Cherryh Carolyn Janice - Morgaine 02 - Studnia Shiuanu.doc

(1494 KB) Pobierz
Studnia Shiuanu

187

 



C.J. Cherryh

 

 

 



 

Well of Shiuan

 

Przełożył: Michał Jakuszewski

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

II tom cyklu o Morgaine

 

redakcja: Wujo Przem

=2012=
PROLOG

 

Bez względu na to, kto pierwszy zbudował Bramy wiodące z jednego czasu do drugiego i z jednego miejsca w inne, z pewnością nie przyniosły mu one niczego dobrego.

Qhale znaleźli pierwszą Bramę w niezwykłych ruinach Silen, w martwym świecie ich własnego słońca. Użyli jej jako wzorca i zbudowali następne, sięgające ponad światami, ponad gwiazdami i ponad samym czasem.

W ten sposób wpadli w pułapkę i wciągnęli w nią innych, gdyż eksperymentowali z czasem i ze światami. Zbierali istoty i zwierzęta z całej objętej Bramami przestrzeni. Budowali cywilizacje i przeskakiwali naprzód w czasie, by obserwować ich rozwój, podczas gdy ich poddani, którym odmówiono dostępu do Bram, posuwali się powoli przez stulecia rzeczywistego czasu.

Na końcu czasu zebrali się ci, którzy widzieli wszystkie epoki, doświadczyli wszystkiego i wiedli życie pełne największej desperacji. W samej rzeczywistości pojawiły się złowróżbne zmarszczki, oznaki pogwałcenia przeszłości, rozprzestrzeniające się coraz szybciej zaburzenia. Niektórzy qhale czuli nadciągającą katastrofę. Inni popadli w szaleństwo. Pamiętali prawdy, które nie były już prawdami lub mogły nimi być, a nie były, a potem stawały się nimi na powrót. W rozerwanej tkaninie materii, czasu i przestrzeni doszło wreszcie do implozji.

Całe światy legły w gruzach. Pozostały jedynie szczątki dzieł qhalów oraz światy, na których dokonywali swych machinacji. Były też Bramy – pozostałości wyłaniające się z otchłani czasu, nietknięte przez katastrofę.

Potem na zniszczone światy, we fragmencie przestrzeni wciąż naznaczonym bliznami, przybyli ludzie.

Należeli oni do ofiar qhalów. Osiedlono ich na zniszczonych światach wraz z innymi, qhalopodobnymi gatunkami. Z tego choćby powodu ludzie nie mieli zaufania do Bram i obawiali się ich.

Setka mężczyzn i kobiet przeszła przez Bramy qhalów, nie wiedząc, dokąd się udają. Wyposażeni byli w sprzęt niezbędny do zamknięcia niebezpiecznych przejść z drugiej strony czasu i przestrzeni, aż do ostatniej z Bram. Istniała broń skonstruowana specjalnie z myślą o tym ostatnim przejściu, która miała unicestwić płynącą z Bram moc. Do chwili osiągnięcia owej Bramy trzeba było zamykać świat za światem i epokę za epoką – toczyć walkę być może bez końca lub w tragiczny sposób cykliczną, ograniczoną do terytorium qhalów lub też przerzuconą ku Bramom, które nie oni zbudowali.

Na początku było ich stu.

Bramy zebrały swe żniwo.


KSIĘGA PIERWSZA

 

 

 

 

"...Na koniec jedyna niewiasta Morgaine z życiem uszła, biegła w czamoksięstwach qujalin. U swego boku wciąż miała miecz owy, który śmierć sieje. Wiele zła uczyniła ona w Morija i Baien, równego temu, które wyrządziła ongiś... Potem jednak uciekła, zabierając ze sobą Nhi Vanyego i Chya, ongiś z tego domu się wywodzącego, który ilinem jej był i z nią przysięgą związan."

– Nhi Ery i Myya, Księga Ra-morij

 

 

 

 

 

"Chya Roh i Chya, pan Ra-koris... ruszył za wiedźmą Morgaine, by kuzyna swego ocalić... lecz Nhi Ery w pismach swych wyznaje, że Chya Roh zginął w podróży onej i że dusza, która jego podobiznę potem posiadła, była qujalem i wrogiem wszystkich zbożnych ludzi..."

Księga Baien-an


Rozdział 1

 

Siedem księżyców tańczyło na niebiosach świata, na których w starożytnych czasach błyszczał tylko jeden. W owych dniach Studnie Bogów były otwarte i dostarczały mocy oraz obfitości khalskim panom, którzy sprawowali rządy w czasach przed nadejściem królów. Teraz Studnie były zamknięte i otwarcie ich przekraczało możliwości tak ludzi, jak i khalów. Dawno temu ze wszystkich stron Shiuanu i Hiuaju ciągnęły się rozległe lądy, teraz jednak świat powoli tonął.

To były rzeczy, które Mija Jhirun, córka Eli, uznawała za prawdę.

Przez całe swe młode życie obserwowała, jak wody napierają nieustępliwie na granicę świata. Na jej oczach Hiuaj zmniejszył się o połowę, a szare morze zwiększyło swój obszar. Miała siedemnaście lat i bała się, że za jej życia Hiuaj zniknie całkowicie.

Gdy była dzieckiem, w pobliżu Kurhanowych Wzgórz Hiuaju leżała wioska Chadrih, a za nią wznosiła się wielka grobla oraz wał nadmorski, zabezpieczające pola dające dobre plony oraz pastwiska dla owiec, kóz i bydła. Teraz rozciągały się tam porośnięte trzciną nieużytki. Trzy połacie ziemi, które stanowiły podstawę utrzymania Chadrih, zniknęły pod wodą całkowicie, nie licząc kopców granicznych usypanych z kamieni oraz bezużytecznych pozostałości starego wału. Tworzące wioskę budynki z szarego kamienia zamieniły się w ruinę. Nawet podczas odpływu woda sączyła się po tym, co ongiś było ulicami, zaś podczas Hnoth, gdy wszystkie księżyce stały razem, sięgała do okien. W pozbawionych dachów domach założyły gniazda białe ptaki, które krążyły, wydając z siebie nasycone poczuciem samotności okrzyki, nad płaskim jak stół morzem.

Ci z mieszkańców Chadrih, którzy przeżyli przerwanie wału oraz głód i gorączkę szalejącą owej zimy, przenieśli się gdzie indziej. Niektórzy z nich poszukali schronienia wśród mieszkańców bagien w Aren, zaś garstka bardziej zdeterminowanych zaprzysięgła, że uda się do samego Shiuanu, by skryć się w bezpiecznych grodach, jak legendarna Abarais przy Studniach czy Ohtij-in wśród panów mieszanej krwi. Do kurhanów dotarły wieści o tych, którzy osiągnęli Aren, co jednak przytrafiło się tym nielicznym, którzy podążyli w długą drogę do Shiuanu, nikt się nigdy nie dowiedział.

Do przerwania wału doszło w dziesiątym roku życia Jhirun. Teraz w całym Hiuaju było niewiele suchego lądu – tylko labirynt wysepek oddzielonych od siebie bagnem i chronionych przed zabójczą solą jedynie przez wypływ szerokiej Aj, która płynęła z Shiuanu i toczyła swe leniwe, ciemne wody ku szaremu morzu. Podczas sztormu Aj stawała się brązowa od mułu – cennej gleby zmywanej do morza przez powódź, zalewającą wszystko, oprócz wzgórz i większych wysp. W czasie przypływu, w Hnoth, gdy księżyce poruszały się razem po niebie, morze wdzierało się w głąb lądu, zalewając całe obszary bagien, na których ginęła zielona trawa, a bajora nieruchomej wody cuchnęły rozkładem. W Aj grasowały wtedy wielkie morskie ryby. Obecnie w całym Hiuaju pozostało już niewiele pastwisk dla kóz oraz dzikich bagiennych kucyków. Morze wdzierało się na kurhany od przodu, zaś poszerzające się bagna wżerały się w ich boki, grożąc oddzieleniem Hiuaju od Shiuanu, co stałoby się dla nich ostatecznym wyrokiem. Obszary ongiś żyznej i zielonej ziemi zmieniły się w plątaninę zatopionych drzew, serię małych wzgórków z gąbczastej gleby oraz zarośniętych trzciną cieśnin, które można było pokonać jedynie płynąc płaskodennymi łódkami, używanymi przez mieszkańców bagien i Kurhanowców.

W ten sposób Kurhanowe Wzgórza stały się wyspami w tych ostatnich latach świata.

Wznieśli je ludzie w czasach, które nadeszły tuż po Dniach Ciemności. Leżeli w nich pochowani królowie i książęta z Ludzkich Królestw, w tych odległych dniach tuż po roztrzaskaniu Księżyca, gdy nadszedł schyłek khalów i ludzie przegnali mieszańców khalin w ich odległe góry. W owych dniach ludzie władali najlepszą częścią świata – szeroką, bogatą równiną – i Hiuaj dostarczał ludzkiemu plemieniu wielkich bogactw.

Ludzie grzebali swych wielkich władców pod podobnymi wyniosłymi wzgórzami, w komorach z kamienia: królów-wojowników dumnych z powodu posiadanego złota, klejnotów i żelaznej broni, biegłych w wojnie i sprawujących surową władzę nad uprawiającymi rolę wieśniakami. Władcy ci pragnęli przywrócić do życia pradawną magię Studni, której obawiali się nawet półkrwi khale, lecz morze podniosło się i zniszczyło ich równiny, wskutek czego ostatni z ludzkich królów stali się zależni od mieszańców z Shiuanu. W ten sposób zakończył się dumny wiek kurhanowych królów. Zostały po nim tylko miejsca pochówku skupione wokół wielkiej Studni, zwanej Koroną Anli, która pochłonęła ich bogactwa i przyniosła im w zamian jedynie cierpienie.

Na koniec pozostały tam tylko luźno rozsiane wioski ludzi – rolników, którzy przeklinali pamięć kurhanowych królów. Późniejsze pokolenia mieszkańców nadrzecznej równiny bardzo starannie omijały z daleka stare fortece i miejsca pochówku. Chadrih leżała bliżej kurhanów niż odważyła się na to jakakolwiek inna wioska, lecz mimo to uległa zagładzie jako ostatnia z osad Hiuaju, co nadało jej mieszkańcom pewną dozę arogancji, zanim i ich nie dosięgnął los. Ponadto same Kurhanowe Wzgórza stały się ostatnim schronieniem. Kurhanowcy zawsze żyli poza nawiasem nizinnego społeczeństwa, a teraz zostali rabusiami grobów. Niekiedy byli też pasterzami i rybakami. Oskarżano ich (gdy Chadrih stała jeszcze) również o kradzież trzody. Chadrih jednak zginęła, a pogardzani Kurhanowcy żyli nadal, najdalej na południe ze wszystkich ludzi, w grodzie będącym ruinami twierdzy kurhanowego króla, wznoszącym się na szczycie najdalej położonej i największej ze skał w całym Hiuaju, nie licząc samej Korony Anli.

* * *

Taki był świat Jhirun. Opalona i rozgrzana promieniami słońca kierowała swą łódką, odbijając się wprawnie tyczką od dna kanałów, w których – w tym momencie cyklu pływowego – woda sięgała co najwyżej do kolan. Była boso. Buty nosiła jedynie w zimie. Spódnicę ozdobioną frędzlami podwinęła powyżej kolan, gdyż nie było tam nikogo, kto mógłby ją zobaczyć. Zamknięty zatyczką dzban z chlebem i serem oraz drugi, z piwem, leżały sobie na dziobie. Była tam też proca oraz garść gładkich kamieni, gdyż dziewczyna władała biegle tą bronią i potrafiła strącać brązowe bagienne ptactwo.

Ostatniej nocy padał deszcz i wody Aj podniosły się nieco, w stopniu wystarczającym, by wypełnić niektóre z płytszych kanałów, dzięki czemu jej podróż między wzgórzami stała się szybsza. Zanim nadejdzie wieczór, znowu będzie padać, sądząc z lekkiej mgły gromadzącej się na wschodzie, naprzeciwko morelowego słońca, lecz do najwyższego przypływu, Hnoth, pozostało jeszcze kilka dni. Siedem księżyców tańczyło po niosącym deszcz niebie w ustalonym porządku i jedynie mocny nurt Aj szemrał teraz wśród trzcin. Kurhany, niemal całkowicie zakryte falami podczas Hnoth, były – mimo deszczów – wspaniale widoczne, zaś Stojący Kamień z Junai cały sterczał ponad powierzchnią wody.

To było święte miejsce – ten ociosany kamień i jego wysepka. Niedaleko znajdowała się odnoga głębokich bagien i ich mieszkańcy przybywali w dniach środka cyklu pod kamień z Junai, by handlować tu z Kurhanowcami – jej wysocy kuzyni z małymi, opryskliwymi ludźmi z głębokich moczarów. Ci pierwsi mieli do zaoferowania mieszkańcom bagien mięso, muszle oraz metale, zaś tamci dostarczali w zamian drewno, ohtijskie zboże z Shiuanu, a także dobrze wykonane łodzie i kosze. Ważniejszy niż sam handel był jednak traktat umożliwiający jego regularne odbywanie się. Ta sezonowa wymiana była okazją do spotkań, przynoszących obopólną korzyść, i usuwała powody wojen, dzięki czemu każdy mieszkaniec Kraju Kurhanów mógł poruszać się po nim bezpiecznie. Istnieli, rzecz jasna, banici – ludzie lub mieszańcy, wygnani z Ohtij-in bądź Aren – i tych zawsze należało się bać, od czterech lat jednak nie widziano żadnego z nich tak daleko na południu. Ludzie z bagien powiesili ostatnich trzech na uschniętym drzewie w pobliżu starych ruin khalin na Wzgórzu Nii, a Kurhanowcy wynagrodzili ich za tę przysługę złotem. Mieszkańcy bagien służyli ludziom z Kurhanowego Grodu jako bariera chroniąca ich przed każdym złem, oprócz morza, i nie przysparzali im żadnych kłopotów. Aren leżało daleko wśród moczarów i jego mieszkańcy niechętnie ją opuszczali. Gdy przybywali w celach handlowych, nie chcieli nawet stanąć w cieniu Kurhanowca. Recytowali tylko głośno modlitwy i trzymali się w zwartej grupie pod otwartym niebem, jak gdyby w obawie przed skalaniem bądź zasadzką. Woleli swe umierające lasy oraz własne obrzędy, w których nie wspominano o kurhanowych królach.

Kraj Kurhanów leżał na samej krawędzi świata, szeroki i pusty. Jedynie stożkowate wzgórza wznosiły się ponad toń. Dalej ciągnęły się szerokie wody, nad którymi unosiły się stada białych ptaków. Jhirun znała każdą z większych wysp, każdy obszar nie zatopionej ziemi szeroki na rzut kamieniem. Znała je pod imionami królów i bohaterów, przechowanymi jedynie w pamięci ludu Kurhanowców, którzy twierdzili, iż wywodzą się od królów i nadal potrafili śpiewać słowa starych pieśni z akcentem niezrozumiałym dla żadnego z ludzi bagien. Niektóre z tych wzgórz były pod szczytem puste – kamienne komory przykryte ziemią, które dawno już oddały swe skarby grabieżczym przodkom Jhirun. Inne wciąż opierały się próbom odnalezienia ukrytych tam grobów i w ten sposób chroniły swych zmarłych przed żywymi. Jeszcze inne wyglądały na prawdziwe wzgórza, nie mające w swym sercu zrobionych ręką ludzką komnat, pełnych królewskich skarbów oraz broni. Te, którym wydarto ich skarby, podtrzymywały życie Kurhanowego Grodu, dostarczając złota, przerabianego przez Kurhanowców na pierścienie i sprzedawanego mieszkańcom bagien. Ci z kolei kupowali zboże w Shiuanie, by sprzedać je na Junai. Kurhanowcy nie obawiali się gniewu duchów swych własnych przodków. Odbijali młotami starożytne symbole i przetapiali złoto, by je oczyścić.

Mieli zboże kupione za złoto, lecz hodowali też kozy i polowali, co zapewniało im niewielkie źródło żywności niezależne od tego handlu. Codziennie Jhirun i jej kuzyni ścianali trawę i ładowali ją na łódki lub na grzbiet karego bagiennego kucyka, z którego korzystali wśród wzgórz wewnętrznych. W ten sposób gromadzili zapasy na dni Hnoth, co umożliwiało wykarmienie stada dostarczającego nadwyżki serów oraz mięsa, które mieszkańcy bagien cenili na równi ze złotem.

Łódka dotarła na obszar, gdzie prąd był szybszy. Nurt Aj wdzierał się tam pomiędzy pograniczne wysepki. Jhirun skierowała łódkę na płycizny, uważając, by zachować od niego bezpieczną odległość. W oddali dostrzegła kres świata, gdzie Aj zlewała się z pożerającym wszystko morzem, a horyzont i niebo łączyła się ze sobą w szarej mgiełce. Gdzieś tam, niezmiernie wysoko ponad tonią, znajdowało się wzgórze zwane Koroną Anli.

Nie zamierzała zbliżać się do tego miejsca, z jego pierścieniem Stojących Kamieni. Nikt nigdy nie odwiedzał tego wzgórza, z wyjątkiem Dnia Środka Roku, gdy udawali się tam kapłani – jej dziadek w imieniu Kurhanowego Grodu i stary Haz jako przedstawiciel ludzi z Aren. Ongiś przybywali tam nawet kapłani Shiua, wędrujący długą drogą z Ohty-in. Było to ważne miejsce, jedna z dwóch prawdziwych Studni. Od chwili przerwania wału nie przybył już jednak żaden z nich. Rytuały spadły teraz wyłącznie na Hiua, lecz pod żadnym pozorem ich nie zaniedbywano. Nawet owego dnia kapłani czuli strach i nie podchodzili do Studni bliżej niż na rzut kamieniem. Haz z Aren i jej dziadek zbliżali się osobno ze względu na dzielące ich różnice. W dawnych dniach kurhanowi królowie składali tam Studniom ofiary z ludzi, lecz zwyczaj ten zarzucono wraz z ich upadkiem. Ofiary nie ożywiły Studiu ani nie uzdrowiły Księżyca. Stojące Kamienie wznosiły się osamotnione i ponure na tle nieba, niektóre pochylone w szalony sposób, i to olbrzymie wzgórze, do którego nikt nie odważył się zbliżać poza wyznaczonym dniem, pozostało miejscem pełnym mocy i skażonego piękna. Nie było to odpowiednie schronienie dla ludzi czy mieszańców. Obaj kapłani wygłaszali swe modlitwy i odchodzili. Nie byłoby dobrze znaleźć się w tym miejscu samotnie. Zmysłami targał tam niepokój nawet wtedy, gdy przychodziło się w towarzystwie licznych kuzynów oraz dwóch kapłanów, śpiewających hymny. Ich głos otulała cisza, sprawiająca, że wszelki czyniony przez ludzi hałas wydawał się jedynie echem. Oto była rzecz, nad którą pragnęli zapanować kurhanowi królowie, ośrodek całej tamtejszej niesamowitości – i jeśli cokolwiek pozostanie, gdy wody podniosą się i zaleją cały Hiuaj, to będzie to owo wzgórze i te niezwykłe głazy.

Jhirun ominęła je szerokim łukiem, wyprowadzając łódź z prądu i płynąc między innymi wyspami. Były tam liczne ślady nie tylko po kurhanowych królach, lecz również po Prastarych. Tu i ówdzie w wodzie i na szczytach wzgórz wznosiły się pionowe kamienie. To była okolica, którą lubiła najbardziej, gdy pracowała sama. Tutaj, tuż obok Korony Anli, znacznie dalej niż odważyłby się zapuścić jakikolwiek człowiek z bagien, nie licząc Dnia Środka Roku, i poza bezpiecznymi granicami, w obrębie których woleli pracować jej kuzyni. Cieszyła ją cisza i samotność, oddalenie od pełnego awantur i chaosu Kurhanowego Grodu. Tutaj nie było nic poza nią oraz szeptem trzcin, pluskiem wody i leniwą pieśnią owadów w porannym słońcu.

Wzgórza pozostały w tyle, a potem otoczyły ją ponownie. Zmierzała teraz w stronę prawego brzegu krętego kanału, ku wzgórzu o nazwie Jhiran, na którego cześć ją nazwano. Na jego szczycie wznosił się Stojący Kamień, podobnie jak na innych, leżących w dół kanału nad brzegiem wody. Jhiran, tak samo jak inne skupione tam wzgórza, był zielony od trawy karmionej słodką wodą Aj. Przybiwszy do brzegu dziewczyna zeszła z łódki. Jej bose stopy szybko i pewnie stąpały po mokrym gruncie. Złapała za linę cumowniczą i wciągnęła łódkę wysoko na brzeg, by nie zabrała jej żadna igraszka kapryśnego prądu. Potem przystąpiła do pracy.

Pieśń owadów ucichła na chwilę, gdy dziewczyna zaczęła machać sierpem, lecz potem rozbrzmiała ponownie, gdy otoczenie zaakceptowało jej obecność. Za każdym razem, gdy ścięła już ilość wystarczającą do sformowania snopa, zbierała trawy i wiązała powrósłem z ich własnych łodyg, po czym układała snopki za sobą w równych szeregach. Zapuszczała się coraz wyżej i wyżej na wzgórze, wycinając wzór w kształcie koła o wielu szprychach, które zbiegały się u podnóża Stojącego Kamienia.

Od czasu do czasu robiła przerwę, prostowała plecy i przeciągała się pod wpływem bólu wywołanego robotą, choć była młoda i przyzwyczajona do takiej pracy. W owych chwilach obiegała wzrokiem cały horyzont, kierując oczy raczej na mgłę, gromadzącą się na wschodzie, niż na ziemię. Ze szczytu wzgórza, gdy zbliżała się już do końca swej pracy, widziała cały obszar rozciągający się aż do Korony Anli i mogła dostrzec – niewyraźnie, ze względu na mgłę i wilgotność powietrza – pierścień kamieni na jej szczycie. Nie lubiła jednak patrzeć na południe, gdzie kończył się świat. Gdy spoglądała na północ, mrużąc oczy w nadziei, że – jak to się czasem zdarzało w najpogodniejsze dni – dostrzeże zarys góry w odległym Shiuanie, wszystkim, co widziała, był szarawy błękit oraz ciemna plama lasu na horyzoncie, wzdłuż brzegu Aj. To były bagna.

Przychodziła tu często. Od czterech lat, odkąd jej siostra, Cii, wyszła za mąż, pracowała sama. Ceniła tę wolność. Miała teraz urodę, wciąż była prosta, szczupła, o sprężystych mięśniach, wiedziała jednak, że lata życia takiego, jakie wiodła Cii, pozbawią ją tego. Kusiła bogów zapuszczając się pod samo wzgórze Anli. U samych oczu niebios popisywała się wybraną przez siebie samotnością. Była najmłodsza z rodzeństwa. Cii była druga, a Socha najstarsza – trzy siostry. Cii była teraz żoną Jera i wiecznie chodziła z brzuchem. Jej oczy nabrały już ołowianego wyrazu, takiego jak u ich ciotek. Ich matka, Ewon, zmarła na gorączkę połogową po urodzeniu Jhirun, zaś ich ojciec utopił się – jak mówili mężczyźni – wychowywały je więc ciotki. Ów dodatkowy obowiązek przygiął do ziemi te ponure kobiety. Ich litość dla samych siebie jeszcze wzrosła. Trzy siostry były sobie bliskie. Wiecznie spiskowały przeciw kuzynom i przeciw babskiej tyranii ciotek. Socha była przywódczynią, każdorazowo biorącą udział w ich figlach i eskapadach. Małżeństwo zmieniło jednak Cii, która w wieku dwudziestu dwóch lat stała się starą kobietą. Jedynie Socha pozostała, w pamięci Jhirun, nie zmieniona i piękna. Fale zmyły ją z łódki tego Hnoth, gdy wielki wał nadmorski uległ przerwaniu. Jhirun zapamiętała ją, jak wyruszyła tego ostatniego poranka, stojąc w swej kruchej, płaskiej łódce, skąpana w promieniach słońca. Poprzedniej nocy Jhirun dręczyły złe sny – Hnoth zawsze sprowadzało na nią koszmary – które powtórzyła siostrze, łkając w ciemności. Socha jednak wyśmiała je, jak to robiła ze wszystkimi kłopotami, i wypłynęła następnego poranka, tak blisko Hnoth.

Mimo wszystko miała więcej szczęścia niż Cii, uznała Jhirun, gdy pomyślała o życiu drugiej z sióstr i o tym, jak niewiele miesięcy wolności pozostało – być może – jej samej. W Kurhanowym Grodzie nie było już dla niej żadnego męża oprócz jej kuzynów, a tym, który jej pragnął, był Fwar – brat męża Cii, Gera, ulepiony z tej samej gliny, co on. Fwar stawał się niecierpliwy i dlatego Jhirun jeszcze mocniej upierała się, by pracować samej, z dala od wszystkich swych kuzynów, a nigdy w miejscu, gdzie Fwar mógłby znaleźć ją samą. Czasami, w gorzkich marzeniach, przychodziło jej na myśl, że ucieknie na głębokie bagna. Wyobrażała sobie wściekłość Fwara na wiadomość, że obrabowano go z narzeczonej – nawiedzonej córki Eli, jedynej niezamężnej kobiety w grodzie. Widziała jednak kobiety z bagien, które przybywały w ślad za swymi mężami na Junai. Były one równie ponure i nieszczęśliwe jak jej ciotki i Cii. Na bagnach przebywali ponadto ludzie z Chadrih, których się bała. Najprzyjemniejszym ze wszystkich marzeń, choć niosącym ze sobą najmniej nadziei, była myśl o wielkiej północnej wyspie, o Shiuanie, dokąd wędrowało złoto i gdzie panowie mieszanej krwi i ich uprzywilejowani słudzy żyli w bogactwie i przepychu, podczas gdy świat tonął.

Myślała o Fwarze, gdy atakowała trawę sierpem. Nienawiść dodawała siły jej ramieniu. Chciałaby okazać taką samą odwagę wobec niego, nie robiła tego jednak, wiedząc, że nie pozostało jej nic innego. Była skazana na niezadowolenie. Różniła się od pozostałych, jak wszystkie jasnowłose dzieci Ewon, jak sama ich matka. Ciotki mówiły, że w krwi Ewon była jakaś skaza, która najsilniej ujawniła się w Jhirun, czyniąc ją nawiedzoną i dziką. Ewon miewała sny. Podobnie ona. Jej dziadek Keln, kapłan Kurhanowego Grodu, dał jej drewno sicha oraz nasiona azael, by dołączyła je do amuletów, które nosiła na szyi, obok kamiennego krzyża kurhanowego króla, który podobno był skuteczny przeciw czarom. Nie powstrzymało to jednak snów. Domieszka krwi mieszańców, upierała się ciotka Jinel, przeciw czemu nie pomogą żadne amulety, skuteczne jedynie dla ludzkiego rodu. Powiadano, że matka Ewon spotkała raz w wigilię Środka Roku przy trakcie pana mieszanej albo jeszcze gorszej krwi, w czasach gdy trakt był jeszcze otwarty, a świat szerszy. Niemniej Eli pochodziła z rodu kapłanów i dziadek Keln pocieszył kiedyś Jhirun, szepcząc do niej, że i jej ojca w młodości dręczyły szalone sny, i zapewniając ją, że to przekleństwo ustępuje z wiekiem.

Pragnęła, by była to prawda. Niektóre ze snów nawiedzały ją na jawie. Jednym z nich był ten o Shiuanie. Siedziała w nim we wspaniałej sali, pośród mieszańców, którzy uznawali w niej kuzynkę, zaś Fwara spotykał nędzny koniec. Był to tylko wyraz jej pragnień, mglisty i całkiem odmienny od dręczących ją koszmarów o skazanej na zagładę Chadrih i o Sosze – twarze topielców pod powierzchnią wody – sny Hnoth, nadchodzące, gdy księżyce zbliżały się do siebie, a niebem, morzem i ziemią wstrząsały konwulsje. Wydawało się, że jej krwią – jak samymi żywiołami – władają pływy, czyniące ją ponurą i skłonną do napadów złości, gdy tylko zbliżało się Hnoth. Podczas jego szczytowych nocy obawiała się nawet zasnąć po zmierzchu, gdy wszystkie księżyce widniały na niebie. Wkładała sobie pod poduszki gałązki azael i leżała bezsennie tak długo, jak tylko zdołała.

Jej kuzyni, tak jak wszyscy w domu, bali się, gdy mówiła o takich sprawach. Twierdzili, że są to nie tylko koszmary, lecz również złe uroki. Jedynie Fwar, który nie czuł szacunku dla niczego – a już zwłaszcza dla rzeczy, których nie potrafił pojąć – i lubił drwić sobie z tego, czego inni się bali, pragnął jej za żonę. Inni składali Jhiwrun bardziej bezpośrednie propozycje, nie myśląc o niczym trwałym, z reguły jednak zostawiano ją w spokoju. Przynosiła pecha.

To był kolejny powód, który zatrzymywał ją w Kurhanowym Grodzie. Lękała się, że mieszkańcy bagien, wśród których żyli teraz ludzie z Chadrih, mogą jej nie przyjąć, i że zginie wśród bagien wygnana ze wszystkich bezpiecznych miejsc. Pewnego dnia może stać się na tyle zdesperowana, by podjąć to ryzyko, lecz ten dzień jeszcze nie nadszedł. Wolność i samotność sprawiały, że był to – nie licząc czasu, który spędziła razem z Sochą i Cii – najlepszy okres w jej życiu. Mogła swobodnie wędrować wśród wysp. Nie pochodziła, wbrew temu, co opowiadały jej ciotki-plotkarki, od pana mieszanej krwi ani też od niskich ludzi z Aren. Nie urodziła się, by jadać ze złota ani by nim handlować, lecz – jak prawdziwy Kurhanowiec – by je wydobywać. Jeszcze za jej życia morze mogło pochłonąć cały Hiuaj, zatopić Kurhanowe Wzgórza i wszystko, co się pośród nich mieściło, lecz w tak ciepły dzień perspektywa ta wydawała się odległa i niezbyt groźna.

Być może, pomyślała, śmiejąc się w głębi duszy, tylko od czasu do czasu ogarniało ją lekkie szaleństwo, takie, w jakim powinien pogrążyć się każdy, kto mieszkał na krawędzi świata. Być może zdrowa na umyśle była właśnie wtedy, gdy nawiedzały ją jej straszliwe sny, a w takie dni, jak dziś, gdy czuła spokój, była naprawdę szalona, tak jak inni. Ta myśl przypadła jej do gustu.

Ręce miała zajęte pracą. Machała sierpem i wiązała trawę w równe snopki. Nie docierało do niej nic poza pieśnią owadów. Wczesnym popołudniem zniosła wszystko, co zebrała, na brzeg i położyła się na stoku, tuż nad wodą, gdzie ujadła posiłek, obserwując, jak woda, tworząc wiry, opływa przeciwległe wzgórze. Dobrze znała to miejsce.

* * *

Gdy tak się gapiła, zdała sobie nagle sprawę, że na przeciwległym brzegu widać nowy, interesujący cień, że w owym wzgórzu, tuż pod skalną wyniosłością, otworzyła się szeroka rana. Przełknęła nagle wielki kęs pokarmu, zostawiła wszystko – dzbany, sierp, snopy trawy – i chwyciła za linę oraz tyczkę.

Komora. Grobowiec odsłonięty przez wczorajszy dzień. Zauważyła, że dłonie pocą się jej z podniecenia, gdy popychała tyczką łódkę przez wąski kanał.

Drugie wzgórze miało kształt doskonałego stożka. Wokół jego szczytu, jak na większości podobnych, podejrzanych pagórków w okolicy, widoczne były blizny, rany pozostawione przez poprzednie pokolenia Kurhanowców, pragnących ustalić, czy dokonano tu pochówku. Ci poszukiwacze nic nie znaleźli. W przeciwnym razie obrabowaliby grobowiec i pozostawili ziejącą dziurę pod szerokim niebem.

Woda jednak, która szukała bliżej podstawy, dokonała tego, co nie udało się ludziom, i odsłoniła to, czego oni nie znaleźli: skarb, złoto, pełen zestaw luksusów, tutaj, na końcu świata.

Łódka otarła się o dno wśród szuwarów i Jhirun wyszła na brzeg, brodząc po kolana w wodzie, zanim zdołała się wydostać na gliniany stok. Wyciągnęła łódkę na stały grunt, tuż obok półki skalnej, której cień padał na wyłom. Zadrżała z podniecenia ujrzawszy, że narożnikom rzekomej wyniosłości skalnej nadano kształt prostokątny, co dowodziło, że nie była ona dziełem natury. Deszcz wydobył ją na światło dzienne po raz pierwszy. Jhirun była tu nie więcej niż pięć dni temu i nie spostrzegła jej. Padła na ziemię w pobliżu otworu i zajrzała do środka.

Z ciemności bił chłodny powiew głębi. Nie była to żadna komora, lecz jeden z wielkich, bogatych grobowców. Jhirun przełknęła z wysiłkiem ślinę. Zaschło jej w gardle. Otarła dłonie o spódnicę i wcisnęła ramiona w przejście, obróciwszy się tak, by wsunąć się do wąskiego otworu. Na chwilę ogarnęła ją rozpacz. Obawiała się, że to znalezisko okaże się dla niej zbyt wielkie. Była pewna, że będzie musiała wrócić po kuzynów, a ci złodzieje zostawią jej jedynie resztki – o ile grobowiec nadal będzie nietknięty, gdy wróci tu z nimi.

Przypomniała sobie mgiełkę na wschodzie i możliwość deszczu.

Gdy jednak jej oczy przywykły do ciemności, ujrzała, że światło wpada do wnętrza przez jakiś wyżej położony otwór. W szczycie grobowca też musiał być wyłom. Jego kopuła pękła. Nie widziała z tunelu, co kryje się wewnątrz, wiedziała jednak, że z pewnością jest to cały, nie obrabowany grobowiec. Żaden starożytny rabuś nie mógł dostać się do niego od szczytu, nie łamiąc sobie przy tym karku. Próby prowadzone na szczycie przez jakiegoś wcześniejszego poszukiwacza, który szukał jedynie komory, zapewne zakończyły się fiaskiem, tworząc zwalisko u stóp wzgórza. To właśnie umożliwiło jej znalezienie skarbu, o jakim na próżno marzyły całe pokolenia Kurhanowców. Tę opowieść będzie się powtarzać raz za razem w ciepłym i bezpiecznym Kurhanowym Grodzie tak długo, jak przetrwa świat.

Ścisnęła w dłoni amulety zawieszone na sznurku na szyi, chroniące ją przed duchami. Mając je, nie bała się ciemności panującej w podobnych miejscach. Już od dzieciństwa często przebywała w grobowcach i w ich okolicy. Niebezpieczeństwami, których się obawiała, były: słaby sufit lub też zawalenie się tunelu wejściowego. Wiedziała, że lepiej nie wspinać się po zewnętrznej stronie osłabionego zbocza. Słyszała ze dwadzieścia razy o tym, jak brat jej dziadka, Lar, spadł pomiędzy kości i zabił się podczas otwierania królewskiego wzgórza o nazwie Ashrun. Wypuściła z siebie powietrze i zaczęła przeciskać ciało przez otwór, w którym się znajdowała, nie dbając, w swym zapale, o delikatną skórę ramion.

I nagle znalazła się w czymś, co ongiś było przedsionkiem grobowca, w wyłożonym kamieniami przejściu. Zdawało się ono wieść w górę i wgórę, aż ku wyniosłym drzwiom, których otwór był niewyraźnie widoczny w słabym świetle. Podniosła się i pomacała rękami kamienie, które – jak wiedziała – były wszędzie wokół niej. Pierwsza spoina znajdowała się na wysokości jej głowy. Nie mogła dosięgnąć szczytu następnego bloku. W ten sposób upewniła się, że był to grób jednego z Pierwszych Królów, panujących po Dniach Ciemności, gdyż później nigdy już ludzie nie budowali z taką ambicją ani nie grzebali ze zmarłymi takiego bogactwa.

To było właśnie takie wzgórze. Nie nosiło nawet imienia króla. Było stare i zapomniane, jedno z pierwszych, jakie usypano w pobliżu wzgórza Anli, zgodnie z tradycją, która nakazywała, by miejsca pochówku królów znajdowały się jak najbliżej sił, nad którymi pragnęli zapanować, miejsc, skąd – jak twierdziły legendy – przybyli i do których zawsze pragnęli powrócić. Imię króla zapomniano, lecz był on wielki i potężny i z pewnością, pomyślała Jhirun z bijącym sercem, bardzo, bardzo bogaty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin