Nowy20(1).txt

(33 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
   
   Mężczyzna w kraciastej koszuli, wierny wizerunkowi wioskowego głupka w miecie, włóczył się po ulicach, odwiedzajšc raz czy dwa domy rozpłodowe, po czym znów wracał, by popatrzeć na żółtowłosš niewiernš z kosmosu. Kilku mężczyznom w często odwiedzanym barze powiedział, że boi się, iż zanim kobieta zostanie przeznaczona do rozmnażania, on będzie już musiał wracać na wzgórza. W końcu jeden z mężczyzn zasugerował mu, żeby poszedł na tyły sadu i zaczekał na niš. Nic się nie stanie, jeli zajdzie w cišżę kilka tygodni wczeniej, a jest spora szansa, że nikt się nie zorientuje.
   Obserwował, jak kobieta podchodzi do jabłoni i umieszcza co w szczelinie w pniu. Tu w sadzie wyglšdała znacznie bardziej jak osoba, którš spodziewał się zobaczyć, niż kiedy widział jš w czasie pokazów. Nie wiadomo, czy zechce z nim współpracować, gdy nadejdzie pora. Jeli nie, będzie musiał jš upić, ale wtedy trudno będzie przerzucić jš przez mur, bioršc pod uwagę jej wzrost. Wyglšda na to, że może mieć własne plany; miał tylko nadzieję, że nie będš zbytnio kolidować z jego planami. Postanowił zajšć się przygotowaniami. Poszedł na drugi koniec miasta i wynajšł za gotówkę samochód od przedstawiciela portu kosmicznego.
   
     
   
   Prostota  zdaniem Brun było to odpowiednie imię  opowiedziała jej o różnych rzeczach, o których inne kobiety wspominały tylko w przelocie. Pewnie nie potrafiły wyobrazić sobie, że można o tym nie wiedzieć, natomiast Prostota wcišż na nowo była zafascynowana każdym szczegółem życia. W przeciwieństwie do Brun orientowała się w upływie czasu i swoim szczerym paplaniem zdradziła jej, jak można, nawet pomimo zamknięcia w żłobku, rozpoznać dni targowe. Wczeniej nie zwracała uwagi na to, co kobiety przynosiły z targu... ale teraz zaczęła uważać na wielkoć koszyków i toreb oraz ich zawartoć. Codziennie kto wychodził po niewielkie iloci wieżych warzyw. Trzy razy w tygodniu kilka kobiet wracało z szerokim asortymentem towarów, nie tylko z jedzeniem, ale i z igłami, szpilkami, nićmi, wełnš, szczotkami do podłóg, grzebieniami, mydłem... Tym wszystkim, co było potrzebne do codziennej pracy, a czego kobiety nie potrafiły same wytworzyć.
   Po wištecznym dniu mieli dzień targowy, potem dwa dni przerwy, znów dzień targowy, jeden dzień przerwy, znowu dzień targowy i ponownie dzień wišteczny. Brun postanowiła, że najlepszy będzie dla niej pierwszy dzień targowy, kiedy służba jest mniej licznš a wszyscy sš bardziej rozlunieni po rygorach więta. Gorzej przykładajš się do swoich obowišzków, bawiš się z dziećmi w ogrodzie...
   Najtrudniej będzie odnaleć dom, w którym przebywa Hazel, ponieważ nie może zadawać pytań... i nie może też zdradzić, że jest pozbawiona głosu. Nie wiedziała, czy mężczyzn także okalecza się w ten sposób  przypuszczalnie nie, jako że ich wiara wymaga od nich codziennego recytowania modlitw  i czy mężczyni mogš być niemowami od urodzenia albo wskutek jakiego wypadku, ale przypuszczała, że niemy mężczyzna będzie jednak wzbudzał podejrzenia.
   Prostota szczegółowo opisała jej dom Hazel: ogrody, warsztat tkacki, przędzalnię, kilka kuchni, pomieszczenia dla dzieci, żon i dla pana. Raz pozwolono jej tam zamiatać, ale wywróciła mały stolik, i choć jej nie ukarali, od tej pory wolno jej było chodzić tylko tam, gdzie było mniej kruchych przedmiotów. Była to dla niej ulga, jak powiedziała z umiechem, bo nie musiała już tak bardzo uważać. Nie potrafiła jednak opisać, gdzie mieci się ten dom. Brun uwiadomiła sobie, że dziewczyna prawie nigdy go nie opuszczała, i dlatego nie potrafiła okrelić jego położenia w stosunku do innych budynków czy ulic.
   
     
   
   W dzień targowy w połowie tygodnia przed planowanš ucieczkš Brun postanowiła sprawdzić swoje plany. Upi dzieci, dodajšc do mleka nieco przygotowanego napoju... Były bardzo łapczywe, więc doszła do wniosku, że jeli poleje piersi posłodzonym sokiem owocowym, dzieci wypijš go razem z mlekiem. Musi przekonać się, jak długo będš spać... co da jej pojęcie, ile czasu będzie miała na odnalezienie Hazel.
   Kiedy wykonała przydzielone jej zadania i okazało się, że oprócz dwóch kobiet wszystkie pozostałe poszły na targ, zabrała dzieci i kiwnęła głowš do jednej ze strażniczek, że idzie do sadu.
    Dobrze, id. Ładny dzień na spacer  stwierdziła kobieta.
   Brun pokazała gestami jedzenie.  Chcesz tam zjeć lunch? Dobrze. Uderzę w dzwon, kiedy przyjdzie pora powrotu, na wypadek, gdyby usnęła.
   Brun wzięła małš kromkę upieczonego rano chleba i kilka plastrów sera, starannie odkładajšc nóż na miejsce. Kobieta nalała jej dzbanek soku owocowego z wodš; Brun wiedziała, że to z jej strony uprzejmoć, a nie obowišzek. Umiechnęła się, a kobieta odpowiedziała jej tym samym, wyranie zadowolona.
   Nie mogę pozwolić sobie na przyjań, pomylała. Wzięła dzbanek i lunch i wsunęła do chusty, w której siedział zadowolony rudzielec, poprawiła chustę z drugim chłopcem i wyszła na wykładany kamieniami taras.
   Ruszyła cieżkš po prawej stronie, zatrzymujšc się co jaki czas, by popatrzeć na drzewa i twarde, zielone owoce, które dojrzejš dopiero za kilka miesięcy. To nie był jeszcze ten dzień, chciała tylko spróbować, jak to będzie. Dlaczego w takim razie jej serce wali tak mocno, że ma wrażenie, iż słychać je z daleka? Czemu tak ciężko jej się oddycha? Spróbowała się rozlunić, sięgajšc po ciężkš od owoców gałš. Dzieci, czujšc jej napięcie, zaczęły się wiercić i popłakiwać.
   O dziwo, to jš uspokoiło. Poszła dalej szybszym krokiem  choć nie musiała się spieszyć  do swojego ulubionego miejsca na drugim końcu sadu. Kiedy pierwszy raz doszła tak daleko, na szczyt niewielkiego wzniesienia, widziała między nagimi gałęziami budynki, ale teraz drzewa owocowe obsypane były lićmi; wiedziała, że skoro ona nie widzi domu, jej też nikt nie zobaczy.
   Położyła dzieci na małych kocykach, z których zrobione były nosidła. Maluchy kręciły się i bawiły, gaworzšc i machajšc do siebie nawzajem ršczkami. Zaczęła jeć lunch, przyglšdajšc się im i jeszcze raz analizujšc swój plan. Było w nim tyle niewiadomych... że gdyby nawet był dwukrotnie lepszy, i tak miałaby tylko jednš na sto szansę powodzenia.
   Bliniak z ciemniejszymi włosami znalazł lić i z wielkim trudem próbował go podnieć. Ponieważ przestał zwracać uwagę na brata, rudzielec włożył do ust stopę i zaczšł marudzić, patrzšc wyczekujšco na matkę. Zanim Brun skończyła jeć, gdzie w jej umyle rozległ się głos stanowišcy połšczenie jej własnego głosu i głosu Esmay: No dobrze, zróbmy to.
   Od kiedy chłopcy byli więksi, karmienie obu naraz stało się trudne, ale przywykła do tego. Oparła się o drzewo i pozwoliła mylom odpłynšć... Za niecałe siedem dni będzie gdzie indziej.
   Może zginie... bo nie zamierza dać się schwytać żywcem. Jej umysł podsuwał obrazy z przeszłoci: wzgórza, doliny, lasy, pola, plaże, wyspy, skaliste zbocza. Lšdowisko promów na Rotterdamie, prom rozpędzajšcy się na pasie startowym, a potem wznoszšcy się w górę, coraz bardziej czerniejšce niebo...
   Potrzšsnęła głowš. Pora podać bliniakom alkohol. Dodała do niego trochę miodu, żeby był słodszy, i zaczęła wlewać dzieciom kroplami do ust. Rudzielec skrzywił się i parsknšł, ale po chwili obaj pili już bez protestu.
   Nie miała pojęcia, ile im tego dać. Czy do upienia niemowlaka potrzeba łyżeczki czy filiżanki? Dzisiaj da im niewiele; nie chciała, żeby ktokolwiek zauważył i zaczšł się o nie martwić. W końcu chłopcy przestali ssać i zaczęli zasypiać. Ostrożnie położyła maluchy na kocykach. Kiedy tak spały... pomylała, że mogłaby je... Ale nie, nie teraz. Powtórzyła to, co już mówiła sobie wiele razy: dzieci będš kochane, pieszczone i wiat stanie przed nimi otworem, ponieważ sš chłopcami. Fakt, że ich matka była pogańskš obrzydliwociš spoza planety, nie będzie miał wpływu na ich przyszłoć.
   Tak włanie będš wyglšdać  rozczulajšco i pięknie  gdy zostawi je tutaj w dniu targowym po dniu wištecznym. Wpatrywała się w nich przez dłuższš chwilę. Musi ich zostawić... i zrobi to.
   Podniosła się i zapięła sukienkę. Wycišgnęła ukryty wczeniej nóż i obróciła go w dłoniach. Mogłaby ić nawet w tej chwili... ale nie, lepiej trzymać się planu. Za to majšc nóż, na pewno może co zrobić. Jeli zginie  a jest to bardzo prawdopodobne  jej rodzina nawet nie będzie wiedziała, że tutaj była. Zostawi jaki lad, który kto kiedy może zauważy.
   Ostrym czubkiem noża do obierania warzyw wycięła na drzewie, pod którym leżały dzieci, swoje imię i nazwisko, ale tak cienkimi kreskami, aby dopiero znacznie póniej dało się odczytać.
   Chciała napisać co więcej. Miała ochotę poznaczyć tym nożem każde drzewo, wyrzucić z siebie to, co tak długo jš dławiło... jednak powstrzymała się. Doć użalania się nad sobš. Następnego dnia musi spróbować wspinaczki po murze, żeby sprawdzić swoje siły. Odcięła kawałek włóczki, przywišzała jš do ostrza i powiesiła nóż na szyi, a potem wycišgnęła przygotowane wczeniej pasy materiału. Kiedy przyjdzie czas ucieczki, tej prawdziwej, owinie nimi piersi...
   Rzuciła pišcym dzieciom ostatnie spojrzenie i podeszła do muru. Obejrzała się, żeby mieć pewnoć, że nikt nie przyglšda się jej spomiędzy drzew. Była to najspokojniejsza pora dnia, tuż po lunchu. Miała nadzieję, że po drugiej stronie muru też nikogo nie będzie. Bo gdyby kto był... i jš zobaczył... Zawahała się.
   Dzisiaj to nie jest jeszcze ten dzień, lepiej nie wspinać się na mur, bo jeli jš schwytajš nie przygotowanš, byłaby to katastrofa.
   Spojrzała na dzieci. Wcišż spały. Kiedy odwróciła się z powrotem w stronę muru, z góry patrzył na niš jaki mężczyzna.
   Brun znieruchomiała.
    Brun?  zapytał cicho.
   Jej serce zamarło, a potem zaczęło szaleńczo bić. Kto, kto zna jej imię  kto wymówił jej imię  musiał przybyć na ratunek.
   Kiwnęła g...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin