PIĘĆDZIESIĽT OSIEM Helikopter Rachnera Thracta bez najmniejszych problemów wzniósł się ponad przechylone lšdowisko. Silnik i migła pracowały równo, bez zakłóceń. Odwracajšc głowę raz w jednš, raz w drugš stronę, Thract mógł obserwować teren. Leciał na wschód wzdłuż ciany kra- teru. Przed nimi cišgnęły się dymišce kratery, linia zniszczenia niknšca za szczytem przeciwległej ciany. W miecie poniżej płonęły wiatła alarmowe, karetki i wozy służb ratowniczych zmierzały w stronę lejów znaczšcych miejsca, w których jeszcze przed chwilš wznosiły się domy mieszkalne. Underhill, który siedział na grzędzie za Rachnerem, starał się wycišgnšć co z toreb przymocowanych do grzbietu robaka przewodnika. Zwierzę próbowało mu pomóc, było jednak w znacznie gorszym stanie niż jego pan. - Muszę co zobaczyć, Rachner. Pomoże mi pan? - Chwileczkę, profesorze. Dolecimy tylko do lotniska. Underhill podniósł się lekko na swojej grzędzie. - Niech pan włšczy automatycznego pilota, pułkowniku. Proszę, mu si mi pan pomóc. W helikopterze Thracta kryły się dziesištki wbudowanych na stałe procesorów, połšczonych z kontrolš powietrznš i sieciami informacyjnymi. Kiedy był bardzo dumny z tego urzšdzenia. Nie używał automatyki od czasu ostatniego spotkania w Dowództwie Lšdowym. - Profesorze... nie ufam automatyce. Underhill rozemiał się cicho, miech jednak szybko zamienił się w wilgotny kaszel. - Rozumiem, Rach. Proszę, muszę wiedzieć, co się dzieje. Pomóż mi. Tak! Na Ciemnoć, jakie to teraz miało znaczenie! Rachner wbił cztery ręce w gniazdka kontrolne i uruchomił automatycznego pilota. Potem odwrócił się do swych pasażerów i szybko rozsunšł torbę na zmasakrowanym grzbiecie Mobiya. Underhill sięgnšł do rodka i wyjšł jaki przedmiot z takim namaszczeniem, jakby były to klejnoty rodziny królewskiej. Rachner odwrócił głowę, by przyjrzeć się temu lepiej. Co... do diabła, to był hełm do gier komputerowych! - Uff, chyba nic mu się nie stało - powiedział Underhill cicho. Za czšł nakładać hełm na oczy, ale syknšł z bólu i przestał. Rachner widział dlaczego; na oczach kobera pełno było pęcherzy. Lecz Underhill się nie poddawał. Przytrzymał hełm tuż nad głowš, po czym włšczył zasilanie. Spod hełmu wytrysnęły nagle smugi jasnego wiatła. Rachner cofnšł się odruchowo. Kabina helikoptera wypełniła się tysišcami barw, kolorowe promienie migotały bez ustanku, zmieniały odcienie, nikły, to znów pojawiały się w innych miejscach. Thract przypomniał sobie plotki o szalonym hobby Underhilla, wideomancji. Więc to wszystko było prawdš; ten hełm do gier" musiał kosztować fortunę. Underhill mruczał co do siebie, co chwilę przesuwał hełm, jakby chciał spojrzeć na kolejne jego fragmenty zdrowymi częciami oczu. Tyle że zdaniem Rachnera nie było tu na co patrzeć, piękny, hipnotyzujšcy spektakl wietlny nie miał żadnego sensu, nie przekazywał żadnej infor- macji. Sherkaner Underhill wyglšdał jednak na zadowolonego. Patrzył i patrzył, głaszczšc wolnš rękš robaka. - Ach... rozumiem - powiedział cicho. Turbiny helikoptera nagle zawyły, a wskanik obrotomierza przesunšł się na czerwone pole. Silnik mógł to wytrzymać nie dłużej niż godzinę, najwyżej dwie. Dlatego włanie żaden rozsšdny pilot nie pozwoliłby sobie na co podobnego. - Co do diabła... - Słowa uwięzły Rachnerowi w gardle, kiedy obroty dotarły do płatów migła i zakręciły nimi gwałtownie. Helikopter nagle oszalał, zaczšł wznosić się coraz wyżej i wyżej ponad krawęd kaldery. Turbiny zwolniły na chwilę, kiedy helikopter przeleciał nad szczytem, wzbił się na wysokoć pięciuset, tysišca stóp ponad płaskowyżem. Rachner spojrzał w dół, na ziemię. Pojedyncze zniszczenia, które widział w Calorice, były tylko częciš większej sieci. Na południu i zachodzie cišgnęły się setki dymišcych kraterów. Wyrzutnie antyrakietowe. Ale obcy chybili! Z podziemnych silosów na płaskowyżu startowały kolejne fale pocisków przechwytujšcych. Setki rakiet, szybkich i smukłych niczym pociski artyleryjskie - tyle że te od celu dzieliły jeszcze dziesištki mil. Płomienie silników odrzutowych pchały w górę ładunki, które miały powstrzymać atak wroga. Było to zdumiewajšce i wspaniałe widowisko, nieporównywalne ze wszystkimi symulacjami, które przedstawiała dotšd Obrona Powietrzna. Oznaczało to także, że Kindred rzuciło do walki cały swój arsenał. Sherkaner Underhill jakby tego nie widział. Poruszał głowš do tyłu i do przodu, obserwujšc wietlny spektakl w swym hełmie. - Musimy się jako połšczyć. Musimy. - Jego ręce poruszały kontrolkami na konsoli do gier. Mijały sekundy. - Wszystko się pogmatwało - wyjęczał. Trud zostawił swoich fiksatów numerycznych i dołšczył do Phama Trinlego, który obserwował pracę tłumaczy. - Z numerycznymi jako sobie poradzę, Pham. To znaczy, mogę wy cišgnšć od nich odpowiedzi. Ale co do kontroli... Trinli skinšł tylko głowš, jakby wcale go nie słuchał. Trińli wyglšda dzisiaj zupełnie inaczej. Znam go od tylu lat, a teraz jest zupełnie innym człowiekiem. Stary Pham Trinli był głonym, aroganckim hulakš, z którym można było pogadać i pożartować. Ten Pham był małomówny i miertelnie grony. Dla nas wszystkich. Trud zerknšł mimowolnie na ciało Annę Reynolt zawieszone na cianie niczym kawał mięsa. Nawet gdyby zdołał w jaki sposób przechytrzyć Phama, prawdopodobnie i tak by go to nie uratowało. Nau i Brughel byli grupmistrzami, a Trud wiedział, że nie może już liczyć na ich przebaczenie. - ...jeszcze szansę, Trud - dotarł do niego głos Phama. - Może udałoby się nam rozkręcić to trochę bardziej, oszukać fiksatów i wcišgnšć ich do... Silipan wzruszył ramionami. Nie żeby miało to dla niego jakie znaczenie, ale... - Zrób to, a grupmistrz zaraz nas dopadnie. Dostaję od Naua i Brughla pięćdziesišt zleceń na sekundę. Pham potarł skronie i zamylił się głęboko. - Tak, rozumiem, o czym mówisz. Dobrze. Więc co mamy? Kwatery... - Ludzie u Benny'ego sš zdezorientowani, Lepiej, żeby zostali tam, gdzie sš. - A póniej grupmistrz nie będzie miał powodów, by się na nich mcić. Jedna z fiksatów - Bonsol - przerwała im nagle, wypowiadajšc, zwyczajem twardogłowych, uwagę zupełnie niezwišzanš z tematem rozmowy. - Na planecie sš miliony ludzi. Za kilkadziesišt sekund zacznš umie rać. Pham wyranie przejšł się tymi słowami. Nawet ten nowy PhamTrin-li był zupełnym amatorem, gdy chodziło o kontakty z twardogłowymi. - Tak - powiedział, bardziej do siebie niż do Silipana czy Bonsol. - Ale Pajški majš przynajmniej jakie szanse. Bez naszych fiksatów Ritser nie może już zniszczyć całej planety. - Oczywicie Bonsol zignorowa ła tę odpowied i nadal pisała co na swojej klawiaturze. Trinli zwrócił się ponownie do Silipana. - Posłuchaj, Nau jest w taksówce, leci do Ll-A. Na tym terenie peł no jest silników stabilizujšcych. Gdybymy tylko namówili kilku fiksa tów, żeby się nimi zajęli... Trud czuł, jak ogarnia go ogromny gniew. Pham Trinli nadal był głupcem. - A niech cię Plaga wemie! Po prostu nie rozumiesz lojalnoci twar dogłowych! Musimy... Bonsol znów im przerwała. - Ritser nie może zniszczyć planety, ale my nie możemy też go po wstrzymać. - Rozemiała się cicho. - Co za intrygujšca sytuacja. Utknę limy w martwym punkcie. Trud dał mu znak, by wrócili pod sufit i nie słuchali już więcej idiotycznych komentarzy fiksata. - Oni tak mogš nawijać bez końca. Ale Pham odwrócił się do Bonsol, powięcajšc jej nagle całš swojš uwagę. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał cicho. - Do diabła z tym, Pham! Jakie to ma znaczenie! -Trinli podniósł jednak rękę, nakazujšc mu milczeć. W tym gecie kryła się ogromna pewnoć, autorytet starszego grupmistrza - a słowa protestu zamarły Silipanowi na ustach. Ogarniał go coraz większy strach. Koniec z cudami. Jeli mieli jakiekolwiek szanse, by powstrzymać Naua przed wejciem do Ll-A, to włanie bezpowrotnie je tracili. A Silipan wiedział, co mieci się w Ll-A. O tak. Przejmujšc arsenał, grupmistrz odzyska władzę absolutnš. Zegar w rogu pola wi- dzenia Truda bezlitonie odliczał kolejne sekundy, te nieliczne sekundy życia, które mu jeszcze zostały. Oczywicie twardogłowa wcale nie zwracała uwagi na Phama, a tym bardziej na jego pytanie. Cisza przecišgała się przez kolejne sekundy, dziesięć, może piętnacie. Nagle Bonsol podniosła głowę i spojrzała Phamowi prosto w oczy -fiksaci robili to tylko wtedy, gdy grali rolę kogo innego. - To znaczy, że wy blokujecie nas, a my was - powiedziała. - Moja Victory mylała, że wszyscy jestecie potworami, że nie możemy zaufać ni komu z was. Teraz wszyscy płacimy za ten błšd. Były to typowe bzdury fiksatów, może nieco bardziej składne niż zazwyczaj. Pham jednak przysunšł się bliżej do krzesła Bonsol. Wpatrywał się w niš, rozchyliwszy lekko usta, jakby oniemiały ze zdumienia, człowiek, którego wiat rozleciał się włanie na drobne kawałki i który stoi na skraju szaleństwa. A kiedy wreszcie przemówił, jego słowa także były szalone. - Ja... większoć nas nie jest potworami. Gdybymy przerwali jako ten impas, moglibycie zajšć się wszystkim? A potem... potem zdani by libymy na waszš łaskę. Możemy wam zaufać? Bonsol odwróciła wzrok. Milczała, a jej dłonie stukały w klawiaturę. Znów mijały sekundy ciszy, ale tym razem Silipan zaczynał domylać się niesamowitej prawdy. Nie. Dokładnie po dziesięciu sekundach Trixia Bonsol przemówiła: - Jeli przywrócicie pełny dostęp, możemy kontrolować najważniejsze rzeczy. Przynajmniej taki był plan. Co do zaufania... -Twar? Bonsol wykrzywiła się w dziwnym umiechu, drwišcym i smutnym jednoczenie. - Cóż, wy znacie nas znacznie lepiej niż my was. Sami mu...
sunzi