trudno oko oderwać. Co roku w New Yorku ukazuje się tomisko „najlepszych z najlepszych nowel napięcia i grozy" wyłowionych z magazynów i gazet, również w Londynie w masowym, kieszonkowym wydaniu sypią się „prawdziwe, choć niewiarygodne opowieści o duchach, widmach i upiorach". Oczywiście są to chwyty reklamowe i nie należy im zbytnio ufać. Jednak zdarza się, że w takim tomie znajdziemy nazwiska najznakomitszych pisarzy współczesnych, a ich nowele budzą zachwyt precyzją konstrukcji, umiejętnością wywołania nastroju, oszczędnością słowa i zaskakującą puentą. Nie wstydzę się wyznać, że tę „wagonową literaturę", choć dziś ze względu na postęp techniki powinno się określać jako „samolotową", bardzo lubię i czytuję chętnie, bo ona daje mi prawdziwy odpoczynek i odprężenie.

Nasz wybór niesamowitych opowieści powstał w innych okolicznościach. Wiele lat temu kilku dawnych kolegów szkolnych, a dziś pisarzy, zbierało się raz na miesiąc w podwarszawskim Komorowie u Tadka Malanowskiego. Stara, zrujnowana willa w zdziczałym sadzie, dalej mroczna ściana sosnowego lasu. W długie, jesienne wieczory czy roziskrzoną noc lutową opowiadaliśmy sobie dziwne historie, przeżycia wojenne, wspominali poległych i pułapki losu. A gdy prawdziwych opowieści brakło, Tadek dobywał z zagranicznych miesięczników jakąś niesamowitą nowelę i tłumaczył „a prima vista" tak sprawnie, jakby została napisana po polsku, bo jak na poliglotę przystało, zna tych języków kilkanaście.

Wiatr zgrzytał gałęziami po murze, sypał gradem, zawodził, często zanikało światło i musieliśmy zapalać staroświecką, naftową lampę lub przy świecy snuliśmy dziwne i niepokojące opowieści. Szklanica grzanego wina z korzeniami też ten nastrój potęgowała, serca żywiej biły i rozwiązywały się języki. Wtedy narodziła się myśl, żeby ulubione nowele zagranicznych autorów zebrać, przełożyć i wydać, zwłaszcza że wyszły spod piór znakomitych, takich jak Dickens czy Dostojewski, Merimee, Aleksy Tołstoj czy Graham Greene. Czas nie był po temu sposobny, ten rodzaj rozrywki piętnowano. Ale od niejednego krytyka, który tak na literaturę ową pomstował, pożyczałem tomy z „czarnej serii" po francusku czy angielsku, bo sami się w nie zaopatrywali w czasie zagranicznych wojaży.

Przyznaję się nie bez dumy, z mojej inicjatywy, dzięki tłumaczeniom Tadka Malanowskiego, ukazał się opasły tom Opowieści z dreszczykiem, a sam tytuł wkrótce stał się terminem określającym ten gatunek. Ta inicjatywa znalazła licznych naśladowców. Dziś już nie jestem sam.

Tchnienie grozy, jakie Warn teraz proponuję, jest kontynuacją tamtej nie bardzo zdrożnej zabawy; jeśli już podróżując czytam tyle tego drukowanego śmiecia, czemużbym nie miał wybrać z niego, co mi się wydało najlepsze dla rozrywki   i   odpoczynku   naszych   Czytelników?   A   Tadeusz

Adrian Malanowski chętnie je spolszczy. A więc macie tu opowiadania i nowele trojakiego typu:

klasyczne i już na wytępieniu historie o duchach, o domach nawiedzonych, wizytach z zaświatów. Niestety, życie stadne, hałasy wielkomiejskie, elektryczność nie sprzyjają tym zjawiskom. Duchy, widma występują już tylko w podrzędnej literaturze, bo nawet stare dwory i zamki zamienione na domy wczasowe, tak są zagęszczone, że nie ma tam na nie miejsca.

Drugi typ opowiadań zasadza się na niezwykłym pomyśle, na zaskoczeniu i poprowadzeniu pewnych konsekwencji ad absurdum, a więc znajdziecie w nich iskrę humoru czasem groteskowego. Tam się mieszczą i sygnały niebezpieczeństw związanych z szybkim rozwojem nauki i techniki, ulubiona domena proroczych przewidywań Lema.

Trzeci — to normalne opowiadanie detektywne, z uczciwym morderstwem i w porę wkraczającą sprawiedliwością. Tych znajdziecie najmniej, bo w codziennej prasie i tygodnikach bywa ich pod dostatkiem.

Współczesna psychiatria udziela nam na tę literaturę nie tylko zezwolenia, ale obdarza błogosławieństwem, stwierdzając, że tak jak wybuchy śmiechu w pewnych sytuacjach, wcale nie zabawnych dla obserwowanego delikwenta, są sa-rnooczyszczeniem pomniejszającym poczucie zagrożenia u widza, tak i uczucie strachu bywa konieczne dla uzyskania harmonii umysłowej. Nawet dzieci nie straszone kostuchą i diabłami, bo tak zalecała pedagogia, zaczynają wytwarzać sobie stany zagrożenia, straszą się i dręczą wzajemnie z wyrafinowanym okrucieństwem. Tak bywa w gromadzie, w piwnicy własnego domu, ale najsilniejsze lęki wywołują dzięki rozbudzonej wyobraźni, kiedy zostają same, zaludniają ciemny pokój potworami, o jakich dorośli nie mają pojęcia, jest tam skrzyżowanie obrazów z telewizji, zasłyszeń i własnych niepokojów. Potniejąc z trwogi zachowują świadomość, że w zasięgu ręki znajduje się lampa i wystarczy nacisnąć guziczek, żeby światło przywołało pokój znajomy i posłuszne meble. Właśnie ten lęk dozowany działa oczysz-czająco, przywraca codzienne poczucie przewagi.

nił się trochę: zobaczyłem, że stary człowiek krząta się żywo, zapalając tu i ówdzie inne świece.

—  Czy jest coś, co mógłbym panu pokazać?   —   spytał drżącym głosem, zbliżając się ze świecznikiem w ręce. Widziałem go teraz stosunkowo dokładnie. Wygląd tego człowieka wywarł na mnie nieopisane wrażenie. Przez głowę przemknął mi Rembrandt. Kto inny mógłby tak uwypuklić dziwne cienie na twarzy zatartej przez czas? Zmęczony — to słowo, którym posługujemy się bez zastanowienia. Nigdy dotychczas nie wiedziałem, co może ono oznaczać, dopóki nie ujrzałem takiego wyrazu wyczerpania na czyjejś twarzy. Była zwiędła, oczy wydawały się równie wygasłe, jak ogień na kominku, ale był w nich słaby poblask, jak gdyby oczekiwanie na coś. I ta kruchość słabiutkiej postaci! Pył i popiół... — przewinęło mi się przez głowę.

Podczas pierwszej wizyty byłem pod wrażeniem niepomiernej czystości tego miejsca. Teraz w dziwaczny sposób przyszło mi do głowy, że w tym starcu jak gdyby zebrał się cały ten pył, jakiego należałoby się spodziewać w takim wnętrzu. Zdawało się, że można staruszka rozproszyć jednym dotknięciem lub dmuchnięciem.

Co za dziwna kreatura, zatrudniana przez te zdrowe, dobrze wyglądające dziewczęta! Jakiś dawny zabytek — pomyślałem, zostając tu raczej z litości.

—  Czy jest coś, co mógłbym panu pokazać? — powtórzył stary. Głos nie miał więcej krzepy niż szelest dartej pajęczyny, brzmiało w nim jednak dziwne, prawie błagalne naleganie, oczy starego   wpatrzone   były we mnie   spojrzeniem słabym, lecz jakby pożerającym. Chciałem odejść, zdecydowanie chciałem.   Bliskość   tego   pożałowania godnego starca działała na mnie deprymująco; odbierała mi wszelką otuchę, ale mimo woli wymamrotałem: — Dziękuję, rozejrzę się — i stwierdziłem, że idę za słabowitą postacią, przyglądam się z roztargnieniem różnym przedmiotom, na moment oświetlanym przez drżące płomyki cienkich świeczek.

Zimną ciszę mąciło tylko prawie niesłyszalne szuranie miękkich, pokojowych pantofli starca. Działało mi to na nerwy.

12

—  Bardzo zimna noc, prawda? — powiedziałem, byle coś rzec.

—  Zimna, prawda? Tak, tak, zimna, rzeczywiście zimna... — W bezbarwnym głosie czaiła się apatia, rzec by — skrajnego wtajemniczenia.

—  Pan długo tu pracuje? — zapytałem, tępo wpatrzony w stare łóżko z czterema kolumienkami.

—  Długo, bardzo długo. — Odpowiedź dobiegła cicho jak westchnienie. Gdy człowiek ten mówił, czas wydawał się już nie być kwestią dni, tygodni, miesięcy, lat, lecz czegoś, co ciągnęło się w bezmiar. Czułem niemal urazę do starego człowieka, że jego wyczerpanie i melancholia zaraziły mnie, w niewytłumaczalny bowiem sposób zaciążyły na mym i tak minorowym nastroju.

—  Długo, o Boże, jak długo? — odezwałem się możliwie żywo, dodając z obrzydłą żartobliwością: — Wkrótce chyba emerytura?...

Nie było odpowiedzi. W milczeniu przeszliśmy na drugą stronę pokoju.

—  Dziwny to okaz — rzekł mój przewodnik, podnosząc małą groteskową żabę, która leżała na półce pośród wielu innych drobiazgów. Wydawała się być zrobiona z jakiejś substancji podobnej do nefrytu: wygląd tego bibelotu był dość niemiły. Wziąłem żabę z ręki starca: była uderzająco zimna.

—  Zabawne — powiedziałem. — Ile to kosztuje?

—  Pół korony, proszę pana — wyszeptał stary spozierając w górę na moją twarz. Głos nie był bardziej ważki niż ześlizgiwanie się kurzu, ale w oczach tego człowieka widniał nieomylny błysk ożywienia.

—  Tylko tyle? Kupuję — oświadczyłem. — Niech pan się nie troszczy o opakowanie, schowam do kieszeni. Pół korony, powiada pan? Proszę...

Dając starcowi pieniądz, dotknąłem przypadkiem wyciągniętej dłoni. Z trudem stłumiłem przestrach: żaba była przenikliwie zimna, ale jej substancja wydawała się ciepła w porównaniu z jego wyschłą skórą. Przy tym dotknięciu doznałem dreszczu nie do opisania. Biedny stary — pomyśla-

•13

łem — nie jemu tu przebywać w zimnie i samotności... Że też takie miło wyglądające dziewczęta pozwalają tak się męczyć staremu klekotowi.

—  Dobranoc — powiedziałem.

—  Dobranoc panu, dziękuję   panu   —   zaszemrał słaby, drżący głos.

Starzec zamknął za mną drzwi. Odwróciwszy głowę, gdy parłem naprzeciw walącego śniegu, dostrzegłem, jeszcze zaznaczony światłem świecy zarys postaci, mało co konkret-niejszej niż cień. Twarz starego tkwiła za szybą, wyobraziłem sobie, że zmęczone, cierpliwe oczy spozierają jeszcze na znikającego klienta.

Nie mogłem jakoś wyzbyć się myśli o tym starcu. W długi czas potem, gdy już się położyłem do łóżka i przywoływałem senność, majaczył mi jeszcze ten labirynt zmarszczek na zniszczonej twarzy i wielkie, wtajemniczone oczy jak pozbawione życia planety, uporczywie wpatrzone we mnie z jakimś zapytaniem. Tak, niewytłumaczalnie zaniepokoiła mnie ta jego osobowość, a gdy wreszcie ogarnął mnie sen, rojenia pełne były dziwnego znajomego.

Prześladowała mnie we śnie świadomość jego nieskończonego znużenia,   próbowałem   zmusić go do spoczynku. Ale gdy tylko udawało mi się położyć jego kruchy kształt na łożu z kolumienkami, które widziałem w sklepie (we śnie był to bardziej grób niż łóżko, a brokatowa kapa zamieniła się w darń) — już wyślizgiwał się z mego uścisku, uporczywie krążył znowu po sklepie. Ja zaś goniłem wśród nie kończących się alejek niesamowitych mebli, starzec ciągle mi się wymykał, mroczny sklep wydłużał się, by wreszcie zlać   się z nieskończonością   bezsłonecznej,  bezpowietrznej przestrzeni — aż wreszcie ja sam zatonąłem bez tchu, wyczerpany, w grobie z czterema kolumienkami.

Następnego poranka wezwano mnie pilnie do chorej matki, i niepokój o nią przez cały następny tydzień wyparł z moich myśli epizod związany z „Antykwariatem na Rogu". Skoro tylko mi powiedziano, że matce niebezpieczeństwo już nie zagraża, wróciłem do swego niewesołego mieszkania. Od niechcenia zająłem się podliczaniem drobnych ra-14

chunków gospodarskich. Zastanawiałem się, skąd tu wytrzasnąć pieniądze na zapłacenie komornego za następny kwartał. Przyjemnie zaskoczyła mnie wizyta pewnego dawnego kolegi szkolnego, w owym czasie mego jedynego przyjaciela w całym Londynie. Pracował w jednej z najbardziej znanych firm, zajmujących się aukcyjną sprzedażą dzieł sztuki.

Po paru minutach rozmowy kolega wstał w poszukiwaniu ognia do fajki. W tym momencie odwrócony byłem do niego plecami: posłyszałem ostre draśnięcie zapałką, a potem pojednawcze odgłosy jego fajki. Próbne pykanie przerwał nagle okrzyk:

—  Wielki Boże, człowieku, skąd ty to masz? Obróciwszy się zobaczyłem, iż kolega złapał mój nabytek

z wieczoru przed tygodniem — śmieszną małą żabę, o której obecności na gzymsie kominka całkiem zapomniałem. Trzymał ją pod światłem gazowej lampy, oglądał przez małą lupę, a ręce dygotały mu z podniecenia.

—  Gdzieś to dostał? — powtórzył. — Masz pojęcie, co to jest?

Pokrótce opowiedziałem mu, że byłem w sklepie i kupiłem tę żabę za pół korony, żeby nie wychodzić z pustymi rękami.

—  Za pół korony? — zawtórował jak echo. — Mój drogi, przysiąc nie mogę, ale mam wrażenie, że miałeś jeden ze zdumiewająco szczęśliwych przypadków, o których się niekiedy  słyszy. Jeśli  gruntownie się nie mylę, jest to okaz nefrytu z czasów dynastii Hsia.

Przy mojej ignorancji słowa te niewiele mi przekazały. — Chcesz powiedzieć, że ma to jakąś pieniężną wartość?

—  Pieniężną wartość? Phi! — wykrzyknął. — Słuchaj, powierzysz mi tę sprawę? Pozwól mi wziąć to dla mojej firmy, a już ona zrobi z tym, co dla ciebie najlepsze. Dziś poniedziałek. Będę mógł dać to na aukcję w czwartek.

Wiedząc, że mogę bez zastrzeżeń ufać przyjacielowi, chętnie zgodziłem się na propozycję. Starannie owinąwszy żabę w watę, opuścił mnie.

15

W piątek rano doznałem największego wstrząsu w życiu. Wstrząs niekoniecznie oznacza złą wiadomość, ale zapewnić mogę, że przez parę sekund po otworzeniu jednej z kopert, leżących na zabrudzonej tacy śniadaniowej, pokój wirował mi wokół... Koperta zawierała fakturę z firmy Spunk, kup^-ców dzieł sztuki i licytatorów: „Przyjęto do sprzedaży nefryt Hsia za sumę 2000 funtów, minus 10% komisowego, razem 1800 funtów", a dołączono do tego, starannie złożony, wystawiony na nazwisko Petera Wooda, czek z firmy Spunk na sumę tysiąca ośmiuset funtów szterlingów.  Przez pewien czas byłem całkowicie ogłupiały. Słowa przyjaciela wzbudziły pewne nadzieje, że może przypadkowy zakup ułatwi pokrycie komornego na najbliższy kwartał, może nawet zapłacenie za cały rok, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że w grę wchodzi tak wielka suma. Prawda, czy głupi żart? Oczywiście, że to żart... Zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, to się nie zdarza...

Czując ciągle jeszcze zawrót głowy, zatelefonowałem do mego kolegi. Jego poważny głos i serdeczne gratulacje przekonały mnie co do prawdziwości zdumiewającego uśmiechu losu. Nie był to żart ani sen. Ja, Peter Wood, którego konto bankowe było już aktualnie przekroczone o dwadzieścia funtów, nie posiadałem żadnych walorów poza akcjami na łączną sumę stu pięćdziesięciu funtów, a teraz, przez czysty przypadek miałem w ręce kawałek papieru wymienialny na tysiąc osiemset złotych suwerenów. Zasiadłem, aby pomyśleć, usiłowałem dostosować się do wszystkiego... Z gmatwaniny planów i emocji kryształowojasny wynurzał się jeden fakt: nie można oczywiście wykorzystać ignorancji dziewczyny czy braku kompetencji biednego starego dozorcy antykwariatu. Nie mogłem przyjąć tego zadziwiającego daru losu tylko dlatego, że zapłaciłem dwa i pół szylinga za skarb.

Oczywiście trzeba zwrócić przynajmniej połowę tej sumy nieświadomym dobroczyńcom. Inaczej czułbym się, jakbym obrabował ich niby włamywacz. Wspomniałem miłe, otwarte twarze dziewcząt. Jakże przyjemnie będzie zaskoczyć je wspaniałą wiadomością! Poczułem gwałtowną chęć popędzenia do sklepu, ale mając raz wreszcie jakąś sprawę w są-

16

dzie, zmuszony byłem pójść do mej korporacji prawników. Indosując czek firmy Spunk, zaadresowałem go do mojego banku i przejrzawszy pozostałe odcinki własnej książeczki czekowej, wypisałem czek na sumę dziewięciuset funtów na „Antykwariat na Rogu". Schowałem go do kieszeni, postanowiwszy wpaść do sklepu, gdy będę wracał do domu.

Późno już było, gdy mogłem opuścić sąd. Przyszedłszy jednak do sklepu, poczułem pewne rozczarowanie, stwierdziłem bowiem, że jest znowu zamknięty, z wywieszką na gałce klamki. Zakładając nawet, że stary dozorca jest na posterunku, zobaczenie go nie miało specjalnego sensu. Miałem interes do jego chlebodawczyni. Tak więc postanowiłem przyjść następnego dnia i już odchodziłem, gdy drzwi otworzyły się i na progu stanął starzec. Jak gdyby mnie oczekiwał wpatrując się w ciemność.

—  Mogę panu czymś służyć? — Głos miał jeszcze bardziej dziwaczny niż przedtem. Bałem się ponownej rozmowy, lecz czułem    nieodparty   przymus...    Wszedłem   —   atmosfera w sklepie była równie ponura i zimna, jak podczas ostatniej wizyty. Poczułem, że naprawdę drżę. Kilka świec, najwidoczniej co tylko zapalonych, migotało, a w ich świetle szara twarz starego wpatrywała się we mnie pytająco, nieustannie. Co za twarz! Iście niesamowita, nigdy czegoś takiego nie widziałem, nic dziwnego, że mi się przyśnił... Bodajby nie otwierał tych drzwi...

—  Co można pokazać panu dziś wieczorem? — zadał pytanie dość niepewnym głosem.

—  Nic, dziękuję. Przyszedłem w związku z tym, co mi pan sprzedał przed kilku dniami. Stwierdziłem, że ten bibelot ma wielką wartość. Proszę powiedzieć swej chlebodawczyni, że zapłacę należytą cenę jutro.

Gdy mówiłem to, na twarzy starca zajaśniał przedziwny uśmiech. Używam wyrazu „uśmiech" z braku odpowiedniejszego: bo jak tu przekazać piękno nie do opisania, które przemieniło tę zniszczoną przez czas twarz? Łagodny tryumf, subtelny zachwyt... Jakby coś zamarzniętego topniało w promieniach słońca. Nie byłem nigdy przedtem świadkiem tajania żalu pełnego drętwoty, ani też świadkiem tak pro-

17

1 — Tchnienie grozy

r

miennego świtu... spełnienia czegoś... Pierwszy raz pojąłem w jakiejś mierze istotę słowa „błogostan". Wrażenie, jakie wywarła na mnie ta przeistoczona twarz, było nieopisane. Coś się przelewało po niej,   czas   stanął, a ja stałem   się świadomy nieskończoności. I wtedy ciszę zmącił nabrzmiewający ruch  mechanizmu starego zegara.  Ten  wspaniały okaz średniowiecznego norymberskiego rękodzielnictwa miał właśnie przemówić.   Odwróciłem   więc   ku   niemu głowę: z wgłębienia pod delikatnie malowaną tarczą wynurzyły się dwie   figurki, jedna uderzała w dzwonek, druga   zgrabnie stąpała tanecznym krokiem... Miłe widowisko przykuło moją uwagę i nie odwróciłem głowy, aż ostatnie dźwięki zegara zanikającym trylem przeszły w ciszę. Stwierdziłem, że jestem sam.

Starzec zniknął. Zaskoczony, że mnie tak opuścił, rozejrzałem się po wielkim pokoju. Rzecz dziwna, ale ogień na kominku, który — jak przypuszczałem — zamarł, rozbłysnął nagle nieoczekiwanym życiem, rzucał teraz wesoły blask. Jednakże ani w świetle ognia, ani w blasku świec nie było śladu starego dozorcy. Po prostu — zniknął.

— Hej...? — zawołałem pytająco. Cisza... poza głośnym cykaniem zegarów i trzaskiem ognia. Obszedłem cały sklep, zajrzałem nawet do łóżka z czterema kolumnami, które mi się przyśniło, a potem zauważyłem wejście do mniejszego pokoju obok antykwariatu. Wziąłem szybko świecę, zajrzałem do wnętrza drugiego pomieszczenia, na przeciwległym końcu widać było schody, wyraźnie wiodące na coś w rodzaju galeryjki otaczającej u góry pokój. Stary schował się do jakiegoś legowiska, pójdę za nim...

Zacząłem stopą wymacywać schodki, ale stopnie skrzypiały pod nogami, miałem uczucie, że drewno załamuje się. Świeca zgasła. O twarz otarły mi się pajęczyny. Nie było to zachęcające — dałem więc spokój wchodzeniu.

Ostatecznie — jakież ma to znaczenie? Niechaj stary się chowa, co miałem do powiedzenia — przekazałem. Najlepiej pójść sobie... Tylko że główny pokój sklepowy, do którego wróciłem, był całkiem ciepły i wesoły. Jak mogłem kiedykolwiek sądzić, że jest dziwny, złowrogi, niesamowity?..'. 18

Z wyraźnym poczuciem żalu opuściłem sklep, czułem się zniechęcony, rozczarowany. Z przyjemnością dalej patrzyłbym na promienny uśmiech kochanego, dziwnego starca. Jak mogło się wydawać, że się go boję?

Wolny czas, by pójść prosto do antykwariatu rano, miałem w najbliższą sobotę. Przewidywałem serdeczne powitanie wdzięcznych sióstr, czekały na mnie z pewnością...

Kiedy brzęk dzwonka zaanonsował, że otwieram drzwi, obie dziewczyny — z zapałem odkurzające swe skarby — odwróciły głowy, by sprawdzić, kto wchodzi tak niezwykle wcześnie. Poznawszy mnie, skłoniły się miło, ale — ku memu zdziwieniu — całkiem obojętnie, a przecież z racji zdarzenia z żabką, niczym w bajce o dobrej wróżce, spodziewałem się całkiem odmiennego powitania. Odgadłem, że nie dotarła jeszcze do nich zdumiewająca nowina, a gdy powiedziałem: — Przyniosłem czek! — domniemanie okazało się słuszne. Twarze dziewcząt wyrażały absolutny brak zrozumienia.

—  Czek?'— powtórzyła echem starsza siostra. — Jaki czek?

—  Za żabę, którą kupiłem któregoś dnia..

—  Żabę? Jaką żabę? Pamiętam tylko, że pan kupował sheffieldzki talerz.

Zrozumiałem, że nawet nie wiedzą o mojej drugiej wizycie w antykwariacie. Opowiedziałem im po kolei całą historię. Oszołomione były ze zdziwienia, szczególnie starsza siostra.

—  Ależ ja tego nie rozumiem, doprawdy... — powtarzała. — Holmes nie może przecież nikogo wpuszczać w naszej nieobecności, a cóż dopiero sprzedawać towar. Przychodzi tutaj jako nocny dozorca w te dni, gdy wychodzimy wcześniej, a przebywa tylko do czasu, gdy zjawia się na obchód policjant na nocnym patrolu. Nie mogę uwierzyć, żeby Holmes wpuścił pana i nawet nie powiedział nam, że coś panu sprzedał. Niezwykłe... O której godzinie to było?

—  Chyba około siódmej — odparłem.

—  Zazwyczaj   odchodzi   o   wpół   do   siódmej   —   rzekła

19

dziewczyna. — Widocznie   policjant   spóźnił się tego wieczoru.

—  Gdy przyszedłem wczoraj, było jeszcze później.

—  Pan wczoraj znowu tu był? — zdziwiła się. Opowiedziałem w skrócie o wczorajszej wizycie i o wiadomości, jaką zostawiłem dozorcy.

— Niewiarygodne! — wykrzyknęła. — W głowie mi się to nie mieści, ale Holmes wkrótce wyjaśni, spodziewam się go lada chwila. Przychodzi co rano zamiatać podłogi.

Mając w perspektywie ponowne spotkanie dziwnego starca, poczułem wyraźny dreszcz podniecenia. Jak będzie wyglądał w pełnym świetle dziennym? Czy będzie się uśmiechał...?

—  Bardzo stary ten dozorca, prawda? — spróbowałem.

—  Stary? Tak, mam wrażenie, że się już starzeje, ale praca tutaj bardzo łatwa. To dobry człowiek, uczciwy, nie mogę zrozumieć, jak mógł cichaczem robić coś podobnego. Obawiam się, że ostatnio zaniedbałyśmy katalogowanie. Czyżby Holmes sprzedawał jakieś rzeczy na własną rękę? Nie mogę znieść tej myśli. Ale, ale   czy pan nie pamięta, skąd wzięta była^ta żaba?

Wskazałem na półkę, z której dozorca zdjął sztukę nefrytu.

— Ach, z tej zbieraniny? To coś, co nabyłyśmy hurtem prawie za darmo któregoś dnia. Towar jeszcze nie jest po-sortowany i wyceniony. Nie pamiętam, żebym widziała taką żabę. Doprawdy niewiarygodne...

W tym momencie zadzwonił telefon; podniosła słuchawkę do ucha i odezwała się:

— Halo... tak, tutaj panna Wilton. Tak, pani Holmes, o co chodzi? — Parę sekund ciszy, a potem głos dziewczyny ciągnął tonem podniecenia: — Nie żyje? Umarł?! Jak? Dlaczego? Och, jakże mi przykro!

Po paru dalszych słowach odłożyła słuchawkę i odwróciła się do siostry i do mnie z oczami pełnymi łez. — Proszę sobie wyobrazić — rzekła — biedny stary Holmes nie żyje! Gdy wrócił wczoraj wieczorem do domu, poczuł nagle bóle i zmarł w środku nocy. Atak serca. Nikt nie przypusz-20

czał, że stanie się coś złego. Biedna pani Holmes! Co ona teraz zrobi? Musimy pójść i zobaczyć się z nią natychmiast. Obie dziewczyny były bardzo zdenerwowane, więc pomyślałem, że najlepiej się wynieść. Powiedziałem, że wkrótce powrócę. Ten uderzająco niezwykły stary człowiek tak wbił mi się w pamięć, że wieść o jego nagłej śmierci bardzo mnie poruszyła. Jakie to dziwne, iż właśnie ja, prócz jego żony, byłem ostatnią osobą, która z nim rozmawiała. Niewątpliwie fatalny ból napadł go w mojej obecności. Dlatego starzec opuścił mnie nagle, bez słowa. Czy śmierć była już na skraju    jego    świadomości?    Ten    niezatarty,    promienny uśmiech...? Czy   był   to  początek   spokoju   przerastającego wszelkie zrozumienie?...

Powróciłem do „Antykwariatu na Rogu" następnego dnia. Przedstawiłem wszelkie szczegóły nabycia tej bajkowej żaby, pokazałem wypisany czek. I oto natrafiłem na niespodziewany  sprzeciw. Siostry nie chciały przyjąć  pieniędzy, oświadczyły, że nie są im potrzebne, że to moje pieniądze. — Widzi pan — wyjaśniła panna Wilton — mój ojciec miał, jak się to mówi, nosa do tych spraw, coś graniczącego niemal z geniuszem, i zrobił dość duży majątek. Kiedy był już zbyt stary, by dalej prowadzić antykwariat, my prowadziłyśmy sklep z sentymentu i po to, żeby mieć zajęcie, ale zysków nie potrzebujemy...

Przemogłem w końcu, by przyjęły pieniądze, bodaj po to, żeby przeznaczyć je na dobroczynne cele. Poczułem ulgę, że sprawa została załatwiona w taki właśnie sposób.

Dziwny zbieg okoliczności z nefrytowym bibelotem powiązał mnie z dziewczętami, w czasie przyjaznych sporów zżyliśmy się. Nabrałem zwyczaju częstego wpadania do antykwariatu, dobrze czułem się w towarzystwie dwóch wesołych istot. Nigdy nie zapomniałem wrażenia, jakie wywarł na mnie stary człowiek. Nieraz pytałem o biednego dozorcę, ale nic interesującego się nie dowiedziałem. Dziewczęta określały go po prostu jako „kochanego starego", który był na służbie u ich ojca, jak daleko sięgała ich pamięć. Żadne nowe światło nie padło na sprawę sprzedaży żaby. Panny nie chciały naturalnie wypytywać o to wdowy po Holmesie.

21

Pewnego wieczoru, gdy ze starszą siostrą piliśmy herbatę w sąsiednim pokoju, obok sklepu, wziąłem od niechcenia album Z'fotografiami. Przerzucając jego karty natrafiłem na wyjątkowo   dobrą   podobiznę   starca. Ta sama   uderzająca twarz, ale oczywiście zdjęcie zrobione było wiele lat przedtem, nim go ujrzałem. Twarz o wiele pełniejsza, nie mająca jeszcze tego znużonego i wydelikaconego wyglądu. Jakież wspaniałe oczy!... Niewątpliwie coś było w tym człowieku... Wpatrywałem się w wyblakłą fotografię.

—  Co za świetne zdjęcie biednego Holmesa — powiedziałem.

—  Holmesa? Nie miałam pojęcia, że mamy jego zdjęcie — zdziwiła się dziewczyna. — Proszę pokazać...

Gdy podchodziłem z otwartym albumem, przez drzwi od sklepu zajrzała młodsza siostra.

—  Idę do kina! — zawołała. — Ojciec właśnie dzwonił, mówił, że przyjdzie za kwadrans, chce obejrzeć ten kre-densik w stylu Sheratona.

—  Dobrze. Bardzo się cieszę, jeśli wyrazi swoje zdanie — rzekła starsza siostra, biorąc ode mnie album. Na stronicy, na której otwarłem księgę, było kilka fotografii.

—  Nie widzę tu nigdzie starego Holmesa... — zastanowiła się. Wskazałem zdjęcie.

—  To? — wykrzyknęła. — Ależ to mój tatuś!

—  Pani tatuś? — rzuciłem bez tchu.

—  Tak. Nie mogę sobie wyobrazić dwóch ludzi bardziej niepodobnych do siebie. Musiało być bardzo ciemno, gdy pan widział Holmesa.

—  Tak, tak, było bardzo ciemno — rzekłem szybko, by zyskać na czasie i móc pomyśleć, gdyż byłem całkiem oszołomiony.  Żaden stopień ciemności nie mógł wytłumaczyć takiej pomyłki. Nie było cienia wątpliwości co do tożsamości tego, którego wziąłem   za   dozorcę, oraz człowieka, którego fotografię miałem teraz przed sobą. Zdumiewająca sprawa!

Jej ojciec? Czemu, na miłość boską, miałby być w sklepie za niewiedzą swych córek i jakiż to cel przyświecał ukrywaniu sprzedaży tej żaby? Na pewno dowiedział się o Sa-22

jecznej wartości nefrytowej figurki, ale czemu milcząc pozostawiał dziewczęta w mniemaniu, że sprzedał ją Holmes — zmarły dozorca? Czyżby wstydził się przyznać do własnej nieostrożności? A może jednak dziewczyny nie powiedziały ojcu o niczym, pragnąc zachować w sekrecie nagłe wzbogacenie?

W jaką dziwną intrygę rodzinną zostałem wplątany! Jeżeli ojciec dziewcząt postanowił zachować w tajemnicy swe poczynania, to lepiej, żebym się nie śpieszył z ich ujawnieniem. Instynkt kazał mi trzymać język za zębami. Młodsza siostra zapowiedziała rychłą wizytę ojca. Czy ten mnie rozpozna?

—  To wspaniała twarz — stwierdziłem, decydując się na utrzymanie rezerwy.

—  Nieprawdaż? — panna Wilton ożywiła się z zadowoleniem. — Czyż nie jest to twarz człowieka inteligentnego i mocnego? Tak, pamiętam, kiedy zrobiono to zdjęcie. Było to na krótko przed tym, kiedy ojciec wrócił do religii. — Dziewczyna mówiła tak, jak gdyby traktowała „religię" jak pożałowania godną niedyspozycję.

—  Czy ojciec nagle... stał się bardzo religijny?"

—  Tak... — zaczęła z wahaniem — biedny ojciec... Zaprzyjaźnił się z pewnym duchownym i zmienił się. Nigdy nie był już taki sam...

Głos dziewczyny nieco się załamał, i odgadłem, że umysł jej ojca został czymś dotknięty. A czyż to nie wyjaśnia całej sprawy?... Czy przy dwóch okazjach, kiedy go widziałem, nie błąkał się po prostu w jakimś szczególnym stanie psychicznym?

—  Czy to jego religijność unieszczęśliwiła go? — odważyłem się zapytać, bo niezmiernie mi chodziło o lepsze naświetlenie jego osobowości przed ponownym z nim spotkaniem...

—  Tak, okropnie... — Oczy dziewczyny były pełne łez. — Widzi pan... on był... — Zawahała się, a rzuciwszy na mnie okiem, ciągnęła: — Doprawdy, nie ma powodu, żebym nie mogła powiedzieć. Traktuję już pana jak prawdziwego przyjaciela. Biedny ojciec zaczął myśleć, że wszystko, co czynił

23

poprzednio, było bardzo złe, nie mógł odnaleźć spokoju sumienia. Pamięta pan, jak mówiłam o jego niezwykłym nosie do interesów? Otóż rzeczywiście fortuna jego wynikała z trzech cudownych posunięć spekulacyjnych. Miał takie samo szczęście, jak pan tutaj owego dnia, dlatego o tym opowiadam. To taki dziwny zbieg okoliczności... — Urwała.

—  Proszę, niech pani mówi dalej — rzekłem z naciskiem.

—  Przy trzech niezależnych od siebie sposobnościach kupił za parę szylingów przedmioty olbrzymiej wartości. Ale w przeciwieństwie do pana wiedział, do czego zmierza. Pieniądze, jakie uzyskał ze sprzedaży, nie były dla niego niespodzianką... Odmiennie niż pan, nie czuł wówczas, że jest obowiązany  wynagrodzić  ignorantów,   którzy  pozbyli   się majątku. Ostatecznie większość handlowców nie zrobiłaby tego, prawda? — spytała niemal gniewnie. — Tak więc ojciec — mówiła — coraz bardziej się bogacił. Minęły lata, poznał owego duchownego, a potem nękał się coraz bardziej, uważał, że nasz majątek opiera się na czymś w gruncie rzeczy nie lepszym od kradzieży. Ojciec gorzko sobie wyrzucał, że wykorzystał nieświadomość tamtych trzech osób, że pozwolił, by zmarnowały fortunę. Udało mu się dowiedzieć, co ostatecznie stało się z tymi, których nazywał swymi ofiarami.   Niestety,   wszystkie   trzy   osoby   zmarły   w   nędzy

i opuszczeniu. Odkrycie tego faktu sprawiło, że ojciec zaczął dręczyć się w sposób nieuleczalny. Dwie osoby zmarły me pozostawiwszy dzieci, żadnych krewnych nie można było odnaleźć.

— Ojciec dowiedział się — ciągnęła dziewczyna, że syn trzeciego klienta jest w Ameryce, ale okazało się, że już zmarł, rodziny nie pozostawił i biedny ojciec nie mógł znaleźć możliwości zadośćuczynienia. Zżerało go to coraz bardziej, aż w jego biednej głowie coś się pomieszało. Gdy stawał się coraz bardziej religijny, wbił sobie w głowę dziwne wyobrażenia; powstała niejako obsesja: „Jak się nie rm okazji do naprawienia błędu własnym dobrym uczynkiem, to trzeba dać tę okazję komuś innemu... Muszę stać się przyczyną spełnienia   przez   kogoś   trzech   dobrych uczynków w sytuacji odpowiadającej moim złym. Inaczej nie odpoku-24

tuję..." Na próżno spierałam się z nim mówiąc, że zrobił coś, co uczyniliby niemal wszyscy, ale powtarzał ponuro: „Wiem, że popełniłem coś złego". Postanowił znaleźć trzy istoty ludzkie, które wynagrodziłyby własnym dobrym uczynkiem ból sprawiony Bogu przez to, co ojciec uważał za swoje trzy występki. Biedny mój staruszek zajął się wynajdywaniem niepozornych skarbów, które oferował nabywcom za kilka szylingów. Nie zapomnę jego radości, gdy jakiś klient powrócił ze sztuką porcelany, którą nabył za pięć szylingów, a odkrył, że warta jest pięćset funtów. Powiedział do mego ojca: „Myślę, że pan się pomylił", podobnie jak pan zrobił — rzekła do mnie dziewczyna. — Niech pana Bóg błogosławi.

—  W pięć lat później zdarzyła się podobna sprawa i ojciec promieniał, ale po całych latach nękającego rozczarowania mawiał zawsze, że nie zazna spokoju, póki nie znajdzie trzeciego... — Tu dziewczyna zaczęła płakać, zakrywając twarz i szepcąc, że jest już „za późno, za późno".

Usłyszałem dzwonek u drzwi wejściowych.

— Jakże musiał cierpieć — powiedziałem. — Tak się cieszę, że miałem szczęście być tym trzecim. Odjęła ręce od twarzy i przypatrzyła mi się.

—  I tak się cieszę, że znowu go spotkam — dodałem, słysząc zbliżające się kroki.

¦— Pan go spotka?... — powtórzyła w zdumieniu jak echo, gdy kroki w sklepie stały się jeszcze bliższe.

—  Tak, mogę chyba zostać, prawda? Słyszałem, jak pani mała siostra mówiła, że ojciec niedługo przyjdzie.

—  Ach, rozumiem! — wykrzyknęła — to jej ojciec! My jesteśmy   tylko   przyrodnimi   siostrami.   Mój   drogi   ojciec umarł siedem lat temu.

ia Asąuith

NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin