Daniel Silva - Spowiednik.pdf

(1604 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Daniel Silva
Spowiednik
Przełożył: Jędrzej Burakiewicz
Tytuł oryginału: The Confessor
Il restauratore Davidowi Bullowi
i, jak zawsze,
mojej żonie Jamie
oraz moim dzieciom Lily i Nicolasowi
Roma beuta est; causafinita est
Rzym orzekł, sprawa skończona
św. Augustyn
Część pierwsza
Kamienica w Monachium
1
Monachium
Kamienica przy Adalbertstrasse 68, położona w modnej dzielnicy Schwabing,
była jedną z ostatnich niezaanektowanych jeszcze przez coraz liczniejszą hałaśliwą
monachijską bohemę. Wciśnięta pomiędzy dwa pełne uroku przedwojenne budynki
z czerwonej cegły wyglądała na ich brzydszą siostrę. Była niska i przysadzista, z
fasadą pokrytą popękanym beżowym tynkiem. Zamieszkująca ją społeczność
składała się ze studentów, artystów, anarchistów i zdeklarowanych punkrockersów;
władzę nad nimi sprawowała despotyczna Frau Ratzinger, która, jak wieść niosła,
mieszkała w stojącym tu poprzednio budynku, nim aliancka bomba zrównała go z
ziemią. Co aktywniejsi społecznie mieszkańcy z pogardą określali kamienicę jako
katastrofę architektoniczną. Jej obrońcy natomiast mówili, że jest wspaniałym
przykładem artystycznego nieładu, który sprawiał, że dzielnicę Schwabing
nazywano kiedyś Montmartre’em Niemiec Schwabing Hessego, Manna i Lenina. I
Hitlera, mógłby dodać profesor pracujący w pokoju na drugim piętrze, choć niewielu
mieszkańców lubiło, by im przypominano, że młody Adolf szukał natchnienia wśród
tych cichych, porośniętych drzewami uliczek.
Studenci i koledzy z pracy zwracali się do profesora „Herr Doktorprofessor
Stern”. Dla przyjaciół z sąsiedztwa był po prostu Benjaminem, a dla rzadkich gości z
rodzinnych stron – Binyaminem.
W niepozornym kamienno-szklanym zespole biur w północnej części Tel
Awiwu, gdzie mimo że wciąż prosił o jej zniszczenie, znajdowała się kartoteka
dokumentująca jego burzliwą młodość, zawsze znany był jako Beni, najmłodszy z
dwunastu niesfornych synów Ariego Szamrona. Benjamin Stern oficjalnie był
pracownikiem Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, ale od czterech lat
wykładał w Monachium jako profesor studiów europejskich, zaproszony tu przez
renomowany Uniwersytet Ludwika Maksimiliana. Jego wyjazd nabrał charakteru
bezzwrotnej pożyczki zaciągniętej w Jerozolimie przez tę uczelnię, co profesorowi w
ogóle nie przeszkadzało. Dziwną koleją losu życie w Niemczech było dla Żydów
znacznie przyjemniejsze niż w Jerozolimie czy Tel Awiwie.
Fakt, że jego matka przeżyła potworności getta w Rydze, nadawał mu
szczególną, choć wątpliwej jakości pozycję wśród innych lokatorów Adalbertstrasse
68. Profesor był dla nich ciekawostką i sumieniem zarazem. Zgłębiali z nim
przyczyny trudnego położenia Palestyńczyków. Z łatwością stawiali mu pytania,
których nie zadaliby rodzicom czy dziadkom. Był ich życiowym doradcą i zaufanym
mędrcem. Przychodzili do niego po rady na temat studiów. Zwierzali mu się z
zawodów miłosnych. Buszowali w jego lodówce, gdy byli głodni, i w jego portfelu,
gdy byli spłukani, a co najważniejsze, był ich rzecznikiem we wszelkich sporach ze
straszliwą Frau Ratzinger. Profesor Stern jako jedyny spośród mieszkańców nie bał
się jej. Zawiązała się między nimi bardzo silna więź. Alex, student psychologii
mieszkający na ostatnim piętrze, twierdził, że to syndrom sztokholmski, relacja
więzień-strażnik, mistrz-sługa. Ale chodziło o coś więcej: profesor i starsza pani
zdawali się mówić wspólnym językiem.
W zeszłym roku, gdy jego książka o konferencji w Wannsee stała się
międzynarodowym bestsellerem, profesor Stern rozważał pomysł przeprowadzenia
się w lepsze miejsce, może z ochroną z prawdziwego zdarzenia i widokiem na
Englischer Garten, gdzie inni lokatorzy nie traktowaliby jego pokoi jak dodatkowej
własnej powierzchni mieszkaniowej. Ten pomysł wywołał panikę. Któregoś
wieczoru zjawili się razem u niego i złożyli oficjalną prośbę, by został. Poczynili
wiele obietnic. Nie będą podkradać mu jedzenia, nie będą prosić o bezzwrotne
pożyczki, będą szanować jego spokój i nie będą go prosić o radę, chyba że okaże się
to absolutnie konieczne. Profesor uległ i po miesiącu jego mieszkanie znów stało się
świetlicą mieszkańców kamienicy przy Adalbertstrasse 68. W skrytości ducha cieszył
się z tego. Te zbuntowane dzieci były jedyną rodziną, jaka mu została.
Hałas przejeżdżającego ulicą tramwaju rozproszył jego uwagę. Podniósł wzrok i
spojrzał na pojazd znikający za rozłożystym kasztanowcem. Sprawdził godzinę –
jedenasta trzydzieści. Pracował nad książką od piątej rano. Co takiego powiedział
Orwell o pisaniu? „Przerażająca, wycieńczająca walka, jak przeciągający się atak
bolesnej choroby”. Czasem Benjamin Stern myślał, że ta książka może okazać się
śmiertelna.
Zamrugała czerwona lampka automatycznej sekretarki. Miał zwyczaj wyłączania
dzwonka, żeby telefon nie przeszkadzał mu w pracy. Powoli, jak saper wybierający
przewód do przecięcia, wyciągnął rękę i wcisnął przycisk. Głośniczek wybuchnął
heavy-metalową muzyką, po czym profesor usłyszał wiadomość brzmiącą jak
wojenny okrzyk: „Mam dobre wieści, Herr Doktorprofessor. Zanim minie dzisiejszy
dzień, będzie na świecie o jednego parszywego Żyda mniej. Wiedersehen, Herr
Doktorprofessor”.
Klik.
Profesor Stern wykasował wiadomość. Zdążył się przyzwyczaić do tych
telefonów. Dzwonili dwa razy w tygodniu, a czasem częściej, jeśli wystąpił w
telewizji lub wziął udział w jakiejś publicznej dyskusji. Znał tylko ich głosy,
każdemu przypisał zwyczajne, niegroźne imię, żeby ich trochę oswoić. Ten facet
dzwonił przynajmniej dwa razy w miesiącu. Profesor Stern nazwał go Wolfie.
Czasem informował o takim telefonie policję, ale zwykle nie zawracał sobie tym
głowy. I tak nic nie mogli zrobić.
Zamknął manuskrypt wraz z notatkami w sejfie ukrytym w podłodze pod
biurkiem. Włożył buty, narzucił na siebie wełnianą kurtkę i wziął z kuchni torbę ze
śmieciami. Dom był stary i nie miał windy, więc musiał zejść dwa piętra po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin