Czysta gra - Philip K Dick.txt

(4020 KB) Pobierz
 
Czysta Gra
(Fair Game)

Autor - Philip K. Dick
HTML : Artrus

Profesor Anthony Douglas z ulgą opadł na obity czerwoną skórą fotel i westchnął. 
Głębokiemu westchnieniu towarzyszyło mozolne zdejmowanie butów przy wtórze 
licznych stęknięć poprzedzających rzucenie ich w kąt. Splótłszy ręce na pokaźnym 
brzuchu, mężczyzna z przymkniętymi oczami odchylił się do tyłu?
- Zmęczony? - zapytała Laura Douglas, odwracając się na chwilę od kuchennego 
pieca ze współczuciem w ciemnych oczach.
- Żebyś wiedziała. - Douglas popatrzył na leżącą na tapczanie wieczorną gazetę i 
stwierdził, że szkoda zachodu. Poszperał w kieszeni w poszukiwaniu papierosów i 
zapalił jednego leniwie. - Jeszcze jak zmęczony. Rozpoczynamy całkiem nowy 
kierunek badań. Dzisiaj zjawiło się stadko młodych inteligentów z Waszyngtonu, 
uzbrojonych w teczki i suwaki logarytmiczne.
- Czy oni...
- Ach, w dalszym ciągu nad wszystkim panuję. - Profesor Douglas uśmiechnął się 
szeroko. - Nie zaprzątaj sobie tym głowy. - Osnuł go jasnoszary obłok dymu. - 
Upłynie kolejnych parę lat, nim zdołają mnie prześcignąć. Będą musieli jeszcze 
trochę naostrzyć swoje przyrządy...
Żona z uśmiechem wróciła do szykowania kolacji. Być może wpływała na to 
atmosfera małego miasteczka w Kolorado. Wzniosłe, nieruchome góry wokół nich, 
lodowate, rozrzedzone powietrze i spokojni mieszkańcy. Tak czy inaczej, jej mąż 
wydawał się obojętny na wszelkiego rodzaju napięcia i niepokoje nękające 
środowisko jego profesji. Szeregi przedstawicieli fizyki jądrowej zasilał stały 
dopływ agresywnych nowicjuszy. Stara gwardia chwiała się na swoich pozycjach, 
ogarnięta nagłym poczuciem zagrożenia. Na każdej uczelni, każdym wydziale fizyki 
pojawiał się zespół młodej, utalentowanej kadry. Nawet w tutejszym Bryant 
College, odległym od głównego nurtu wydarzeń.
Lecz nawet jeśli Anthony'emu Douglasowi leżało to na sercu, nigdy nie dał 
niczego po sobie poznać. Beztrosko odpoczywał w fotelu, z zamkniętymi oczami i 
błogim uśmiechem na twarzy. Był zmęczony, ale spokojny. Ponownie westchnął, 
bardziej jednak z zadowoleniem niż z troską.
- Prawdę mówiąc - wymamrotał leniwie - mogliby być moimi dziećmi, ale w gruncie 
rzeczy przerastam ich o głowę. Rzecz jasna, miałem okazję gruntowniej zgłębić 
tajniki zawodu.
- I stosunków, do których w razie potrzeby można się odwołać.
- To również. Tak czy inaczej, chyba odłączę się od prowadzonego obecnie...
Nie dokończył zdania.
- Co się stało? - zapytała Laura.
Douglas na wpół uniósł się z fotela. Jego twarz zbielała jak ściana. Ze zgrozą 
utkwił przed siebie wzrok i kurczowo przytrzymując się fotela, na przemian 
otwierał i zamykał usta.
W oknie tkwiło oko. Zajrzało w głąb pokoju i popatrzyło na niego uważnie. 
Wypełniało całe okno.
- Chryste! - wykrzyknął.
Oko się wycofało. Za oknem widać było jedynie pogrążone w wieczornym półmroku 
wzgórza, drzewa i ulicę. Douglas powoli opadł na fotel.
- Co to miało znaczyć? - zapytała ostro Laura. - Co tam widziałeś? Czy ktoś tam 
był? 

Douglas zaciskał i rozwierał dłonie. Usta wykrzywiał mu mimowolny grymas.
- Mówię prawdę, Bill. Widziałem je na własne oczy. Było jak najprawdziwsze. 
Inaczej przecież nie gadałbym bzdur, dobrze wiesz. Nie wierzysz mi?
- Czy ktokolwiek jeszcze je dojrzał? - zapytał profesor William Henderson, z 
namysłem gryząc koniec ołówka. Odsunął na bok przygotowany do kolacji talerz i 
położył przed sobą notatnik. - Czy Laura je widziała?
- Nie. Stała odwrócona plecami.
- Kiedy to się stało?
- Pół godziny temu. Właśnie wróciłem do domu. Było około wpół do siódmej. 
Zdjąłem buty, usiadłem w fotelu. - Douglas drżącą ręką otarł czoło.
- Twierdzisz, że stanowiło niezależny element? Poza nim nie było nic więcej? 
Tylko samo... oko?
- Tylko oko. Jedno wpatrzone we mnie ogromne oko. Rejestrujące każdy szczegół. 
Jak gdyby...
- Jak gdyby co?
- Jak gdyby spoglądało w mikroskop.
Cisza.
Głos zabrała siedząca po drugiej stronie stołu rudowłosa żona Hendersona.
- Zawsze byłeś empirystą, Doug. Nie dawałeś się złapać na żadne bzdury. Ale 
to... Szkoda, że nikt więcej tego nie widział.
- Oczywiście, że nikt więcej tego nie widział!
- Co masz na myśli?
- To monstrum patrzyło na mnie. To ja zostałem poddany oględzinom. - Douglas 
histerycznie podniósł głos. - Myślicie, że jak się czuję - oglądany przez oko 
wielkie jak fortepian! Boże, gdybym nie był taki opanowany, to chyba bym się 
załamał!
Henderson i jego żona wymienili spojrzenia. Przystojny, ciemnowłosy Bill, o 
dziesięć lat młodszy od Douglasa. Żywiołowa Jean Henderson, wykładowca 
psychologii dziecięcej, o falującym pod nylonową bluzką bujnym biuście.
- Co o tym sądzisz? - zapytał ją Bill. - To bliżej twojej działki.
- Właśnie że twojej - rzucił Douglas. - Nie próbuj spychać tego do rangi 
patologicznych omamów. Przyszedłem do ciebie, ponieważ jesteś głową wydziału 
biologii.
- Myślisz, że to było zwierzę? Coś w rodzaju gigantycznego leniwca?
- To musiało być zwierzę.
- A może to po prostu kawał - podsunęła Jean. - Albo plansza reklamowa jakiegoś 
okulisty. Ktoś mógł przenosić ją pod oknem.
Douglas opanował się wysiłkiem woli.
- Ono żyło. Patrzyło na mnie. Obejrzało mnie od stóp do głów, po czym znikło. 
Tak jakby odsunęło się od soczewek mikroskopu. - Zadrżał.
- Przecież mówię wam, byłem obserwowany!
- Tylko ty?
- Ja. Nikt inny.
- Jesteś święcie przekonany, że spoglądało na ciebie z góry - powiedziała Jean.
- Tak, z góry. Prosto na mnie. Zgadza się. - Przez twarz Douglasa przemknął 
dziwny wyraz. - Dobrze to ujęłaś, Jean. Pochodziło stamtąd. - Machnął do góry 
ręką.
- Może to Bóg - rzucił w zamyśleniu Bill Douglas nie odpowiedział. Jego twarz 
przybrała barwę popiołu. Zaszczękał zębami.
- Bzdura - zaoponowała Jean. - Bóg jest psychologicznym symbolem 
transcendentalnym wyrażającym nieświadome moce.
- Czy spoglądało na ciebie oskarżycielsko? - dopytywał się Bill. - Tak jakbyś 
zrobił coś złego?
- Nie. Raczej z ciekawością. Wyraźną ciekawością. - Douglas wstał. - Na mnie już 
czas. Laura uważa, że dostałem jakiegoś ataku. Nic jej nie powiedziałem, rzecz 
jasna. Brakuje jej dyscypliny naukowej. Nie poradziłaby sobie z podobnym 
zagadnieniem.
- I nam przysparza ono pewnych trudności - dorzucił Bill.
Douglas nerwowo ruszył w kierunku drzwi.
- Nie przychodzi ci do głowy żadne wytłumaczenie? Na przykład stworzenie dawno 
uznane za wymarłe, do tej pory szwendające się po okolicy?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Gdybym o czymś usłyszał...
- Powiedziałeś, że spoglądało w dół - przerwała Jean - a nie pochylało się, by 
rzucić na ciebie okiem. Zatem żadne zwierzę bądź inne ziemskie stworzenie nie 
wchodzi w rachubę. - Zastanowiła się głęboko. - Może jesteśmy obserwowani.
- Wy nie - wtrącił żałośnie Douglas. - Tylko ja.
- Przez przedstawicieli innego gatunku - dorzucił Bill. - Sądzisz, że...
- Może to oko z Marsa.
Douglas ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noc była czarna. Lekki 
wiatr poruszył drzewami i pomknął dalej ulicą. Na tle wzgórz rysował się 
niewyraźny, kwadratowy zarys jego samochodu.
- Jeżeli przyjdzie wam coś do głowy, dajcie mi znać.
- Przed pójściem spać zażyj kilka pastylek nasennych - poradziła mu Jean. - I 
weź się w garść.
Douglas wyszedł na ganek.
- Dobry pomysł. Dzięki. - Potrząsnął głową. - Może jednak zwariowałem. Chryste. 
Cóż, do zobaczenia.
Zszedł po schodach, kurczowo ściskając poręcz.
- Dobranoc! - zawołał Bill. Zamknięto drzwi i lampa oświetlająca ganek zgasła.
Douglas czujnie ruszył w stronę samochodu. Wyciągnął rękę, po omacku szukając 
klamki. Jeden krok. Dwa kroki. Cóż za nonsens. Dorosły mężczyzna, właściwie w 
sile wieku, u schyłku drugiego tysiąclecia.
Trzy kroki.
Otworzył drzwi i wślizgnął się do środka, blokując zamek. Odmówił cichą modlitwę 
dziękczynną, po czym uruchomił silnik i włączył światła. Co za głupota. 
Gigantyczne oko. Zwyczajny kawał, ot co. Starannie rozważył wszystko w myślach. 
Studenci? Żartownisie? Komuniści? Spisek, mający na celu wytrącenie go z 
równowagi? Był ważną osobistością. Kto wie, może nawet najznamienitszym fizykiem 
jądrowym w kraju. A ten nowy projekt...
Powoli wjechał na pogrążoną w ciszy jezdnię. Kiedy samochód nabierał prędkości, 
bacznie lustrował każdy krzak i drzewo. Spisek komunistyczny. Część studentów 
należała do lewicowego ugrupowania. Coś w rodzaju marksistowskiego zgromadzenia 
badawczego. Może to ich sprawka...
Coś zalśniło w świetle reflektorów. Blask dochodził z pobocza jezdni.
Zbity z tropu Douglas popatrzył w tamtym kierunku. Wśród chwastów, u stóp drzew 
spoczywał podłużny, prostokątny przedmiot. Migotał i lśnił. Douglas zmniejszył 
prędkość, ile tylko mógł.
Na skraju drogi leżała sztabka złota.
Coś niesamowitego. Profesor Douglas powoli opuścił szybę i wyjrzał. Czy to 
rzeczywiście złoto? Zaśmiał się nerwowo. Na pewno nie.
Naturalnie często widywał złoto. To wyglądało jak złoto. Lecz może było zwykłą, 
pozłacaną sztabą ołowiu.
Ale... dlaczego?
Żart. Psota studentów college'u. Musieli zobaczyć, jak jego samochód zmierza w 
kierunku domu Hendersonów, i wiedzieli, że wkrótce będzie wracał tą samą drogą.
Albo... albo naprawdę to złoto. Być może przejeżdżał tędy strzeżony samochód. 
Zbyt gwałtownie wszedł w zakręt, w wyniku czego sztaba ześlizgnęła się i upadła 
w zarośla. W takim razie na pogrążonym w ciemności poboczu szosy spoczywała 
wcale pokaźna fortunka.
Jednakże posiadanie złota było nielegalne. Musiałby zwrócić je rządowi. Ale czy 
nie mógłby odpiłować sobie choćby kawałeczka? Poza tym, gdyby je oddał, bez 
wątpienia otrzymałby jakąś nagrodę. Może kilka tysięcy dolarów.
Przez głowę przemknął mu szalony plan. Zabrać sztabę, ukryć ją, polecieć do 
Meksyku, poza granicę państwa. Eric Barnes był właścicielem Klubu Kobziarza. Bez 
trudu dostałby się do Meks...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin