Gemmell David - Opowieści greckie 02 - Książę Mroku.doc

(2451 KB) Pobierz

David Gemmell

 

KSIĄŻĘ MROKU

 

Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie

Podziękowania

 

Dziękuję mojemu wydawcy, Deborah Beale, Charonowi Wood, mojej redaktor Jean Maund i ”tekstowym” czytelnikom: Valerie Gemmell, Edith Graham, Stelli Graham, Stanowi Nicholsowi i Tomowi Taylorowi, których rady okazały się doprawdy nieocenione.

Książkę dedykuję – z całego serca – moim przyjaciołom z Random Century, przeszłym i aktualnym, oraz wszystkim, którzy doświadczyli na własnej skórze prawdziwości porzekadła: „Im głośniej gardłują o honorze, tym uważniej patrz im na ręce”.

KSIĘGA PIERWSZA

 

352 rok p.n.e.

 

Pella, Macedonia, lato

 

Złotowłosy chłopiec jak zwykle siedział samotnie i zastanawiał się, czy jego ojciec dziś umrze. W sporej odległości od malca, po przeciwnej stronie ogrodu, niania rozmawiała z dwoma wartownikami, którzy strzegli następcy tronu w ciągu dnia. Żołnierze, rośli wojownicy o srogich minach, nawet nie patrzyli na Aleksandra, a ilekroć się do nich zbliżał, nerwowo przestępowali z nogi na nogę.

Młody książę zdążył się już przyzwyczaić do takiej reakcji i choć miał dopiero cztery lata, doskonale ją rozumiał.

Ze smutkiem przypomniał sobie zdarzenie sprzed trzech tygodni, kiedy jego ojciec w wojennym rynsztunku przemierzył tę samą ogrodową ścieżkę. Zbroja Filipa błyszczała w świetle słońca. Wyglądał tak wspaniale, że chłopiec wyciągnął rękę, by dotknąć połyskujących tafli inkrustowanego złotem żelaza. Sześć złotych lwów na piersi... Niestety, gdy tylko wysunął dłoń, ojciec błyskawicznie się cofnął.

– Nie dotykaj mnie, synu! – warknął.

– Nie zranię cię, ojcze – szepnął książę, błagalnie wpatrując się w twarz okoloną kruczoczarną brodą i o ślepym prawym oku, które lśniło jak ogromny opal pod wściekle pokiereszowanym czołem.

– Przyszedłem się z tobą pożegnać – wymamrotał Filip. – I poprosić cię, abyś się dobrze sprawował. Ucz się pilnie i zachowuj, jak przystało na księcia.

– Zwyciężysz? – zapytał Aleksander.

– Zwyciężę albo zginę, chłopcze – odrzekł król, po czym klęknął i spojrzał synowi śmiało w oczy. Uśmiech rozświetlił nieco jego chmurne oblicze. – Niektórzy twierdzą, że jestem skazany na klęskę. Pamiętają, jak boleśnie pobił mnie Onomarchos podczas naszego ostatniego starcia. Tyle że... – Zniżył głos do szeptu. – Kiedy zdradziecka strzała trafiła mnie w oko w czasie oblężenia Metone, także wróżono mi śmierć. Gdy w Tracji powaliła mnie gorączka, ludzie przysięgali, że przestało mi bić serce. Ja jednak jestem Macedończykiem, Aleksandrze, i nie umieram łatwo!

– Nie chcę, żebyś umarł. Kocham cię – rzekł wzruszony malec. Zaledwie na chwilę rysy Filipa złagodniały i mężczyzna wyciągnął rękę, pragnąc dotknąć syna. Nie zdobył się jednak na odwagę i chwila bezpowrotnie przeminęła. Król wstał.

– Sprawuj się dobrze – przykazał powtórnie. – Będę o tobie... myślał.

Dobiegający odgłos dziecięcego śmiechu pomógł księciu wrócić do teraźniejszości. Za ogrodowymi murami słyszał harmider bawiących się pałacowych dzieci. Westchnął ciężko i zastanowił się, w co grają z taką wesołością. Może w ”pościg za żółwiem” albo w ”dotyk Hekate”... Obserwował je czasami z okna swego pokoju: jedno dziecko, które wybierano na Hekate, boginię śmierci, ścigało pozostałych uczestników zabawy i wyszukiwało ich kryjówki, a gdy odnalazło któregoś z uciekinierów, dotykało go i zmieniało w swojego niewolnika. Gra trwała do chwili, aż „śmierć” odszukała wszystkie dzieci.

Aleksander zadrżał w blasku słońca. Nikt nigdy nawet nie zapytał go, czy miałby ochotę zagrać.

Rzucił okiem na swoje drobne rączki i zadumał się.

Naprawdę nie chciał, żeby piesek umarł. Tak bardzo kochał ciało tego szczeniaczka, tak bardzo się starał, ogromnie koncentrował za każdym razem, ilekroć go głaskał, a jego umysł zawsze pozostawał spokojny. Jednak pewnego dnia figlarny psiak skoczył na swego pana i zupełnie niespodziewanie powalił go na ziemię. W tym momencie ręka Aleksandra sama się wysunęła... Chłopiec mimowolnie i zupełnie leciutko klepnął psa w szyję. Zwierzę natychmiast zwiotczało, oczy mu się zaszkliły, łapy ugięły. Ukochany szczeniak zmarł w ciągu kilku sekund, a jego ciało rozłożyło się w parę minut, wydzielając przenikliwy smród, który wypełnił cały ogród.

„To nie moja wina”, pragnął wykrzyczeć malec. A jednak czuł się winny, ponieważ był przeklęty.

W koronach wysokich drzew zaczęły śpiewać ptaki. Aleksander zerknął w górę i uśmiechnął się. Potem zamknął zielone oczy i dał się ogarnąć ptasiej pieśni, która szybko wypełniła jego umysł i zlała się z jego własnymi myślami. Nabrała żywego znaczenia, choć chłopiec nie był w stanie jej do końca rozszyfrować. Nie pojmował słów, a jedynie uczucia, lęki, lekki gniew. Ptaki krzykiem ostrzegały się nawzajem.

Młodziutki książę podniósł wzrok i zaśpiewał:

– Moje drzewo! To moje drzewo! Odejdź! Odejdź! To jest moje drzewo! Moje! Zabiję cię, jeśli stąd nie znikniesz!

– Dzieci nie powinny śpiewać o zabijaniu – skarciła go niania, statecznym krokiem zbliżając się do miejsca, w którym siedział, chociaż jak zwykle zachowała należytą odległość.

– Ale tak właśnie śpiewają ptaki – wyjaśnił.

– Powinieneś wejść do środka. Słońce mocno dziś piecze.

– Dzieciom za murami jakoś to nie przeszkadza – spierał się. – A ja lubię tutaj siedzieć.

– Zrobisz, co każę, młody książę! – rzuciła oschle.

Oczy dziecka zapłonęły i gdzieś w głębi umysłu usłyszało obcy szept: „Zrań ją! Skalecz! Zabij!” – Chłopiec z trudem przełknął ślinę i stłumił rosnącą w nim falę gniewu.

– Wejdę – odpowiedział cicho. Wstał i podszedł do niej, lecz kobieta odskoczyła pospiesznie na bok, a gdy ją minął, powoli podążyła za nim.

Aleksander wrócił do swoich pokojów, odczekał, aż niania odejdzie, po czym wyślizgnął się na korytarz i pobiegł do komnat matki. Pchnął drzwi i zajrzał do wnętrza.

Olimpias była sama. Uśmiechnęła się na jego widok i rozłożyła ramiona na powitanie. Rzucił się ku niej i czule wtulił buzię w jej krągłe i ciepłe piersi. Wiedział, że na całym świecie nie ma piękniejszej istoty od jego matki i przylgnął do niej jeszcze mocniej.

– Jesteś bardzo rozpalony, mój mały – stwierdziła Olimpias. Odrzuciła złote pukle z jego czoła, głaskając go tkliwie, po czym napełniła puchar zimną wodą, podała go chłopcu i obserwowała, jak łapczywie pije.

– Czy lekcje były dzisiaj trudne? – spytała.

– Dziś nie miałem lekcji, matko. Stagra jest chory. A jeśli miałbym kucyka, czy też by umarł?

Dostrzegł ból na jej twarzy.

Po chwili przyciągnęła go do siebie i poklepała uspokajająco po plecach.

– Nie jesteś demonem, Aleksandrze. Po prostu otrzymałeś wspaniały dar i na razie nie potrafisz nad nim zapanować. Jednak wierz mi, będziesz wielkim człowiekiem.

– Ale kucyk by umarł!

– Cóż, całkiem możliwe – przyznała matka. – Kiedy będziesz starszy, lepiej wykorzystasz ten... talent. Bądź cierpliwy.

– Ja naprawdę nie chcę nikomu robić krzywdy, to jakoś tak samo... Wiesz? Wczoraj skłoniłem ptaka, by usiadł mi na ręce. Siedział przez długi czas, potem odleciał. Nie umarł. Naprawdę!

– Po powrocie twojego ojca do Pelli pojedziemy we troje nad morze. Będziemy pływać łodzią, wygrzewać się w słońcu, zażywać kąpieli. Spędzimy przyjemnie czas, zobaczysz. Powieje chłodny wietrzyk, a my będziemy się unosić na wodzie.

– Czy ojciec wróci? – spytał Aleksander. – Niektórzy mówią, że Fokejczycy go zabiją. Podobno minął czas jego szczęścia, podobno bogowie go opuścili.

– Milcz! – szepnęła. – Niemądrze jest wypowiadać głośno takie myśli. Filip to wielki wojownik... I ma Parmeniona.

– Fokejczycy już raz go przecież pobili. Dwa lata temu – zauważył chłopiec. – Zginęło wtedy dwa tysiące naszych żołnierzy. A teraz Ateńczycy najechali nasze wybrzeże, a i Trakowie zwracają się przeciwko nam.

Pokiwała głową i westchnęła.

– Zbyt dużo słyszysz, mój synu.

– Nie chcę, żeby umarł... Chociaż mnie nie lubi.

– Nie powinieneś tak mówić! Nigdy! – krzyknęła, chwytając go za ramiona i mocno nim potrząsając. – Nigdy! Ojciec cię kocha. Jesteś jego synem, następcą tronu. Przejmiesz jego dziedzictwo.

– Mamo, to boli – szepnął ze łzami w oczach.

– Przepraszam – powiedziała, ponownie go do siebie przyciągając. – Tyle chciałabym ci powiedzieć, tak dużo wyjaśnić. Ale jesteś za młody.

– Zrozumiem – zapewnił ją.

– Wiem. I dlatego nie mogę ci nic powiedzieć.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Aleksander zrobił się senny w ciepłych, opiekuńczych ramionach matki.

– Widzę ich teraz – oznajmił leniwie. – Widzę równinę porośniętą kwiatami w barwach purpury i żółci. I ojca w złotej zbroi. Stoi obok siwego wałacha imieniem Achej. Naprzeciw formują się szyki wrogów. Och, matko, są ich tysiące. Dostrzegam ich tarcze. Sama popatrz! Jest godło Sparty i sowa Aten i... Tego emblematu akurat nie znam, ale zauważam też proporce Feraj i Koryntu... Jest ich mnóstwo. W jaki sposób ojciec miałby pokonać ich wszystkich?

– Nie wiem – odszepnęła Olimpias. – Co się dzieje teraz?

– Zaczyna się bitwa – odparło złotowłose dziecko.

Krokusowe Pole, lato

 

Filip Macedoński potarł bliznę nad ślepym prawym okiem i przyjrzał się dokładnie kolumnom wojska, które ciągnęły się pół mili przed nim. Na równinie zgromadziło się ponad dwadzieścia tysięcy piechurów wroga, tysiąc konnych w odwodzie i na prawej flance. Król przeniósł wzrok na wojska macedońskie, które liczyły piętnaście tysięcy piechoty w formacji centralnej i trzy tysiące jazdy, rozbitej na oba skrzydła.

Wszędzie rosły kwiaty – purpurowo-żółte lub biało-różowe. Filip niemal nie wierzył, że w ciągu kilku godzin tę łąkę pokryją setki, a może nawet tysiące ludzkich ciał. Ich krew wsączy się w ziemię... Z nagłym żalem poczuł, że niebawem rozpocznie się potworna zbrodnia popełniana przeciwko bogom piękna, a kwiaty zostaną wdeptane w wyblakłą od słonecznych promieni trawę Krokusowej Doliny.

„Nie bądź głupcem – powiedział w duchu. – Sam wybrałeś pole bitwy”.

Było płaskie i doskonale się nadawało do rozwinięcia szyku jazdy, a macedoński król wszak dowodził tesalijskimi jeźdźcami, najwspanialszymi w całej Grecji.

Dwa dni wcześniej, podczas błyskawicznego przemarszu przez płytkie dorzecze rzeki Penejos, macedońska armia całkowicie zaskoczyła obrońców portowego miasta Pagasai. Miasto padło w trzy godziny. Przed zachodem słońca żołnierze Filipa, którzy natychmiast obsadzili wały obronne, dostrzegli w zatoce flotę ateńskich tnrem wojennych. Ponieważ port przejęli Macedończycy, okręty wroga nie mogły przybić do brzegu i spieszące z pomocą oddziały nie mogły wziąć udziału w potyczce. Najbliższa płytka zatoka znajdowała się w odległości jednego dnia żeglugi bądź czterech dni marszu, toteż do czasu gdy ateńscy wojownicy wysiedliby na brzeg i dotarli do Pagasai, bitwa dawno by się skończyła.

Dzięki zabezpieczonym tyłom Filip ze spokojem oczekiwał zbliżającej się bitwy. Tym razem Onomarchos nie miał gdzie ukryć swoich gigantycznych katapult, gdyż w okolicy nie było urwistych górskich zboczy porośniętych gęstym lasem, skąd mogłaby nadejść śmierć. Nie, w tym starciu wezmą udział jedynie ludzie. Człowiek stanie przeciwko człowiekowi, armia – przeciw armii. Macedoński król nadal z bolesnym przygnębieniem wspominał ogromne głazy spadające na jego wojowników i wciąż słyszał straszliwe krzyki miażdżonych i umierających żołnierzy.

Dziś wszakże będzie inaczej. Dzisiaj szansę wygranej były znacznie bardziej wyrównane.

A poza tym miał Parmeniona.

Zerknąwszy na lewo, odszukał Spartanina i obserwował go przez chwilę. Wódz jechał wolno wzdłuż skrzydła, przemawiał do jeźdźców, uspokajał nowicjuszy, podnosił na duchu weteranów.

Przez chwilę Filipem wstrząsnął gniew, jednak król szybko powściągnął emocje. Spartanin przybył mu z odsieczą przed siedmioma laty, gdy Macedonię ze wszystkich stron otaczali wrogowie. Wówczas strategiczne talenty Parmeniona okazały się absolutnie zbawienne. Lepiej nie myśleć, co stałoby się bez jego pomocy z krajem Filipa. Wódz wyszkolił nieopierzoną armię młodego króla. Farmerów i chłopów zmienił w budzących przerażenie wojowników, tworząc najbardziej waleczną armię cywilizowanego świata.

„Pokochałem cię wtedy jak brata” – pomyślał Filip, dumając nad tym szaleńczym okresem. Zwycięstwa nad Ilirami na zachodzie, nad Pajonami na północy... Armia parła naprzód, przejmując jedno miasto po drugim. Potęga Macedonii rosła. Zawsze jednak zwycięstwa należały do Parmeniona, strategosa, którego wojenny geniusz przyczynił się do zwycięstwa na ćwierć stulecia w Tebach, Frygii, Kapadocji i Egipcie.

Król przysłonił zdrowe oko przed słońcem i wytężył wzrok, patrząc w stronę centrum fokejskich wojsk. Prawdopodobnie tam właśnie stał Onomarchos ze swoją strażą przyboczną. Niestety, odległość była za duża, a promienie słońca odbijały się od zbyt licznych napierśników, tarczy i hełmów, toteż Filip nie zdołał wypatrzyć wroga.

– Czegóż nie oddałbym za jego szyję pod moim ostrzem – szepnął.

– Mówiłeś coś, panie? – spytał Attalos, królewski fechtmistrz i zabójca. Król odwrócił się do mężczyzny o lodowatym spojrzeniu.

– Tak... lecz tylko do siebie. Nadeszła pora. Zarządź wymarsz! Podszedł do siwego wałacha, chwycił się grzywy i wskoczył na jego grzbiet. Koń zarżał i stanął dęba, ale Filip ścisnął go udami i zwierzę znieruchomiało.

– Spokojnie! – mruknął stanowczym tonem. Nagle podbiegł do niego młody żołnierz. W ręku trzymał żelazny hełm z wysokim pióropuszem, tak wypolerowany, że lśnił niczym srebro. Król wziął hełm w dłonie i przyjrzał się połyskującemu obliczu bogini Ateny, która zdobiła czoło. – Bądź ze mną dzisiaj, pani – poprosił, po czym nałożył hełm. Inny żołnierz podał mu okrągłą tarczę. Filip przełożył lewe ramię przez skórzane strzemiączka i umieścił tarczę na przedramieniu.

Pierwsze cztery regimenty – jedenaście tysięcy wojowników – rozpoczęły powolny marsz ku wrogowi.

Macedoński król zerknął na lewe skrzydło, gdzie Parmenion czekał z dwoma tysiącami konnicy i dwoma regimentami rezerw. Spartanin dał znak swojemu władcy i objął wzrokiem pole bitwy.

Filipowi serce waliło jak szalone. Powrócił gorzki smak porażki z ostatniego starcia z Onomarchosem, gdyż tamten dzień przypominał dzisiejszy. Król pamiętał ten sam olśniewający blask słońca i bezchmurne niebo, gdy jego armia kroczyła ku wrogowi. Tyle że wtedy otaczały ich po obu stronach góry, które skrywały potężne machiny oblężnicze. Przeciwnik ciskał z nich na Macedończyków ogromne głazy, krusząc całe formacje, miażdżąc kości i zabijając. Później ruszyła do walki kawaleria wroga i wojska Filipa poszły w rozsypkę.

Wiedział, że na długo zapamięta ów dzień. Przez sześć lat uważał się za niepokonanego. Odnosił zwycięstwa jedno po drugim, jakby zostały nakazane przez bogów. Aż tu nagle jedna straszliwa godzina wszystko odmieniła. Macedończycy wprawdzie popisali się wówczas karnością i do wieczora przeformowali się w szyk obronny, tyle że... Filip po raz pierwszy w życiu przegrał.

Jeszcze bardziej irytująca niż sama klęska była nieobecność Parmeniona, który poprowadził akurat wojsko na północny zachód, by stłumić iliryjskie powstanie.

Przez sześć lat król musiał się dzielić wszystkimi swoimi zwycięstwami ze spartańskim wodzem, natomiast ta jedna jedyna porażka należała wyłącznie do niego.

Otrząsnął się ze wspomnień.

– Wyślij kreteńskich łuczników! – krzyknął do Attalosa. Królewski fechtmistrz zawrócił konia i pogalopował ku pięciusetosobowemu oddziałowi łuczników oczekującemu na rozkazy. Kreteńczycy nosili na piersiach tylko lekkie pancerze z wyprawionej w ogniu skóry. Błyskawicznie zerwali się do biegu, po czym ustawili się w szeregu za pierwszym regimentem.

Dwieście kroków na prawo od pozycji Filipa jego drugi wódz, Antypater, czekał z tysiącem jeźdźców. Król szarpnął lejce wałacha, podjechał i zajął stanowisko obok wodza w pierwszym rzędzie. Konni, przeważnie macedońscy szlachcice, wiwatowali, gdy się zbliżał. Pozdrowił ich, po czym wyciągnął miecz i poprowadził jazdę na prawo od swojej piechoty.

– Do boju! – krzyknął Antypater, wskazując na fokejską konnicę. Jeźdźcy wroga wyrównali włócznie i zaszarżowali ku nim.

– Za Macedonię! – zawołał Filip i spiął wałacha, zachęcając go do galopu. Gdy jeźdźcy pędzili przez równinę, wszystkie lęki ich władcy zniknęły.

Parmenion badawczo obserwował zmrużonymi jasnoniebieskimi oczyma pole bitwy. Po prawej widział Filipa i towarzyszącą mu konnicę. Atakowali. Obok maszerowały regimenty macedońskiej piechoty. Skryci za ścianą tarcz żołnierze nieśli długie na osiemnaście stóp sarissy o żelaznych grotach wycelowanych w szeregi przeciwnika. Za piechotą wódz dostrzegł kreteńskich łuczników, którzy wysyłali kolejne salwy w niebo. Strzały spadały prosto w środek sił Fokejczyków.

Bitwa przebiegała zgodnie z planem, a jednak Spartanin nie przestawał się niepokoić.

Król był naczelnym dowódcą wojsk macedońskich, lecz zawsze upierał się, by osobiście prowadzić szarżę swojej jazdy. W każdej bitwie ryzykował życie. Parmenion wiedział, że odwaga Filipa jest zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem. Ze względu na obecność władcy Macedończycy walczyli bardziej zawzięcie, jednak gdyby padł na polu walki, panika zawładnęłaby szeregami szybciej niż letni ogień suchą trawą.

Ponieważ Filip ruszał do boju, Parmenion przejął odpowiedzialność za strategię bitwy. Wypatrując słabe punkty oraz śledząc ruchy obcych wojsk, oceniał przebieg walki.

Tesalijscy konni czekali na jego rozkazy, przed nim zaś stał skupiony Piąty Regiment Piechoty. Parmenion zdjął hełm z białym pióropuszem i przesunął palcami po mokrych od potu, krótkich brązowych włosach. Jego umysł wypełniła jedna myśl: „Co planują Fokejczycy?”

Onomarchos nie był zwyczajnym wodzem. W trakcie ostatnich dwóch lat, odkąd objął dowództwo fokejskich sił, maszerował ze swoją armią po centralnej Grecji. Dzięki talentom strategicznym opanował kluczowe miasta tego regionu i splądrował beockie twierdze Orchomenosu. Był przywódcą przebiegłym, o niesamowitym wojennym instynkcie, i cieszył się niezwykłym szacunkiem swych ludzi. Jednak – co ważniejsze dla Parmeniona – jego taktykę niezmiennie stanowił atak. Chociaż... tu najwyraźniej swoje regimenty piechoty ustawił defensywnie. Tylko konnica szarżowała.

Spartański wódz czuł, że coś jest nie w porządku. Przysłoniwszy oczy, ponownie spenetrował wzrokiem pole bitwy. Krokusowa Dolina była w tym miejscu absolutnie płaska – z wyjątkiem niskiej linii wzgórz ciągnących się daleko po prawej stronie i niewielkiego zagajnika oddalonego o pół mili na lewo. Przejmując Pagasai, Macedończycy zabezpieczyli tyły wojsk. „Hmm – po raz kolejny zastanowił się Parmenion. – Jaki jest bitewny plan fokejskiego wodza?”

Koncentrację wodza przerwał wojenny okrzyk Macedończyków. Chwilę później regimenty piechoty ruszyły do biegu i błyszczące sarissy uderzyły w fokejskie szeregi. Rozległy się stłumione łomotem tarcz krzyki rannych i umierających. Spartanin odwrócił się do stojącego obok niego jeźdźca, przystojnego młodzieńca w hełmie z czerwonym pióropuszem.

– Nikanorze, weź pięć oddziałów i ruszaj do lasu. Zatrzymajcie się w odległości dwóch strzałów z łuku od drzew, i wyślij tam wywiadowców. Jeśli lasek okaże się czysty, zawróć i wypatruj sygnałów ode mnie. Jeśli kryją się w nich żołnierze wroga, masz ich za wszelką cenę powstrzymać. Nie wolno im się połączyć z głównymi siłami Onomarchosa. Rozumiesz?

– Tak, panie – odparł Nikanor, salutując. Parmenion poczekał, aż pięciuset jeźdźców pokłusuje ku drzewom, potem przeniósł spojrzenie na wzgórza.

Ustawienie wojsk macedońskich nie było trudne do przewidzenia: piechota pośrodku, konnica na obu skrzydłach. Onomarchos na pewno je znał.

Rozpoczęło się starcie piechoty. Macedończycy ruszyli w falandze głębokiej na szesnaście rzędów, szerokiej na sto pięćdziesiąt tarcz. Pierwszy Regiment – królewscy gwardziści dowodzeni przez Teoparlisa – wbił się klinem w linie Fokejczyków.

– Byle nie za głęboko – mruknął do siebie Parmenion. – Wyrównajcie szyk i poczekajcie na wsparcie! – Cztery regimenty musiały pozostać blisko siebie. Gdyby się rozdzieliły, przeważające siły wroga mogłyby je łatwo otoczyć, zastawiając pułapkę. Jednak Spartanin odprężył się na widok królewskich gwardzistów, którzy trzymali się zwarcie lewej strony. Nacierające po skosie prawe skrzydło falangi zmusiło Fokejczyków do odwrotu. Drugi Regiment niemal się z nim połączył. Parmenion skoncentrował się teraz na Trzecim. Żołnierze w marszu przeformowali się w bitewny szyk z łukowato wygiętymi do tyłu flankami i wzmocnionym niczym żądło czołem formacji.

– Koenosie! – krzyknął Parmenion. Barczysty wojownik stojący w centrum odwodowego regimentu podniósł oczy i zasalutował. – Wesprzyj Trzeci – polecił wódz.

Piąty Regiment w liczbie dwóch i pół tysiąca ludzi ruszył naprzód. Żołnierze zmierzali do boju w zwartej formacji, maszerując sprężystym, rytmicznym krokiem. „Świetny z niego oficer” – pomyślał Spartanin. Podczas bitwy dowódca łatwo może ulec podnieceniu i strachowi i poprowadzić swoich ludzi zbyt szybko do ataku, ale Koenos był człowiekiem statecznym i poważnym. Zawsze potrafił zapanować nad emocjami i wiedział, że uzbrojeni po zęby wojownicy powinni zachować siły do głównej walki i nie marnować ich przedwcześnie forsownym biegiem.

Nagle macedońskie szyki na lewym skrzydle wybrzuszyły się i przełamały. Parmenion przeklął, dostrzegł bowiem, że z wyrwy wybiegają żołnierze wroga, tworząc swymi tarczami szczelną ścianę. Nie musiał się nawet wpatrywać w emblematy, i bez tego natychmiast odgadł pochodzenie mężczyzn – byli ze Sparty. Wspaniali wojownicy, których lękał się cały świat! Trzeci Regiment Macedoński wyraźnie cofał się pod ich naporem. Po chwili Spartanie okrążyli gwardzistów.

Na szczęście zdążył nadejść Koenos wraz z Piątym Regimentem. Sarissy pochyliły się i falanga zaszarżowała. Niespodziewanie oskrzydleni Spartanie wycofali się, Macedończycy zaś błyskawicznie uporządkowali szyki i zapełnili powstałą lukę. Parmenion, zadowolony, że groźba okrążenia przynajmniej chwilowo została zażegnana, zawrócił czarnego wierzchowca i pokłusował na prawe skrzydło. Tesalijczycy popędzili za nim.

Król na czele macedońskiej szlachty toczył śmiertelny bój z fokejską konnicą, na szczęście powoli spychali wroga. Zerknąwszy na lewo, Spartanin dostrzegł Nikanora, który z pięcioma setkami jeźdźców przystanął na skraju lasu. Zwiadowcy właśnie wjeżdżali między drzewa.

Parmenion gestem przywołał jednego z przybocznych jeźdźców i posłał go do Nikanora z nowymi rozkazami na wypadek, gdyby las okazał się czysty. Potem bacznie wpatrywał się we wzgórza. Pomyślał, że gdyby Onomarchos opracował jakiś zaskakujący plan strategiczny, zagrożenie przyszłoby zapewne z tamtej strony.

Ponownie skupił się na polu bitwy. Koenos i Piąty Regiment usiłowali się przebić przez szarżujących Spartan, zamierzali bowiem dotrzeć do Teoparlisa i gwardzistów. Trzeci Regiment połączył się z Czwartym i wspólnie wycinali Fokejczyków w pień.

Parmenion miał obecnie dwa wyjścia. Mógł pogalopować do centrum, by wspomóc króla, albo skręcić i uderzyć na lewe skrzydło wroga. Kopnął obcasami wierzchowca i ruszył wzdłuż prawej flanki. Jeden z konnych oderwał się od bitwy i przygalopował do wodza. Wojownik miał szereg płytkich ran na ramionach i paskudnie rozcięty prawy policzek.

– Panie, król rozkazuje ci wesprzeć prawe skrzydło. Niemalże rozbiliśmy już wroga.

Parmenion skinął głową i odwrócił się do Berina, tesalijskiego księcia o jastrzębiej twarzy.

– Weź pięciuset ludzi, wzmocnijcie prawą flankę, a później połączcie się z Filipem.

Berin natychmiast wykonał rozkaz. Gdy wydał komendę, jego ludzie ustawili się za nim w półkolistym szyku, po czym galopem ruszyli do natarcia. Ranny posłaniec podjechał bliżej do Spartanina.

– Panie, król ma dla ciebie jeszcze jeden rozkaz. Rzuć wszystkie odwody do boju – wyszeptał.

– Dobrze się sprawiłeś, młody człowieku – odparł Parmenion. – Ale teraz zapomnij o bitwie i wracaj do obozu. Niech chirurg obejrzy twoje rany. Nie są wprawdzie głębokie, lecz tracisz dużo krwi.

– Ale, panie...

– Wykonać natychmiast – warknął ostro wódz, po czym odwrócił się, uznając rozmowę za zakończoną.

Kiedy posłaniec odjechał, do Spartanina przykłusował drugi tesalijski dowódca.

– Co robimy, panie? – spytał.

– Czekamy – odparł Parmenion.

Filip Macedoński popatrzył na swój ociekający krwią miecz, po czym szarpnął za uzdę i spojrzał na tyły. Berin wraz z pięcioma setkami Tesalijczyków szarżował od prawej na skrzydła konnicy Fokejczyków, jednak Parmenion nadal czekał. Filip siarczyście zaklął. Tymczasem fokejski jeździec przedarł się przez macedońską pierwszą linię i ruszył ku niemu z wyprostowaną lancą. Filip zrobił unik w lewo. Żelazny szpic lancy wbił się w bok wałacha. Zwierzę z bólu aż stanęło dęba, jednak król przylgnął kurczowo do jego grzbietu i z tej pozycji zamaszyście ciął mieczem, atakując napastnika w stożkowatym hełmie. Jednym ruchem rozpłatał Fokejczykowi gardło. Oszalały z bólu wierzchowiec Filipa ponownie stanął dęba, po czym zwalił się na ziemię. Macedoński władca zeskoczył z rumaka, który w ostatniej chwili wierzgnął kopytem, trafiając swego pana w biodro i pozbawiając go równowagi.

Na widok padającego króla Fokejczycy z nową nadzieją ruszyli do kontrnatarcia. Filip chwiejnie wstał, odrzucił na bok tarczę i podbiegł do pierwszego jeźdźca. Wojownik zamachnął się na niego lancą, która tylko ześlizgnęła się po napierśniku króla. Filip podskoczył do lansjera, ściągnął go z konia, po czym dźgnął dwukrotnie mieczem – w brzuch i w pachwinę. Przeskoczywszy umierającego wroga, podbiegł do jego wierzchowca, chwycił go za grzywę i sprawnie wskoczył na grzbiet. Tyle że teraz ze wszystkich stron otaczali go fokejscy wojownicy.

Muśnięcie czyjejś włóczni zostawiło mu na prawym udzie długą szramę, ostrze miecza natomiast zazgrzytało na spiżowym ochraniaczu nadgarstka i rozcięło macedońskiemu królowi lewe przedramię. Filip wprawnym ruchem zablokował nacierający miecz i wbił własne ostrze w żebra napastnika. W tym momencie z odsieczą przybyli Berin, Attalos i dziesięciu jeźdźców. Siła ataku zmusiła Fokejczyków do odwrotu. Król był uratowany.

Konnica nieprzyjaciela rozpierzchła się na boki, a Macedończycy, formując szyki, zaatakowali piechotę. Przez chwilę w powstałej wyrwie Filip widział swojego wroga, Onomarchosa. Fokejski wódz stał pośrodku doborowych oddziałów piechurów i popędzał ich do ataku.

– Do mnie! – krzyknął Filip Macedoński. Jego potężny głos wzniósł się ponad szczęk mieczy. Gdy jeźdźcy zgromadzili się wokół niego, król spiął swego...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin