Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 02 - Ostatni strażnik.doc

(1135 KB) Pobierz
David Gemmell

David Gemmell

 

 

Ostatni Strażnik

Rozdział pierwszy

 

NA POŁUDNIE OD ZIEM ZARAZY-ANNO DOMINI 2341

 

Jednak nie umarł. Ciało wokół rany po pocisku na jego biodrze zamarzło, gdy temperatura spadła do trzydziestu stopni poniżej zera. Na brodzie uformował się lód, a szron na ciężkim czarnym płaszczu połyskiwał bielą w poświacie księżyca. Odległe iglice Jeruzalem rozmyły się, przeistoczyły w sosnę okrytą całunem śniegu. Shannow kołysał się w siodle, próbując skupić wzrok na mieście, którego szukał tak długo, ale miasto przepadło. Musiał przytrzymać się łęku, gdy końskie kopyto omsknęło się na kamieniu, a wówczas ból w boku rozgorzał z nową siłą.

Ściągnął wodze karego ogiera, kierując go w dolinę.

W głowie wirowały mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebezpieczna podróż przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelanina, wojna i śmierć.

Śnieżyca znów uderzyła z furią, niesione wiatrem drobiny zamarzniętego śniegu smagały bezlitośnie twarz Shannowa. Śnieg zalepiał mu oczy, umysł trawiła gorączka. Wiedział, że życie opuszcza jego ciało z każdą mijającą sekundą, lecz nie miał ani siły, ani chęci, by z tym walczyć.

Wspominał farmę i Donnę, tak jak ujrzał japo raz pierwszy, stojącą w drzwiach ze starodawną kuszą w dłoniach. Wzięła go za zbójcę i lękała się o życie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie winił jej za tę pomyłkę. Wiedział, jak jawi się ludziom Człowiek Jeruzalem -wysoki, posępny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod

którego wyzierają zimne, bardzo zimne oczy, które widziały zbyt wiele śmierci i rozpaczy. Zawsze było tak samo. Ludzie stali i gapili się na jego twarz pozbawioną wyrazu, a potem ich spojrzenia ześlizgiwały się w dół, na pistolety, przerażającą broń Gromowładcy.

 

Donna Taybard była jednak inna. Przygarnęła Shannowa do swego domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, jałowych dziesięcioleci Człowiek Jeruzalem zaznał szczęścia.

Ale później nadeszli zbójcy i ludzie niosący wojnę, a w końcu Piekielnicy. Shannow ruszył przeciw nim wszystkim dla kobiety, którą pokochał - tylko po to, by zobaczyć, jak ona wychodzi za innego.

I znowu był sam, i umierał w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na żadną mapę. Co najdziwniejsze, wcale się tym nie przejmował. Wokół hulał wiatr. Zagubiony w syrenim śpiewie zawieruchy osunął się bezwładnie na kark ogiera. Wierzchowiec wychował się w górach; nie znosił wyjącego wichru i kąsającego śniegu. Skręcił między drzewa do skalnej rozpadliny i podążył jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydrążonego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj było nieco cieplej. Ogier wchodził coraz głębiej, czując na grzbiecie bezwładny ciężar. To go niepokoiło, bo jeździec zawsze pewnie trzymał się w siodle i kierował nim lekkimi ruchami kolan i cugli.

Szerokie chrapy ogiera rozdęły się, gdy z głębi tunelu napłynął zapach dymu. Zwierzę zatrzymało się u wejścia do jaskini i zatańczyło nerwowo, dzwoniąc podkowami o skaliste podłoże. Ku niemu ruszył mroczny cień... Przestraszony koń stanął dęba i Shannow bezwładnie osunął się z siodła. Zakończona szponami wielka dłoń chwyciła uzdę, tunel wypełnił się zapachem lwa. Ogier spróbował wyrwać się, uderzyć intruza podkutymi żelazem kopytami, lecz ręce mocno trzymały. Usłyszał cichy, niski szept, poczuł delikatne głaskanie po karku. Uspokojony, pozwolił poprowadzić się w głąb jaskini, gdzie płonęło ognisko otoczone płaskimi kamieniami. Stał cierpliwie, gdy obcy zarzucił wodze na wystający występ i odszedł.

Przed jaskinią Shannow jęknął i spróbował przekręcić się na brzuch, ale poddał się bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchylił powieki, zobaczył przerażające oblicze. Ciemne włosy okalały zdeformowaną twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, płaskim nosem i ustami najeżonymi rzędem ostrych kłów. Shannow, niezdolny do wykonania ruchu, mógł tylko przyglądać się stworowi.

Ręce uzbrojone w szpony wsunęły się pod jego ciało i uniosły je bez trudu. Shannow niczym dziecko został zaniesiony do jaskini i de-

likatnie ułożony blisko ognia. Stworzenie sięgnęło do zapięcia jego płaszcza, ale dłonie podobne zwierzęcym łapom nie poradziły sobie z zamarzniętymi węzłami. Szpony z sykiem rozcięły rzemienie i Shan-now poczuł, jak zsuwa się z niego płaszcz. Powoli i ostrożnie stworzenie zdjęło zamarznięte ubranie i okryło go ciepłym kocem. Człowiek Jeruzalem zasnął - a jego sny pełne były bólu.

Znowu walczył z przywódcą Strażników, Sarento, podczas gdy „Titanic” żeglował po widmowym morzu, a diabeł kroczył ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie mógł wygrać; walczył o życie, gdy morze wdzierało się do rozbitego statku. Słyszał krzyki tonących; mężczyzn, kobiet i dzieci, jednak nie był w stanie ich uratować. Przebudził się zlany potem i spróbował usiąść, ale ból wybuchnął w zranionym boku. Jęknął dojmująco i na powrót pogrążył się w gorączkowych majakach.

Zmierzał w kierunku gór, kiedy usłyszał strzał; wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał ku zagrodzie. Trzech mężczyzn wywlekało z domostwa dwie kobiety. Wyciągnął pistolet i wbił obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwałował w ich kierunku. Na jego widok mężczyźni odepchnęli kobiety. Dwaj wyciągnęli muszkiety, trzeci rzucił się na niego z nożem. Shannow ściągnął wodze, ogier stanął dęba. Pierwszy strzał był celny i zbójca runął na ziemię. Przyskoczył ten z nożem, ale Shannow przekręcił się w siodle i strzelił z bliska: kula trafiła mężczyznę w czoło i wyszła tyłem głowy w fontannie krwi. Trzeci poderwał broń, pocisk odbił się rykoszetem od łęku siodła i przeszył biodro Shannowa. Człowiek Jeruzalem, nie zwracając uwagi na falę nagłego bólu, wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła zbójcę w bark, aż obrócił się dokoła, druga strzaskała mu czaszkę.

W raptownie zapadłej ciszy Shannow osadził ogiera, wpatrując się w kobiety. Starsza zbliżyła się do niego na tyle, że mógł dostrzec strach w jej oczach. Krew sączyła mu się z rany i skapywała na siodło, jednak siedział wyprostowany.

-  Czego od nas chcesz? - zapytała.

-  Nic, pani, przybyłem wam na ratunek.

-  To dobrze. - Jej oczy nadal były wrogie. - Uratowałeś nas, i dzięki ci za to.

Cofnęła się, nie spuszczając z niego oczu. Był pewien, że widziała krew, ale nie mógł - nie chciał - prosić o pomoc.

-  Życzę dobrego dnia - rzucił na odjezdnym.

7

Młodsza pobiegła za nim. Była ładną blondynką, z twarzą ogorzałą od słońca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wzniosła ku niemu duże błękitne oczy.

-  Wybacz, matka nie ufa mężczyznom Tak mi przykro.

-  Odsuń się od niego, dziewczyno! - krzyknęła starsza i dziewczyna cofnęła się posłusznie.

Shannow pokiwał głową.

-  Zapewne nie bez powodu. Żałuję, że nie mogę zostać i pomóc wam pogrzebać tych drani.

-  Jesteś ranny. Pozwól, że ci pomogę.

-  Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma białe wieżyce i bramy płonące od złota. Tam się mną zajmą.

-  Tutaj nie ma żadnego miasta.

-  Znajdę je. - Trącił piętami boki ogiera i odjechał.

Przebudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Zobaczył pochyloną nad sobą zwierzęcą twarz.

-  Jak się czujesz? - Głos był niewyraźny, słowa zlewały się z sobą. Shannow zrozumiał pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.

-  Żyję, dzięki tobie. Kim jesteś? Stworzenie przekrzywiło wielką głowę.

-  Nieźle. Zwykle pytają, czym jestem. Nazywam się Shir-ran. Silny z ciebie człowiek, skoro jeszcze żyjesz z taką raną.

-  Kula przeszła na wylot. Pomożesz mi usiąść?

-  Nie. Leż tutaj. Zaszyłem ranę z przodu i z tyłu, ale moj e palce nie są już takie jak kiedyś. Nie ruszaj się i wypoczywaj. Porozmawiamy rano.

-  Co z moim koniem?

-  Jest bezpieczny. Trochę się mnie przestraszył, ale szybko doszliśmy do porozumienia. Nakarmiłem go ziarnem, które miałeś w jukach. Śpij, człowieku.

Shannow rozluźnił się. Wsunął rękę pod koc i sięgnął do rany na biodrze. Wyczuł gęste szwy i niezdarne węzły. Rana nie krwawiła, ale bał się, że mogły ją zabrudzić włókna z płaszcza. One zabijały częściej niż kula, zatruwając krew i powodując gangrenę.

-  To dobra rana - rzekł cicho Shir-ran, jak gdyby czytając w j e-go myślach. - Wypływająca krew oczyściła ją, jak myślę. Tutaj w górach rany dobrze się goją. Powietrze jest czyste. Bakterie są zbyt delikatne, by przeżyć przy trzydziestu stopniach poniżej zera.

-  Bakterie? - wyszeptał Shannow, powoli opuszczając powieki.

-  Zarazki... brud, który sprawia, że rany się jątrzą.

-  Rozumiem. Dziękuję ci, Shir-ranie. I Shannow zapadł w sen bez snów.

Człowiek Jeruzalem przebudził się głodny i podniósł się do pozycji siedzącej. W blasku płonącego ognia dostrzegł wielki stos drzewa leżący pod ścianą. Rozejrzał siępojaskini. Miała około pięćdziesięciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szczelinami, przez które leniwie ulatywał dym z ogniska. Obok jego koców leżał bukłak, oprawiona w skórę Biblia i pistolety, schowane w natłuszczonych, skórzanych olstrach. Shannow sięgnął po manierkę, wyciągnął oprawiony w mosiądz korek i napił się łapczywie. Później w świetle ogniska obejrzał ranę na biodrze. Skóra była posiniaczona i zaogniona, ale rana wyglądała na czystą i nie krwawiła. Wstał powoli i ostrożnie, szukając wzrokiem ubrania. Leżało suche i niedbale złożone na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschnięta krew wciąż plamiła białą wełnianą koszulę, ale odział siew niąi włożył czarne wełniane spodnie. Nie mógł zapiąć pasa, ponieważ skóra zbyt mocno wpijała się w ranę na biodrze. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się bardziej człowiekiem. Wciągnął skarpety, wzuł wysokie jeździeckie buty i ruszył do miejsca, gdzie stał ogier. Poklepał go po karku, a on pochylił łeb i przytulił chrapy do jego piersi.

- Ostrożnie, przyjacielu, wciąż jestem bardzo słaby. - Zawiesił na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie było.

W pobliżu stosu drewna stał rząd półek skleconych z nieheblowa-nych desek. Na niektórych leżały książki, na innych woreczki z solą, cukrem, suszonym mięsem i owocami. Shannow zjadł parę owoców i wrócił do ognia. W jaskini było gorąco. Położył się na kocach, wziął pistolety i wyczyścił je dokładnie. Oba były bronią Piekielników, od-tylcową i wielolufową. Otworzył sakwę i sprawdził naboje. Miał ich jeszcze czterdzieści siedem, ale kiedy się skończą, ta cudownie wyważona broń stanie się bezużyteczna. Sięgnął głębiej do sakwy, znalazł własne pistolety kapiszonowe, które służyły mu tak dobrze przez dwadzieścia lat. Do tej pary mógł sam wyrabiać proch i odlewać kule. Po wyczyszczeniu owinął je w nasączoną oliwą skórę i ponownie schował głęboko w jukach. Dopiero wtedy sięgnął po Biblię.

Była to księga o cienkich kartkach, złoconych na brzegach, ale sfatygowanych od częstego wertowania, w skórzanej oprawie, gładkiej

jakjedwab. Shannow przysiadł przy ogniu i otworzył Biblię na Księdze Habakuka. Czytał głośno, a głos miał głęboki i dźwięczny.

Dokąd że, Panie, wzywać Cię będę-A Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda! — a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzyć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. Tak więc straciła Tora moc swoją, sprawiedliwego sądu już nie ma; bezbożny bowiem gnębi uczciwego, dlatego wyrok sądów ulega wypaczeniu.

-  I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? - zapytał Shir-ran.

-  W sposób sobie właściwy - odrzekł Shannow. - Skąd wiesz, jak się nazywam?

Olbrzymie stworzenie zbliżyło się ociężale, gnąc szerokie ramiona pod ciężarem ogromnej głowy. Przysiadło na kamieniach przy ogniu. Shannow zwrócił uwagę, że oddycha urywanie, a z ucha sączy mu się strumyczek krwi, zlepiający włosy czarnej grzywy.

-  Jesteś ranny? - zapytał Shannow.

-  Nie. To tylko Przemiana. Znalazłeś jedzenie?

-  Tak. Trochę suszonych owoców w scukrzonym miodzie. Są bardzo dobre.

-  Weź je wszystkie. Mnie już nie smakują. Jak twoja rana?

-  Goi się dobrze, jak obiecałeś. Wydaje się, że cierpisz, Shir-ranie. Czy mógłbym jakoś ci pomóc?

-  Nie, Shannow. Możesz tylko przez jakiś czas dotrzymać mi towarzystwa.

-  To będzie przyjemność. Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedziałem przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, skąd mnie znasz?

-  Słyszałem o tobie, Shannow. Czarna Pani mówiła o tobie... i o twojej walce z Piekielnikami. Jesteś silnym człowiekiem. I prawym, wiernym przyjacielem, jak sądzę.

-  Kim jest Czarna Pani? - zapytał szybko Shannow, zmieszany komplementami.

-  Jest tym, kimjest: czarnąjak heban pięknością. Pracuje wśród Dianae... mojego ludu... i wśród Wilczaków. Niedźwiedzie nie uznają jej, bowiem ich człowieczeństwo już przeminęło. Są zwierzętami... teraz i na zawsze. Jestem zmęczony, Shannow. Chcę odpocząć... spać. - Legł na brzuchu, wspierając głowę na szponiastych dłoniach. Bursztynowe oczy przymknęły się i ponownie otworzyły. - Jeśli... kiedy przestaniesz mnie rozumieć, osiodłaj ogiera i odjedź stąd. Pojmujesz?

10

-  Nie - odrzekł Shannow.

-  Zrozumiesz - odpowiedział Shir-ran.

Shannow posilił się owocami i wrócił do czytania Biblii. Księga Habakuka od dawna była jego ulubioną. Jej słowa były krótkie i słod-ko-gorzkie, ale odbijały wątpliwości i lęki jego serca, a czyniąc to, pomniejszały je.

Trzy dni Shannow spędził z Shir-ranem, lecz choć często rozmawiali, Człowiek Jeruzalem niewiele dowiedział się o Dianae. Ze skąpych informacji wynikało, że istnieje kraj, w którym ludzie powoli przeistaczają się w zwierzęta. Żyły tam ludy Lwa, Wilka i Niedźwiedzia. Przemiana Niedźwiedzi została ukończona, ludzka spuścizna przepadła na zawsze. Wilczaki wymierały. Pozostali jedynie ludzie Lwa. Shir-ran mówił o pięknie życia, o jego udrękach i chwale, i Shannow zaczął rozumieć, że wielki stwór umiera. Nie rozmawiali o tym, ale z dnia na dzień ciało Shir-rana przemieniało się coraz bardziej, nabrzmiewało i wykręcało okropnie, aż w końcu nie mógł już stać wyprostowany. Krew lała mu się z uszu, a mowa była ledwo zrozumiała. Nocą powarkiwał przez sen.

Czwartego dnia rano Shannow przebudził się, słysząc kwik przerażonego ogiera. Stoczył się z posłania i błyskawicznie sięgnął po pistolet. Shir-ran kucał przed koniem, kołysząc wielką głową.

-  Co się stało? - zawołał Shannow.

Shir-ran poruszył się i Shannow stwierdził, że patrzy w bursztynowe ślepia olbrzymiego lwa. Zwierzę skoczyło ku niemu, więc rzucił się w bok i ciężko upadł na ziemię. Ból przeszył jego ciało, ale zdołał się przeturlać, gdy lew przypuścił atak. Jego ryk wypełnił jaskinię.

-  Shir-ran!-krzyknął Shannow.

Lew przekręcił głowę i przez chwilę Shannow widział w jego oczach błysk zrozumienia... który zgasł bezpowrotnie. Zwierzę ponownie skoczyło. Strzał pistoletu przetoczył się po jaskini.

Zwierzę, które kiedyś było Shir-ranem, padło na skaliste podłoże i przewaliło się na bok, wbijając ślepia w oczy Shannowa. Człowiek Jeruzalem przykląkł przy jego ciele, położył dłonie na czarnej grzywie.

-  Wybacz mi - wyszeptał.

Oczy zwierzęcia zamknęły się, a oddech ustał. Shannow odłożył pistolet i wyciągnął Biblię.

-  Ocaliłeś moje życie, Shir-ranie, aja zabrałem twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie miałem wyboru. Nie wiem, jak modlić

11

się za ciebie, bo nie wiem, kim byłeś - człowiekiem czy zwierzęciem. Ale okazałeś mi dobroć i dlatego polecę twoją duszę Najwyższemu. - Otworzył Biblię.

Trzymając lewą dłoń na ciele Shir-rana, czytał:

— Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat i jego mieszkańcy... Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie w Jego świętym miejscu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu, który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przysięgał fałszywie*

Podszedł do drżącego ogiera i osiodłał go. Zabiał resztę żywności, skoczył na siodło i wyjechał z jaskini.

Za nim ogień zamigotał... i zgasł.

Rozdział d

rugi

MIASTO - 9364 rok p.n.e.

^J wiątynia z białymi wieżycami i złotymi kopułami nadal była pieklmy na, ale na niegdyś cichych dziedzińcach kłębiły się tłumy, wrzaskiem żądające krwawej ofiary. Biały namiot przy wejściu do Świętego Kręgu został usunięty, a jego miejsce zajął marmurowy posąg króla, władczy i potężny, z wyciągniętymi ramionami.

Nu-Khasisatra stał w tłumie. Był roztrzęsiony. Trzy razy nachodziła go wizja i trzy razy odsuwał ją od siebie.

-  Nie mogę tego zrobić, Panie - szeptał - nie mam siły. Odwrócił się od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarę,

i przepchnął się przez tłum. Usłyszał, jak nowy najwyższy kapłan rozpoczyna obrzęd, lecz nie obejrzał się za siebie. Łzy piekły go w oczy, gdy przemierzał ciągi marmurowych korytarzy. Wreszcie dotarł do Sadzawki Ciszy. Przysiadł na skraju; tutaj ryk tłumu był stłumiony, a jednak nadal słyszał bestialską radość, obwieszczającą śmierć kolejnej niewinnej ofiary.

-  Wybacz mi - wyszeptał.

Wpatrując się w wodę widział pływające rybki, a ponad nimi własne odbicie. Twarz była silna, kanciasta, okolona brodą, oczy głę-

  • Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia, wydanie trzecie poprawione, Poznań-Warszawa 1990 (przyp. tłum.).

12

boko osadzone. Nigdy nie uważał jej za oblicze słabego człowieka. Wysunął rękę, zmącił taflę wody. Lśniące srebrem i czernią rybki rozpierzchły się, zabierając z sobą jego wizerunek.

-  Cóż może zrobić jeden człowiek, Panie? Widzisz ich? Król dał im dał bogactwo i pokój, powodzenie i długie życie. Rozszarpaliby mnie na kawałki. - Przytłoczyło go poczucie klęski. Od trzech miesięcy organizował tajne spotkania, wygłaszał kazania przeciwko królowi. Pomógł wyj ętym spod prawa kapłanom Chronosa uciec przed Nożownikami, przeszmuglował ich poza miasto. Teraz jednak wzbraniał się przed ostatnim zobowiązaniem; był zawstydzony, że miłość do życia okazała się silniejsza od miłości do Boga.

Jego spojrzenie straciło ostrość, niebo pociemniało i Nu-Khasisa-tra poczuł, że opuszcza ciało - wzniósł się w niebo i popłynął nad błyszczącym w dole miastem. W oddali gromadził się mrok, rozdarty przez jaskrawe światło. Uderzył silny wiatr i Nu zadygotał, gdy morze poderwało się na spotkanie nieba. Potężne miasto stało się zabawką na drodze oszalałego żywiołu, który z rykiem pochłaniał połacie lądu. Olbrzymie drzewa znikały pod falami niczym trawa w nurcie wylewającej rzeki. Nawet góry zniknęły pod wodą. Gwiazdy zawirowały na niebie, a słońce majestatycznie wzeszło na zachodzie.

Patrząc w dół, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzegł jedynie głębokie, niebiesko-szare, gniewne morze. Jego duch opadł w toń, spływał coraz głębiej w mrok. Sadzawka Ciszy była teraz zupełnie cicha, czarne ryby zniknęły. Wokół niego unosiły się ciała... mężczyzn, kobiet, maleńkich dzieci. Nu wrócił na plac w centrum miasta. Woda nie stawiała oporu. Wielki czarny rekin otarł się o posąg króla, wyciągnięte ramiona zadrżały. Statua powoli przewróciła się, uderzając w kolumnę. Głowa odpadła, tors podskoczył na mozaikowych płytach.

-  Nie! - wykrzyknął Nu. - Nie!

Poczuł wstrząs i z powrotem znalazł się na brzegu sadzawki. Jasne słoneczne światło spływało na świątynię, a gołębie okrążały drewniane balustrady Wieży Lamentów. Nu wstał, zarzucił na ramiona płaszcz błękitny jak niebo i ruszył na dziedziniec Świętego Kręgu. Tłum rozchodził się, kapłani podnosili ciało ofiary z płaskiego, szarego kamienia. Krew brukająca jego powierzchnię spływała wyżłobieniami i znikała w złotych otworach.

Nu-Khasisatra pokonał schody i ruszył do ofiarnego kamienia. Z początku nie próbowano mu przeszkodzić, ale kiedy zbliżył się zanadto, drogę zagrodził mu kapłan w czerwonej szacie.

-  Nie możesz zbliżać się do Świętego Miejsca.

13

-  Jakiego świętego miejsca? - zadrwił Nu - Splugawiłeś je. Odepchnął kapłana i podszedł do kamienia. Ci w tłumie, którzy

zauważyli ten incydent, zaczęli szeptać.

-  Co on robi?

-  Widziałeś, jak odepchnął kapłana?

-  To jakiś szaleniec!

Oczy obecnych skierowały się na brodatego mężczyznę przy na kamieniu. Gdy zdjął błękitny płaszcz, ukazały się białe szaty kapłana Chronosa. Świątynni strażnicy zgromadzili się u stóp schodów. Nie wiedzieli, co począć, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren Świętego Miejsca.

Trzej kapłani zbliżyli się do człowieka stojącego przy świętym kamieniu.

-  Cóż to za szaleństwo? - zapytał jeden. - Dlaczego bezcześcisz świątynię?

-  Jak śmiesz mówić o bezczeszczeniu? - zdumiał się Nu-Kha-sisatra. - Ta świątynia poświęcona została Chronosowi, Panu Światła, Panu Życia. Nigdy nie składano tu krwawych ofiar.

-  Król jest żyjącym wizerunkiem Chronosa - dowodził kapłan. -Zdobywcą światów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to wątpią, są zdrajcami i heretykami.

-  Zatem zalicz mnie do nich - ryknął Nu. Zacisnął olbrzymie dłonie na kamieniu ofiarnym i wyrwał go z podpór, wzniósł wysoko nad głowę i cisnął na schody. Kamień roztrzaskał się na kawałki. Nad tłumem przetoczył się gniewny pomruk.

Nu-Khasisatra wskoczył na podstawę ołtarza.

-  Ludzie małej wiary! -krzyknął. -Nadchodzi koniec waszych dni. Szydziliście ze Stwórcy, czeka was przerażające przeznaczenie. Morza uniosą się przeciwko wam i nie zostanie kamień na kamieniu. Ciała wasze ciśnięte zostaną w głębiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadną w niepamięć. Słyszeliście, że król jest żyjącym bogiem. To bluźnierstwo! Kto przyniósł Kamienie Rolyndaze sklepienia niebios? Kto doprowadził lud wybrany do tego pięknego kraju? Kto zniweczył plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chro-nos, poprzez swych proroków. A gdzie był król? Nie było go! On j est człowiekiem, a jego zło jest niewymierne. On zniszczy świat. Macie żony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze słyszących te słowa nie dożyje końca roku!

-  Na dół go! - zawołał ktoś z tłumu.

-  Zabić go! - ryknął inny, a tłuszcza podjęła okrzyk.

14

Świątynni strażnicy wyciągnęli miecze i ruszyli schodami. Między nimi błysnął piorun, przeskakując z miecza na miecz, i strażnicy, z ciałami poczerniałymi od żaru, upadli na kamienie. W tłumie zapadła cisza.

Dym wzniósł się ze zwęglonych ciał, gdy Nu-Khasisatra wyciągnął ręce ku niebu.

-  Już nie ma odwrotu - oznajmił. - Stanie się tak, jak rzekłem. Słońce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetoczą się przez ziemię. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach... lękajcie się!

Zszedł z ołtarza i powoli minął martwych strażników. Tłum rozstąpił się przed nim, gdy opuszczał świątynię.

-  Poznałem go - wykrzyknął jakiś mężczyzna. - To Nu-Khasisatra, budowniczy okrętów. Mieszka w południowej dzielnicy.

Imię wędrowało z ust do ust na placu i poza bramami świątyni, aż dotarło do kobiety zwanej Sharazad. I rozpoczęło się polowanie.

Rozdział trzeci

Shannow od trzech dni zmierzał na południe. Szlak wił się dnem długiej doliny wśród na wpół zamarzniętych strumieni i kęp wysokich sosen, rozległych łąk i niskich pagórków. Widywał niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotykał tropy jeleni i łosi. Codziennie przed południem zatrzymywał się w miejscu osłoniętym od wiatru i odgarniał śnieg z trawy, aby ogier mógł się nasycić. Sam siadał przy małym ognisku i czytał swoją Biblię albo rozmyślał o drodze, którą miał jeszcze przed sobą.

Rany goiły się szybko; Shir-ran wykonał świetną robotę. Często myślał o tym dziwnym człowieku-zwierzęciu i wreszcie doszedł do wniosku, że Shir-ran pragnął jego towarzystwa żeby stało się to, co się stało. Człekozwierz opatrzył mu rany, potem zostawił mu broń pod ręką. A przecież w zaciszu jaskini broń nie była potrzebna. Skazane przez los stworzenie z własnej woli opowiedziało mu o Przemianie, wymazującej szybko wszelkie ślady człowieczeństwa. Oglądanie jej na własne oczy budziło grozę. Shannow nie miał pojęcia, co mogło spowodować taką transformację, ale w tym dziwnym świecie, który nastał po Armageddonie, istniało wiele tajemnic.

15

Dwa lata wcześniej, kiedy ruszył na ratunek Samuelowi Arche-rowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, miał okazję po raz pierwszy zetknąć się z nową rasą zwaną Wilczakami, którzy po części byli ludźmi, po części zwierzętami. Archer mówił też o innych takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widział.

Tutaj w dolinie było ciepło; w miarę, jak jechał coraz dalej na południe, pokrywa śnieżna stawała się coraz cieńsza, a wielkie łaty zielonej trawy lśniły na zboczach wzgórz. Każdego dnia uważnie przypatrywał się niebu, szukając znaków cudu. Ale niebiosa pozostawały błękitne i czyste.

Czwartego dnia, gdy zapadał zmierzch, Shannow wprowadził ogiera do lasu, szukając miejsca na obóz. Między wysokimi drzewami migotało ognisko.

-  Hej tam, w obozie! - krzyknął.

Za pierwszym razem nikt nie odpowiedział, później burkliwy głos zaprosił go do ognia. Shannow zwlekał przez chwilę. Wyjął z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsunął go za pas, ukrywając pod połą długiego płaszcza. Dopiero wtedy ruszył do obozowiska.

Wokół ognia siedziało czterech mężczyzn, a przy rozciągniętej między drzewami lince stało pięć koni. Shannow zsunął się z siodła i przywiązał wodze ogiera do wystającego korzenia. Na trójnogu nad ogniem wisiał wielki czarny kocioł, z którego w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin