Szeregowcy patrzš wrogowi w oczy. Szeregowcy wiedzš, jaka jest stawka. Znajš cenę złej strategii. Co znajš generałowie? Taktyczne strzałki na folii. Cała hierarchia dowodzenia jest postawiona na głowie. Kenneth Lubin, Suma zerowa Już od samego przebicia poszło le. W planie było wywołanie precyzyjnie dawkowanego zamieszania na nowym przyczółku, obliczonego na zwabienie jakiej krwinki z manipulatorami, próbujšcej naprawić szkodę. Naszym zadaniem było zastawić pułapkę i wycofać się, dajšc wiarę zapewnieniom Sarastiego, że nie będziemy musieli długo czekać. Czasu nie mielimy w ogóle. Od razu po przebiciu kadłuba, w wirujšcym pyle co się zakotłowało, a te serpentynowe ruchy natychmiast włšczyły słynnš inicjatywę polowš Bates na wysokie obroty. Jej trepy zanurkowały i chwyciły w celowniki wijšce się, uczepione ciany korytarza wężydło. Musiał je oszołomić nasz wybuch - klasyczny przypadek znalezienia się w złym miejscu w złym czasie. Bates oceniła okazję w ułamku sekundy i plan rozpadł się w plazmę. Zanim zdšżyłem choćby mrugnšć, jeden z trepów dgnšł wężydło szpikulcem do biopsji. Wynielibymy zwierzaka w całoci, gdyby magnetosfera Rorschacha nie wybrała akurat tej chwili, żeby sypnšć nam piaskiem w oczy. A tak, zanim trepy z ocišganiem wróciły do akcji, ich łup znikał już za zakrętem. Bates była uwišzana do żołnierzy; wcišgnęli jš do króliczej nory (Ustawiaj to!, wrzasnęła do Saschy), gdy tylko dała im swobodę. A ja byłem uwišzany do Bates. Ledwie zdšżylimy wymienić z Saschš wytrzeszczone spojrzenia, a pocišgnęło także mnie. Nagle znów znalazłem się w rodku: nasycony szpikulec do biopsji odbił się od mojej szybki i przeleciał z błyskiem, nadal przypięty do paru metrów samotnego monowłókna. Miejmy nadzieję, że Sascha go znajdzie, podczas gdy my z Bates będziemy zajęci polowaniem; przynajmniej misja nie zakończy się kompletnš porażkš, jeli nie wrócimy. Trepy wlokły nas niczym przynętę na haku. Bates płynęła jak delfin, tuż przede mnš, bez wysiłku utrzymujšc się porodku korytarza sporadycznym strzałem odrzutu. Ja odbijałem się od cian, usiłujšc się ustabilizować, starajšc się wyglšdać, jakbym kontrolował sytuację. A te pozory były ważne - cały sens wabika polega na udawaniu oryginału. Dali mi nawet pistolet, oczywicie tylko na wszelki wypadek, bardziej dla pocieszenia niż obrony. Obejmował przedramię i strzelał plastikowymi kulami, niewrażliwymi na pola indukcyjne. Tylko Bates i ja. Żołnierz-pacyfistka i szansa jak przy rzucie monetš. Miałem gęsiš skórkę, jak zawsze. W głowie skrobały i drapały te same duchy. Tym razem jednak strach wydawał się stłumiony. Odległy. Może to po prostu kwestia czasu, tego, że lecimy przez magnetyczny krajobraz zbyt szybko, by którakolwiek ze zjaw zdšżyła się głębiej okopać. A może czego jeszcze. Może nie bałem się już duchów, bo tym razem polowalimy na potwory. Wężydło zrzuciło najwyraniej wszystkie sieci, które rozsnulimy, wchodzšc tutaj; pędziło po cianach z pełnš prędkociš, wyrzucajšc ramiona w przód jak atakujšce węże, skaczšc tak szybko, że roboty ledwo nadšżały wzrokiem za jego wijšcš się we mgle sylwetkš. Nagle skoczyło w bok, pożeglowało w poprzek korytarza i zniknęło w mniejszym tunelu. Roboty zakręciły w pocigu, zderzajšc się ze cianami, potykajšc... ...stajšc... ...i nagle Bates gwałtownie hamuje, wyskakujšc za mnie, wymachujšcego pistoletem. W następnej chwili minšłem roboty; moja smycz napięła się i pocišgnęła z powrotem, osadzajšc mnie polizgiem na miejscu. Przez sekundę czy dwie byłem na linii frontu. Przez sekundę czy dwie byłem liniš frontu, ja, Siri Keeton, protokolant, wtyka, zawodowy ciemniak. Unosiłem się tam i tyle, w hełmie grzmiał własny oddech, a parę metrów dalej ciany... Wiły się... Perystaltyka, pomylałem z poczštku. Ten ruch jednak w ogóle nie przypominał powolnych, rozkołysanych fal przechodzšcych zwykle po korytarzach Rorschacha. Więc halucynacja, poprawiłem się - wtem ciany wycišgnęły tysišc podobnych do biczów wapnistych języków, które chwyciły nasz łup ze wszystkich stron i rozdarły na strzępy... Co chwyciło mnie i obróciło. Nagle znalazłem się przycinięty do piersi jednego z trepów, który strzelał z tylnych luf, z maksymalnš szybkociš wycofujšc się korytarzem. Drugi trzymał w objęciach Bates. Kotłowanina za nami oddaliła się, ale wcišż miałem w tyle oczu jej obraz, ostry i bezceremonialny jak halucynacja. Wszędzie wężydła. Ich rój kłębił się na cianach, sięgajšc po intruza, wyskakujšc kontratakiem w wiatło tunelu. Nie przeciwko nam. Zaatakowały swojego. Widziałem, jak odrywajš mu trzy ramiona, potem zniknšł w kłębišcej się masie porodku przejcia. My ucieklimy. Odwróciłem się do Bates - Widziała - ale ugryzłem się w język. Grobowe skupienie na jej twarzy było nie do pomylenia nawet przez dwie szybki i trzy metry metanu. Według wywietlacza zrobiła lobotomię obu trepom, pominęła całš tę wspaniałš, autonomicznie podejmujšcš decyzje elektronikę i prowadziła je sama, ręcznie, jak marionetki. Na wywietlaczu tylnego sonaru pojawiły się zmierzwione, ziarniste echa. Wężydła skończyły składać ofiarę. Teraz goniły nas. Mój trep potknšł się i obił o cianę korytarza. Zębate odłamki jakich obcych ozdób wyryły równoległe lady w szybce mojego hełmu i przez pancernš tkaninę skafandra rozsiekały mi mięsień uda. Powstrzymałem krzyk. Ale i tak się wyrwał. W moim hełmie pękł tuzin zgniłych jaj, a jaki absurdalny alarm rozćwierkał się oburzonym tonem. Zakaszlałem. Oczy mi łzawiły i szczypały w tym smrodzie; ledwo widziałem siwerty na wywietlaczu, błyskawicznie zapalajšce się czerwieniš. Bates wiozła nas bez słowa. Szybka hełmu zagoiła się na tyle, by wyłšczyć alarm. Powietrze zaczęło się oczyszczać. Wężydła nas doganiały; gdy z powrotem mogłem wyranie widzieć, były tylko parę metrów od nas. W górze, przed nami, za zakrętem tunelu ukazała się Sascha - Sascha, która nie miała zastępcy, Sascha, której inne rdzenie zostały na rozkaz Sarastiego wyłšczone. Na poczštku Susan protestowała... - Jeli będzie jaka okazja do komunikacji... - Nie będzie - ucišł. ...A więc była tam Sascha, bardziej odporna na wpływ Rorschacha, według jakiego kryterium, którego nigdy nie rozumiałem, zwinięta w embrion z rękawicami przyciniętymi do hełmu, tak że mogłem tylko modlić się do jakiego zakurzonego boga, żeby zdšżyła zastawić pułapkę, zanim Rorschach się do niej dobrał. A wężydła były tuż za nami, Bates krzyczała: Sascha! Zejd kurwa z drogi! i ostro hamowała, o wiele za wczenie, horda wężydeł łapała nas za pięty, Bates wrzeszczała: Sascha!, aż wreszcie Sascha ruszyła się, zareagowała, odbiła od najbliższej ciany i zniknęła w dziurze, przez którš weszlimy. Bates szarpnęła w głowie jakš wajchę. Nasze wojenne limuzyny gwałtownie skręciły, plunęły iskrami i pociskami i zanurkowały za niš. Sascha zastawiła pułapkę tuż pod naszym otworem. Bates uzbroiła jš w przelocie jednym pacnięciem rękawicy. Resztę miały zrobić czujniki ruchu, ale wróg był tuż za nami i nie mielimy żadnego zapasu. Uruchomiła się, kiedy wyłaziłem do przedsionka. Sieć wystrzeliła z armatki za mnš wspaniałym eksplodujšcym stożkiem, złapała co, wessała się w króliczš norę i odskoczyła z powrotem, uderzajšc od tyłu mojego robota. Odrzut cisnšł nami o szczyt przedsionka, tak mocno, że mało się nie podarł. Wytrzymał i odepchnšł nas w dół, prosto na uwięzione w sieci wijšce się stwory. Wszędzie te falujšce kręgosłupy. Przegubowe ramiona, trzaskajšce jak kociane bicze. Jedno złapało mnie za nogę i cisnęło jak ceglany pyton. Dłonie Bates odtańczyły przede mnš jaki szaleńczy taniec, po czym to ramię rozpadło się na podskakujšce po namiocie częci. Wszystko nie tak, miały być w sieci, miały być obezwładnione... - Sascha! Odpalaj! - warknęła Bates. Kolejna macka oddzieliła się od ciała i zatoczyła na cianę, zwijajšc się i prostujšc. Gdy tylko cišgnęlimy sieć, otwór wypełnił się aerozolowš piankš. W niej wiło się na wpół zanurzone wężydło, złapane dosłownie ułamek sekundy za póno; centralny korpus sterczał jak ogromny okršgły guz obleziony przez gigantyczne robaki. - SASCHA! Artyleria. Podłoga przedsionka zamknęła się lamelkowo, szybko jak potrzask, po czym wszystko w niš uderzyło: trepy, ludzie, wężydła, całe i w kawałkach. Nie mogłem oddychać. Każdy naparstek ciała ważył sto kilogramów. Co klepnęło nas w bok, gigantyczna ręka tłukšca owada. Może korekta kursu. A może zderzenie. Jednak dziesięć sekund póniej znów znalelimy się w nieważkoci i nic nas nie rozpruło. Pływalimy jak roztocza w piłeczce pingpongowej, otoczeni chaosem maszyn i drgajšcych częci ciała. Czego, co mogłoby uchodzić za krew, było niewiele. A ta odrobina unosiła się przejrzystymi, falujšcymi kuleczkami. Sieć polatywała porodku wszystkiego, jak opakowany w folię asteroid. Stwory w rodku owinęły ramionami samych siebie i nawzajem, zwijajšc się w drżšce, niereagujšce na nic kule. Wokół syczał sprężony amonometan, majšcy utrzymać je w wieżoci podczas długiej podróży powrotnej. - Jasna cholera - sapnęła Sascha, obserwujšc je. - Krwiopijca to zaplanował. Ale nie wszystko zaplanował. Nie zaplanował bandy wielorękich obcych, na moich oczach rozdzierajšcych na strzępy jednego ze swych pobratymców. Tego nie przewidział. A przynajmniej o tym nie wspomniał. Już czułem mdłoci. Bates starannie składała przeguby razem. Przez chwilę prawie nie widziałem pomiędzy nimi ciemnej, napiętej nici wirodrutu, delikatnego jak dym. Ta ostrożnoć była zrozumiała; równie łatwo przecinał ludzkie kończyny, jak obce. Jeden z robotów przy jej ramieniu czycił sobie aparat gębowy, cierajšc ...
sunzi