Wernic Wiesław - Barry Bede.rtf

(1194 KB) Pobierz

Wernic Wiesław

Barry Bede 

 

                        

 

                            Spojrzenie tu przeszłość

Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwia­stująca koniec jesieni, a nie początek wiosny.

Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrze­lały ponad nią kępy drzew — przerywniki w monotonii krajobrazu — a na dalekim zachodzie dźwigały się na­gle ku niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę, dwu pasm górskich, które musi zau­ważyć każdy przybywający w te strony z. Kansasu.

Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady. Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedy­nie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem.

     Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem.

     Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie.

Zerknął na mnie podejrzliwie.

              Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci.
Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż cał­kiem zbytecznie.


              Oczarował cię widok?
Wzruszył ramionami.

      Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo ka­myków wyrzuconych na piaszczystą plażę.

      Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć.

      Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tu zanieść drobiny złota.

      Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o niej nie wspominałeś.

      Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to przypadek bardzo dziwny.

 

   Tajemnicza historia? — zażartowałem.

   Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłuma­czyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego czło­wieka klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie?

   Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego szuka.

Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi się popręgi, za­trzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną! linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął stru­mień. Prowadząc wierzchowca za uzdę, przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka. Klęczał, od- wrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wzią­łem go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie? Przytaknąłem.

     No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak cha­rakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wnio­sku, że to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szla­chetnych kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.

     Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię mowy.

     Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i oba­wa. Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb.

     Słusznie. I co dalej?

     Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, za­wiązał go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wsko­czył na siodło, przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a póź­niej zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie roz­bolał.

     I co?

     I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwar­tościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich peł­no w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po co on to zbierał?

     Przyjrzałeś się uważnie kamykom?


              Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od od­prysku skały.

Pokręciłem głową.

              Może to geolog? Zbierał próbki.

     Nie wyglądał na geologa. Roześmiałem się.

     Z czego to wnioskujesz?

     Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.

              Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam badania.


              Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat.

Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola moc­no utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wi­zerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój bagaż rzecznym żwirem.

W dwie godziny później zapowiedziana przez Ka­rola rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizo­wał ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą skarpa, a niżej — piaszczy­sta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem.

     To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowia­dałem, a obok... moich butów.

     Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowa­dziłeś mnie do tego miejsca?

     Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu przypadek.

Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezu­pełnie był suchy — wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na karki niepro­szonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się właśnie na te­renach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pa­stwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na za­chód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków do­konywanych na samotnych wędrowcach. Z leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciąg­nęli tu amatorzy łatwych zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utahu, po któ­rym krążyli — jak słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a raczej na trans­porty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary sprzyjały bu­szowaniu rabusiów.

Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawia­stym brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi!

Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu.

Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy po­znaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do cał­kowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystar­czyć na całą noc.

Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w maga­zynku i ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem ła­godnie pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później wdrapałem się na skarpę i prze­mierzyłem półokrąg, którego centrum stanowiło ogni­sko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u sa­motnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wyda­rzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę­drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.

Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo­dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedy­nych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi gwiazdami.

Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego miejscu i wkrótce zapomnia­łem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mo­głem spać tali bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan.             

Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po werte­pach Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co?

Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany Ameryki!

Zaczęło się to od przypadku.

Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym  lekarzem,  zastępcą  naczelnego  chirurga  szpitala w Milwaukee.

Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne — dostrzegam siebie jako małego brzdąca, krę­cącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachną­cym żywicą parterowym domu na przedmieściu Mil­waukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskli­we wody widać było poprzez sztachety parkanu ogra­dzającego nasz spory ogród.

Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi, niczym dzikie łabędzie, których również nie bra­kowało.

Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szro­nem brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmiel­szych marzeniach, że kiedyś spać będę pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojow­nika i pod jego opieką.

Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie pre­rią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, po­rywali jeńców i wyzwalali „blade twarze" od męczeń­stwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników.

Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka ja­błonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spot­kało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owo­cującej gruszy stała się powodem scysji, w której prze­graliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków.

Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przy­kre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaska­jąca mrozem zima bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące płomyki?

Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze stronny, lecz nawet największe sale są niczym w po równaniu z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było dc uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele — z uwagi na przewidywane konsekwencje — nie nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrę­bie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem oj­ca graniczyła kancelaria — pomieszczenie równie ta­jemnicze, 'lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą sympatyczny czło­wiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach przywoływał nas i opo­wiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki trzask frontowych drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastro­ju wracaliśmy wówczas do pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między meblami szybko bywały wykrywane.

Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni daw­no minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, któ­ry był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chło­paków, to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu.

Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmo­sferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie.

Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry?               

Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych,


od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo — Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych far­merów, to leniwi, brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kujota, budzące...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin