Karol May
"W Kordylierach"]
ROZDZIAŁ I
W GRAN CHACO
Miasto Palmar leży nad rzeką Corrientes w prowincji tej samej
nazwy. Nie można go zaliczyć do wielkich, a jednak prowadzi ono, jak
na tamtejsze stosunki, dosyć ożywiony handel. Rolnictwo w tej
prowincji, chociaż ziemia jest ogromnie urodzajna, ząspokaja zaledwie
miejscowe zapotrzebowanie. Przemysł bardzo słaby, a wywóz ograni-
cza się tylko do bydła i produktów leśnych.
W czasie, gdy dojeżdżaliśmy do tego miasteczka od strony połu-
dniowej, stanowiłó ono podstawowy punkt operacyjny dla wojsk
wszelkiej broni, wysłanych przeciw powstańcom Lopeza Jordana.
Wojska te odbywały właśnie ćwiczenia, a wygląd ich czynił o wiele
lepsze wrażenie, niż to jakiegd doznałem w głównej kwaterze Jordana.
Znaczną przestrzeń bagnisk, dzielących miasto od rzeki, można było
przebyć przez urządzone liczne groble z trzciny i ubitej ziemi. Jedną
z tych grobli dostaliśmy się do miasta i pełnym kłusem podążaliśmy do
ratusza, który wyglądał raczej na czworak folwarczny, niż na siedzibę
urzędu gminnego.
Pułkownik Alsina, zabrawszy ze sobą mnie i brata Hilaria poszedł
przedstawić się komendantowi załogi. Ten, po wysłuchaniu naszego
opowiadania o doznanych przygodach i zebraniu od nas nieco
wskazówek, dotyczących Jordana, wydał rozkaz, aby przyprowadzó-
nych przez nas jeńców umieszczono pod ścisłą strażą w corralach,
a oficerów zamknięto w budynku gminnym. Komendant zaprosił nas
do siebie na obiad.
Po sutym posiłku u gościnnego komendanta, pułkownik Alsina
przedsięwziął starania o wygodną kwaterę dla nas, przy czym pamiętał,
aby nam niczego nie brakowało. Szczególne względy okazywał zwłasz-
5
cza mnie, głosząc wszędzie, że zawdzięcza mi nie tylko swoje ocalenie,
ale również ; wzięcie do niewoli bez wystrzału czterystu jeńców
i zdobycie koni, których w tych czasach nigdzie nie można było dostać.
Przyobiecał też uczynić wszystko, na co go stać będzie, dla ułatwienia
nam dalszej podróży w nieznane strony.
Ulokowani u pewnego zamożnego kupca, trudniącego się na wielką
skalę eksportem, doznaliśmy u niego niezwykłej gościnności. Dał nam
do rozporządzenia w swym domu dwa wygodnie urządzone pokoje
oraz obszerną izbę czeladną, gdzie natychmiast rozmieściliśmy się
i zagospodarowali. Ponieważ dawno już nie miałem przyzwoitego
dachu nad głową, postanowiłem przede wszystkim wyspać się za
wszystkie czasy, co też uczyniłem upewniając się przedtem, że memu
gniadoszowi niczego nie będzie brakowało. Za moim przykładem
poszli też brat Hilario, Turnerstick i Larsen, natomiast reszta towa-
rzyszy rozbiegła się natychmiast, szukając rozrywek, bądź spotkać się
ze znajomymi, którzy zaciągnęli się do wojska i tu kwaterowali.
Gomez, młody Indianin, który wlókł się z nami przez cały czas ze
swoją starą matką, poszedł również do miasta w poszukiwaniu swych
współplemieńców, zamieszkujących okolice między Rio Salado a Rio
Vernejo i st~d znających doskonale całe Gran Chaco. Wrócił do
kwatery późnym wieczorem i zbudził mnie, żeby się ze mną pożegnać
i podziękować mi za wszystko, co dla niego uczyniłem.
- Gdzie chcecie jechać?
- Do swojej ojczyzny. Dowiedziałem się, że moim współrodakom
grozi wypędzenie z siedzib, więc muszę ich ostrzec.
- Gdzie znajdują się wasze zagrody?
- Po tamtej stronie Parany, między Rio Salado a Rio Vivoras.
- Słyszałem, że są tam osady, stojące teraz pustką?
- Owszem, są. Przed laty osiedlili się tam biali. Ale, że się
względem nas zachowywali nieprzyjaźnie, więc rozumie pan... trudno
im było zostać na stałe i wynieśli się w końcu, a z ich domów wkrótce
zostały gruzy. Teraz znowu przybyli tam jacyś obcy i chcą wypędzić
cały nasz szczep z tamtych stron. Czyż więc wobec tego mamy siedzieć
z założonymi rękoma i dać się wyprzeć bez opĄru?
- Czegóż ci ludzie tam szukają? Jest przecież dosyć ziemi w po-
bliżu i to o wiele urodzajniejszej. Czyżby im się bardziej podobała ta
dzika okolica, należąca do osławionego Gran Chaco?
6
- Nam się też to dziwnym wydaje. Mogliby przecież zostawić nas
w spokoju skoro nie brak miejsca gdzie indziej.
- Skąd ci ludzie przyszli?
- Częścią od Buenos Aires, a częścią z Corrientes. Prowadzi ich
podobno jakiś inżynier z Ameryki Północnej, pełnomocnik pewnego
bogatego bankiera w Buenos Aires. Inżynier ten zamierza pogłębić
koryto Rio Salado w celach żeglugi. Gdyby im się to udało, zamierzają
zabrać się do wycinania nieprzebytych lasów po lewej stronie rzeki
i spławiania po niej drzewa, jak również zbierania w głębi puszcz
yerba-mate i wywożenia jej rzekami Salado i Paraną.
- Czy mają na to koncesję?
- Nie wiem. Obaj przywódcy byli tu w mieście niedawno,
poszukując przewodnika, który się tu chwilowo znajdował, a ich ludzie
czekali na nich u ujścia rzeki.
- Czy to liczne towarzystwo?
- O, tak. Część ich popłynęła naprzód na łodziach w górę Salado,
aby tam oczekiwać na pozostałych, którzy dążą vyozami, zaprzężonymi
w woły.
- Wozami? Czyż w ten sposób można się tam dostać?
- Można. Tylko w pobliżu Parany podróż wozami jest niemoż-
liwa, więc rozbiera się zazwyczaj wozy na części i przenosi się je na
grzbietach wołów daleko na wolny camp. Tam składają je na nowo
i jadą bez przeszkód aż na miejsce. Prawdopodobnie przeprawa nie jest
zbyt trudna, skoro wśród podróżnyćh są kobiety i dzieci.
- Widocznie więc zamierzają osiąść tam na stałe, albo przynaj-
mniej na czas dłuższy?
- Nie inaczej. A ponieważ mój szczep uważa ten kraj za swoją
ojczystą dziedzinę, więc postanowił bronić się przed najazdem. Z tego
względu chcę jak najprędzej dostać się do swoich i przygotować ich na
przyjęcie napastników. Umiem zresztą po hiszpańsku i mogę się
przydać w czasie zatargu choćby jako tłumacz. Wprawdzie przywódca
białych rozumie nasz język doskonale i uchodzi za dobrego znawcę
Gran Chaco, jednak mója znajomość języka hiszpańskiego może się
przydać naszym.
- Jakże się ów przywódca nazywa?
- Geronimo Sabuco.
- A!... Czy to ten sam, którego nazywają sendadorem?
- Ten sam. Czy pan go zna?
7
- Osobiście me, tylko z opowiadań. Przecież rozmawiałem o nim
,
nieraz z towarzyszami.
- No, sendadorów jest bardzo wielu, więc nie przypuszczałem, że
to właśnie mowa o Geronimie.
- Myśmy zamierzali go odszukać, gdyż jest nam potrzebny jako
przewodnik, ale spodziewaliśmy się go znaleźć o wiele dalej na
północy.
- Szkoda. Już go zamówili inni.
- A jednak, pomimo to, musimy go pozyskać i właśnie dlatego
tylko przybyliśmy tutaj.
- Cieszy mnie to, gdyż będę mógł was, sennores, naprowadzić na
jego ślad; nie znaleźlibyście go sami bez mojej pomocy.
- Więc się dobrze składa. Pomówię o tym z towarzyszami.
- Ale proszę nie zwlekać, bo chcę wyruszyć w drogę nocą. Nie
mogę odkładać swego odjazdu ani chwili, ze względu na konieczność
jak najszybszego ostrzeżenia moich współziomków o grożącym im
niebezpieczeństwie.
~ Ile potrzeba czasu, aby dotrzeć konno na miejsce?
- Od Parany j~dzie się konno około dziesięciu dni, podczas gdy
wozem potrzeba co najmniej piętnastu dni. A ponieważ ekspedycja
wyruszyła stąd przed pięciu dniami, więc mam nadzieję, że ją jeszcze
wyprzedzę, chociaż wypadnie mi zboczyć trochę z drogi, aby uniknąć
spotkania z nimi...
- Ale co zrobicie z matką? Prżecież nie możecie jej narażać na tyle
trudów i niewygód w tak ciężkiej podróży. I przypuszczam, że pomimo
wszystko spóźnicie się. A czy spóźnienie wyniesie pięć, czy też dziesięć
godzin, to już jest rzecz obojętna. Radziłbym więc zatrzymać się
z odjazdem do dnia. Konie muszą przecież wypocząć, a i ludzie są
przemęczeni. A wreszcie, wybierając się do Gran Chaco, trzeba
zaopatrzyć się w żywność i amunicję.
- To prawda. Ale dwie osoby nie potrzebują wiele. Skoro więc pan
nie chce jechać nocą, to wybiorę się sam.
- A jak się przeprawicie przez Paranę?
- Jak? Nadpłynie pewnie jąkaś tratwa lub łódź, 9lbo okręt i prze-
wiezie nas. -
~ - Ale zanim nadpłynie, może minąć cały dzień lub nawet więcej.
Czy nie lepiej byłoby poprosić dowódcę załogi o wypożyczenie łodzi?
Pomówię z nim o tym, ale nie teraz, gdyż nie będę go budzić w nocy.
8
- Prawda! Gdybyśmy mieli łodzie, można by łatwo ominąć bagna
z tamtej strony rzeki, gdyż znam zatokę; która siega daleko w głąb lądu
i dotyka suchego gruntu. Zaczekam więc, ale pod warunkiem, że pan
pojedzie z nami aż na miejsce.
- Stanowczo pojedziemy z wami, bo musimy odnaleźć sendadora.
Czy jednak dalsza droga nie będzie zbyt uciążliwa?
- O, nie! Wprawdzie w okolicach dopływów Parany są bagna, ale
można je łatwo ominąć, jeżeli się zna te strony. Nie brak też tam
wielkich i gęstych lasów. Ale najwięcej będzie wydm piaszczystych
i równin stepowych, urozmaiconych kępami drzew. Na tę dalszą drogę
radziłbym jednak panu poprosić o przewodnika mego wuja, Gomarrę,
oczywiście tylko na tak długo, dopóki nie znajdziecie sendadora, który
już poprowadzi was dalej przez całe Gran Chaco. A jego przewodnict-
wo jest dla was niezbędne, bo nie wiecie, ile niebezpieczeństw mogłoby
was spotkać, gdybyście jechali sami, zwłaszcza, że należycie do rasy
białej.
- O jakich niebezpieczeństwach mówicie?
- Vebra na przykład czepia się przede wszystkim białych. No
i jeszcze inne niespodzianki mogą was tam spotkać.
- Zapewne drapieżne zwierzęta?
- O, jeszcze jakie! Zwłaszcza jaguary...
- Te nie są straszne dla nas. Ale może wypadnie nam spotkać się
z dzikimi ludźmi, którzy są o wiele bardziej riiebezpieczni niż dzikie
zwierzęta?
- Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na myśli Indian? Czyżby pan
sądził, że my jesteśmy dzicy?
- Was nie można do nich zaliczyć, ale ćzy na przykład wasz szczep
Aripones należy do ludów cywilizowanych?
- No, nie. Ale kto temu winien, że moi ziomkowie nie tacy są dla
białych, jak dawniej? Czyż już tego nie dosyć, że nienawidzimy białych
i bronimy się przeciw nim zajadie, gdy nas wypierają nawet z tak
dzikiego zakątka, jakim jest Gran Chaco?
- Może macie słuszność i nie dziwię się waszemu niezadowoleniu
z tego powodu. Ale w żadnym razie barbażyńskie mordy i rabunki nie
są uczciwym sposobem walki.
- Tak senior! Czyż jednak w waszych cywilizowanych krajach nie
ma wojęn? Dajcie nam taką broń, jaką sami posiadacie, a potrafimy
9
bronić się wedle waszych pojęć po bohatersku. Tymczasem jednak
musimy odpierać napaści wrogów tak, jak możemy.
- Czy nie oburzające jest na przykład porywanie białych w niedo-
stępne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu?
- To jest istotnie barbarzyńskie, senior, przyznaję, ale kto nas tego
nauczył? Czyż nie biali właśnie? Teraz na przykład sendador prowadzi
całą ich bandę na zdobycie naszych posiadłości. Czyż to nie napad, nie
rabunek? Gdy zaś wytną lasy i wyzbierają herbatę, to z czego będziemy
żyli? Czy z resztą ktoś pytał nas o pozwolenie wycinania lasów? Czy
proponowano nam jakieś odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz zaś,
gdy nie zechcemy pozwolić na rabunek, chwycą za broń i będą nas
mordowali bez miłosierdzia, zmuśzając do obrony bez wyboru środ-
ków. I kogóż to uważać będziecie wówczas za dzikich barbarzyńców?
Tyle było słuszności w jego słowach, że nie mogłern mu zaprzeczyć.
Wolałem więc milczeć, on zaś rzekł po chwili:
- Tak, sennor. Oni są stroną zaczepną, nie nas, lecz ich należy
oskarżać o mord i rabunek.
- A porywanie kobiet i dzieci czy to również obrona?
- Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy.
Biali mają karabiny i kule, my zaś tylko strzały, które niczym są wobec
broni palnej. Na tę jednak nas nie stać, nie mamy pieniędzy i nie
możemy ich w żaden sposób zarobić bo wyparci z kraju rodzinnego;
pozbawieni jesteśmy wszelkich zarobków. Dlatego porywamy ludzi,
aby za ich wydanie otrzymać okup.
- Ale też wielu jeńców mordujecie...
- Tak, istotnie, bo zresztą jest to także sposób obrony. Czyż mamy
wypuszczać wrogów z rąk swoich, aby nas potem z tym większą
zaciętością napadali? Zresztą szkody, wyrządzone przez nas białym, są
niczym wobec krzywd, których od nich doznaliś~y i ciągle doznajemy.
- Tak. AIe, jak widzę, nie macie o tym pojęcia, ile szkody
wyrządzili Indianie białym osadnikom w sąmym tylko dorzeczu La
Platy w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu. Oto ni mniej, ni więcej, tylko
skradli jedenaście milionów sztuk bydła, dwa 'miliony koni i tyleż
owiec, zniszczyli trzy tysiące domów, a zabili pięćdziesiąt tysięcy
ludzi.
- To ba.jki, sennor.
- Przepraszam, wszystko to zostało bardzo dokładnie obliczone.
10
- Ale nie przez Indian, sennor. Biali to ogromnie przebiegli ludzie;
sami kradną, rabują, mordują, a następnie składają to na nasz
rachunek. Przysiągłbym, że co najmniej połowa tych wykroczeń
i zbrodni, które sennor przytoczył, obciążą właściwie sumienia samych
białych, a wszystkiemu innemu winni oni pośrednio.
- Hm! Słyszałem o tym już nieraz.
- I mówiono panu prawdę. Co gorsza, rząd posyła niekiedy
wojsko, aby chroniło napastników i właśnie wśród wojska znajdują się
najniebezpieczniejsi rabusie. Jeżeli zaś cyfry podane przez pana przed
chwilą, zgodne są z prawdą, to właśnie dotyczą one naszych krzywd,
wyrządzanych nam przez białych najeźdźców. Przecież ziemia ta była
naszą odwiećzną własnością i nie przestała nią być do dziś dnia.
Takiemu rozumowaniu młodego Indianina, wyrażającemu zapat-
rywania ogółu Indian południowoamerykańskich na tę kwestię, nie
mogłem odmówić słuszności, zwłaszcza że jego ziomkowie posiadali tę
ziemię od wieków. Nie mogąc zaprzeczyć jego wywodom, rzekłem
tylko:
- Nie mówmy o tym, bo zresztą my obaj nie możemy wpłynąć ani
trochę na zmianę obecnych stosunków. Wspomniałem o rabunkach
tylko dlatego, że była mowa o podróży przez Gran Chaco. Właściwie
zaś polityka wcale mnie nie zajmuje.
- Nie ma więc pan czego się obawiać z naszej strony, przynajmniej
tak długo, dopóki ja jestem z panem.
- O, nie myślcie, abym się czymkolwiek trwożył. Pytam o to i owo
jedynie dlatego, że mam zwyczaj zawczasu dowiadywać się o stosun-
kach w kraju, do którego zamierzam się udać. Powiedzcie mi jeszcze,
jak się wasi współplemieńcy zachowają, gdy się dowiedzą o przybyciu
białych?
- Napadną na nich.
- I będą usiłowali ich wymordować?
- Prawdopodobnie, zwłaszcza rnężczyzn; kobiety wymieniamy
potem za okup.
- I wy będziecie pomagać?
- Jestem Indianinem i muszę postępować solidarnie z mymi
współbraćmi.
- To znaczy, że przyłożycie rękę do zbrodni...
- A biali czy będą sobie robili skrupuły, gdy wypadnie strzelać do
nas? Dlaczego nam jedynie czyni pan zarzut zbrodni?
11
- Jeżeli macie takie zamiary, to właściwie nie powinienem was stąd
puścić.
- Pan tego nie uczyni. Proszę wziąć pod uwagę, źe wobec kogo
innego nie byłbym tak otwarty i tylko przed panem wygadałem się
z najgłębszych naszych tajemnic. Czyż za tę szczerość miałby mi pan
odpłacić zdradą?
- Nie uczynię tego; ale proszę pamiętać, że od tej chwili jestem
waszym przeciwnikiem. Dybiecie na życie białych, a moim obowiąz-
kiem jest przeszkadzać temu.
- Byłyby to próżne zabiegi, sennor. ~
- Niekoniecznie. Wy ostrzeżecie swoich, a ja ostrzegę białych,
Osobiście jednak możemy zostać przyjaciółmi.
- O, w takich okolicznościach kto wie, czy nie staniemy naprzeciw
siebie, jako dwaj śmiertelni wrogowie. Niech się jednak pan pomimo to
nie obawia niczego z mej strony. Uczynię wszystko, aby pan nie doznał
żadnej krzywdy; możemy nawet zawrzeć ze sobą braterską ugodę.
- Zgoda. Oto moja ręka,
- Dobrze. A teraz proszę iść na spoczynek, aby się choć trochę
pokrzepić przed jutrzejszą podróżą.
Odszedł, a ja dhxgo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym, co
słyszałem.
Oczywiście byłem zdania, że Indianie mają zupełną słuszność i nikt
uczciwy zaprzeczyć temu nie mógł, jak również nie mógłby zagłuszyć
w sobie suxnienia, które mówiło o krzywdzie, wyrządzanej tej rasie.
Czerwonoskórzy z całkiem słusznych powodów są wrogami białych
i będą nimi dotąd, dopóki chociaż jeden z nich pozostanie przy życiu.
Rozmyślając nad tym wszystkim, zasnąłem w stanie pewnego
podniecenia i niezbyt wypoczęty zbudziłem się o świcie.
Brat Hilario już nie spał. Gdy opowiedziałem nlu całą rozmowę
z Gomezem, rzekł: - Dobrze, sennor, że spotkamy się z sendadorem
wcześniej. Trzeba jednak zobaczyć, czy nasi towarzysze będą gotowi
do drogi.
- Nie możemy wyruszyć zaraz, bo muszę przedtem rozmówić się
z oficerami, a także zapytać jeszcze o kilka rzeczy Gomeza. Poszukajmy
go.
Udaliśmy się do sąsiedniego budynku, gdzie Gomez spał z yer-
baterami, ale już go, niestety, nie zastaliśmy; powiedziano nam, że
odjechał ze swą matką jeszcze w nocy.
12
- Dokąd? - zapytałem.
- Nic nam o tym nie mówił - odparł Monteso. - Wspomniał
tylko, że pan wie o wszystkim i prosił, aby się pan nie gniewał, jeżeli
zabierze sobie czółno.
- Istotnie wiem, o co idzie. Co mówił więcej?
- Nic, tylko dziękował, że byliśmy dla niego życzliwi, i obiecał
uczynić wszystko, co w jegó mocy, aby nam nie wyrządzono jakiejś
krzywdy.
- Wiem, co chciał przez to powiedzieć. Zaraz odjeżdżamy. Proszę
przygotować się do drogi.
Turnerstick i Larsen zgodzili się oczywiście towarzyszyć nam i byli
gotowi do podróży. Pozostało nam tylko widzieć się z pułkownikiem,
którego zbudziłem, aby mu oznajmić, że zaraz wyruszamy.
- Żal mi - rzekł - że panowie tak prędko odjeżdżacie. Ale nie
mogę was oczywiście zatrzymywać, gdy interesy wasze nie pozwalają
...
ewmario