Mogšzostać uwięzieni pomiędzy wiatami i przepać, pomy- lał Roland. Vannay mówił i o tym. Powiedział, że zapadajšcym w trans grozi wiele niebezpieczeństw. Co jeszcze powiedział? Roland nie zdšżył sobie przypomnieć, gdyż w tym momencie Susannah usiadła, wsunęła na kikuty nóg ochraniacze z miękkiej skóry, które dla niej zrobił, po czym wgramoliła się na fotel inwalidzki. W chwilę póniej jechała już w stronę starych drzew na północnym skraju drogi. Podšżała w kierunku przeciwnym do kryjówki ledzšcych ich ludzi. Przynajmniej za to należało dziękować losowi. Roland przez chwilę nie ruszał się z miejsca, nie wiedzšc, co robić. Nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł ich zbudzić, kiedy byli w transie byłoby to ogromnie ryzykowne. Mógł tylko podšżać za Susannah, tak jak w inne noce, i mieć nadzieję, że nie wpakuje się w tarapaty. Mógłby także pomyleć o tym, co będzie dalej. Znowu rozpoznał suchy, belferski głos Vannaya. Stary nauczyciel wrócił i najwidoczniej zamierzał pozostać jaki czas. Rozsšdek nigdy nie był twojš mocnš stronš, a mimo to musisz to zrobić. Oczywi- cie będziesz musiał zaczekać, aż wasi gocie się ujawniš aż upewnisz się, czego właciwie chcš ale w końcu, Rolandzie, będziesz musiał działać. Najpierw jednak dobrze się zastanów. Im prędzej, tym lepiej. Taak, zawsze im prędzej, tym lepiej. Rozległ się kolejny donony, przecišgły trzask. Eddie i Jake wrócili. Jake obejmował ramieniem Eja, lecz zaraz znów znik- nęli, pozostawiajšc po sobie zaledwie to słabe migotanie okto- plazmy. No trudno. On powinien podšżać za Susannah. Co do Eddiego i Jake'a, poradzš sobie, jeli Bóg pozwoli. A jeli wrócisz tu, a ich nie będzie? To się zdarza, tak mówił Yannay. Co jej powiesz, kiedy się zbudzi i stwierdzi, że ich obu nie ma, jej męża i przybranego syna? Teraz nie mógł się tym przejmować. W tym momencie musiał zatroszczyć się o Susannah i zapewnić jej bezpieczeństwo. Po północnej stronie ulicy stare drzewa o potwornie grubych pniach stały w sporych odległociach od siebie. Ich gałęzie mogły splatać się i tworzyć w górze zwarty baldachim, lecz tuż nad ziemiš było sporo miejsca dla wózka Susannah, więc podšżała naprzód w niezłym tempie, lawirujšc między ogrom- nymi żelaznymi drzewami i sosnami, jadšc po wonnym kobiercu mchu i igliwia. Nie Susannah. I nie Detta czy Odetta. Ta zwie się Mia. Roland nie dbał o to, choćby nawet nazywała się Królowš Zielonych Dni, byle wróciła cała i zdrowa, a pozostali dwaj towarzysze czekali na nich w obozie. Poczuł zapach wieższej, młodej zieleni: trzcin i rolin wod- nych. Temu zapachowi towarzyszył smród błota, rechot żab, sarkastyczne pohukiwanie sowy i plusk wody, do której co skoczyło. Jednoczenie rozległ się przeraliwy skowyt ginšcego stworzenia, może skaczšcego, a może tego, na które co skoczy- ło. Poszycie zaczęło wyrastać wyżej, z poczštku kępami, a po- tem coraz gęciej. Las rzedniał. Bzyczały moskity i inne owady. Ważki migały w powietrzu. Zapach bagna nasilał się. Koła wózka przetaczały się po zielonym kobiercu, nie pozo- stawiajšc żadnego ladu. Gdy zbutwiałe licie zastšpiło niskie poszycie, Roland zaczšł dostrzegać połamane gałšzki i zerwane licie, znaczšce jej drogę. Potem, gdy dotarła na mniej więcej równy teren, koła poczęły grzęznšć w coraz bardziej miękkiej ziemi. Po następnych dwudziestu krokach zobaczył wodę zbie- rajšcš się w koleinach. Kobieta była jednak zbyt sprytna i zręcz- na, żeby tu utknšć. Po kolejnych dwudziestu krokach znalazł opuszczony wózek. Na siedzeniu leżały jej spodnie i koszula. Poszła na bagna nago, tylko w skórzanych ochraniaczach za- krywajšcych kikuty jej nóg. Nad kałużami wody snuły się pasma mgły. Tu i ówdzie wznosiły się poronięte trawš pagórki. Na jednym z nich, przywišzana do postawionego pionowo pnia uschniętego drze- wa, tkwiła postać, którš Roland w pierwszej chwili wzišł za starego chochoła. Kiedy podszedł bliżej, zobaczył, że to ludzki szkielet. Czaszka był wgnieciona z przodu i nad pustymi oczo- dołami ział czarny trójkšt pustki. Niewštpliwie tę ranę zadano uderzeniem maczugi, a ciało (a raczej jego gnijšce resztki) pozostawiono jako znak graniczny jakiego plemienia. Ci ludzie zapewne już dawno temu wymarli lub opucili tę okolicę, ale lepiej zachować ostrożnoć. Roland wyjšł broń i poszedł dalej tropem kobiety, idšc od pagórka do pagórka, czasem krzywišc się z bólu w prawym biodrze. Musiał skupić całš swojš uwagę i użyć wszystkich umiejętnoci, żeby za niš nadšżyć. Dlatego że w przeciwieństwie do niego nie starała się unikać zamocze- nia. Była naga jak rusałka i poruszała się jak ona, doskonale czujšc się na tym błotnistym i bagnistym terenie. Przeczołgiwała się przez większe wzgórki, zapadała w wodę między nimi, od czasu do czasu zatrzymujšc się, żeby poodrywać pijawki. W ciemnoci jej ruchy zdawały się stapiać w rodzaj zwinnego pełzania, zwinnego i niepokojšcego. Brnęła dalej w coraz głębsze bagno, a rewolwerowiec cierp- liwie podšżał za niš. Starał się poruszać jak najciszej, chociaż wštpił, czy to konieczne. Susannah, która widziała, czuła i my- lała, pozostała daleko stšd. W końcu zatrzymała się, stajšc na kikutach nóg i obiema rękami przytrzymujšc się gałęzi krzaków, żeby utrzymać rów- nowagę. Z podniesionš głowš spoglšdała na czarnš toń sa- dzawki. Rewolwerowiec nie potrafił powiedzieć, czy ten staw był duży, czy mały, gdyż jego brzegi ginęły we mgle. A jednak było tu wiatło, rodzaj słabej i rozproszonej powiaty, która zdawała się sšczyć tuż spod powierzchni wody, może emanujšc z zatopionych i powoli butwiejšcych pni. Kobieta stała tam, spoglšdajšc na bagnisty staw jak królowa patrzšca na... co takiego? Co właciwie widziała? Salę biesiad- nš? Tak mu się wydawało. Niemal mógł to zobaczyć. Słyszał szept jej mózgu, a zachowanie i słowa Mii jeszcze to potwier- dzały. Sala bankietowa była podjętš przez jej umysł próbš oddzielenia Susannah od Mii, tak jak przez tyle lat oddzielał Odettę od Detty. Mia mogła mieć mnóstwo powodów, aby utrzymywać swoje istnienie w tajemnicy, lecz niewštpliwie najważniejszym z nich było to życie, które nosiła w sobie. Nazywała go chłopcem, małym. Nagle i tak niespodziewanie, że zaskoczyła go (chociaż to też już widział), zaczęła polować, przemykajšc w upiornej ciszy najpierw wzdłuż brzegu stawu, a potem na jego rodku. Roland przyglšdał się jej z lekkš zgrozš i zazdrociš, gdy migała między trzcinami i kępami tataraku. Teraz zamiast odrywać pijawki i odrzucać, wrzucała je do ust, jak ciasteczka. Mięnie jej ud falowały. Bršzowa skóra lniła niczym mokry jedwab. Kiedy zawróciła (Roland do tego czasu zdšżył się już schować za drzewo i wtopić w cień), zobaczył, jak nabrzmiały jej piersi. Problem oczywicie znacznie wykraczał poza chłopca". Trzeba było także wzišć pod uwagę reakcję Eddiego. Do diabla, Rolandzie, co się z tobš dzieje? jakby już go słyszał rewol- werowiec. Przecież to może być nasze dziecko. Chcę powiedzieć, że nie masz pewnoci, iż nie jest. Tak, tak, wiem, że co miało jš, kiedy przecišgalimy Jake 'a przez przejcie, ale to wcale nie musi oznaczać... I tak dalej, ple-ple-ple, jakby powiedział sam Eddie. Dlacze- go? Dlatego że jš kochał i chciał mieć z niš dziecko. dlatego że spieranie się było dla Eddiego Deana czym równie natural- nym jak oddychanie. Cuthbert był taki sam. W trzcinach naga kobieta błyskawicznie wycišgnęła rękę i złapała sporš żabę. cisnęła jš i żaba pękła, a wnętrznoci i błyszczšcy skrzek przeciekły między jej palcami. Łeb też pękł. Kobieta podniosła dłoń do ust i łapczywie zjadła wcišż poruszajšcš zielonkawo-białymi nogami żabę, po czym zlizała z palców krew i resztki tkanki. Póniej udała, że czym rzuca, i zawołała: I jak ci się to podoba, mierdzšca Niebieska Kobieto? chrapliwym, gardłowym głosem, na którego dwięk Rolanda przeszedł dreszcz. Był to głos Detty Walker. Detty w jej najgor- szym i najgroniejszym nastroju. Niemal natychmiast podjęła na nowo łowy. Złapała rybkę... potem drugš żabę... a w końcu prawdziwy rarytas: wodnego szczura, który piszczał, wił się i próbował jš ugryć. Wydusiła z niego życie, a póniej wepchnęła go do ust, całego. W chwilę póniej pochyliła się i zwróciła niestrawne resztki zbitš masę sierci i połamanych koci. Więc pokaż mu to zakładajšc, że on i Jake powrócš ze swojej podróży. I powiedz: Wiem, że kobiety w cišży miewajš najdziwniejsze zachcianki, Eddie, ale czy to nie wydaje się trochę zbyt dziwaczne? Spójrz na niš, jak poluje w trzcinach i szlamie, niczym jaki ludzki aligator. Spójrz na niš i powiedz, że robi to, żeby wykarmić wasze dziecko. Ludzkie dziecko. Eddie mimo to spierałby się. Roland dobrze o tym wiedział. Natomiast nie miał pojęcia, co mogłaby zrobić Susannah, gdyby powiedział jej, że ronie w niej co, co w rodku nocy domaga się mięsa. I jakby nie doć było zmartwień, teraz jeszcze doszedł trans. I obcy, którzy podšżali za nimi. Ci obcy jednak byli najmniejszym z problemów Rolanda. Prawdę mówišc, ich obecnoć była niemal krzepišca. Nie wiedział, czego chcš, ale domylał się. Spotykał ich już... wielokrotnie. Zawsze chcieli tego samego. Kobieta, która nazywała się Mia, zaczęła mówić do siebie. Roland znał i tę częć rytuału; mimo to przejmował go dresz- czem. Spoglšdał na niš i z trudem mógł uwierzyć, że wszystkie te głosy wydobywały się z jednego gardła. Pytała siebie, jak jej leci. Odpowiedziała sobie, że fajnie, piknę dzięki. Mówiła o kim imieniem Bill, a może Buli. Spytała o czyjš matkę. Pytała kogo o jakie miejsce zwane Morełiouse, a potem niskim, basowym głosem niewštpliwie męskim powiedziała sobie, że nie pójdzie do Morehouse ani gdziekolwiek indziej. Zamiała się hałaliwie, więc musiał to być jaki żart. Kilkakrotnie przedsta- ...
sunzi