003 . Edigey, Jerzy - Szkielet bez palców.pdf

(382 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Jerzy Edigey
SZKIELET BEZ PALCÓW
ISKRY, WARSZAWA 1968
ROZDZIAŁ I
Zaczęło się w upalny dzień
Bardzo lubię Wrocławski Klub Dziennikarza. Nawet nie dlatego, że kawa jest mocna i
gorąca, a sympatyczne kelnerki nigdy nie odpowiadają „koleżanka”! Ile razy los reportera
rzuci mnie do nadodrzańskiego grodu, zawsze wstępuję do Klubu, bo można tam spotkać
najciekawszych ludzi z całego Wrocławia i zdobyć masę wiadomości. Klub położony jest
przy ulicy Świdnickiej, w samym centrum miasta. Wystarczy usiąść tam i czekać, a na pewno
spotka się tego, kogo się szuka.
Ja najczęściej szukałem jakichś wiadomości z dziedziny „kryminału”. Klub jest tak
blisko, prawie w bezpośrednim sąsiedztwie Wojewódzkiej Komendy MO, że „upolowanie” tu
oficera milicji, który wstąpił na filiżankę kawy, nie było nigdy większym problemem. A
wiadomo, inaczej rozmawia się przy kawie lub kieliszku koniaku niż w gabinecie KW MO.
Częstym gościem w tym lokalu był major Krzyżewski, spotkałem go więc i dziś.
Znałem majora nie od dzisiaj. Znałem też duży szmat historii jego życia. Wiedziałem, że
kiedyś, przed piętnastu laty, młody wówczas porucznik MO, przydzielony do Komendy
Stołecznej, pojechał pierwszy raz w życiu do Wrocławia. Służbowo na dwa dni w jakiejś
błahej sprawie. Miasto tak go oczarowało, że natychmiast po powrocie do Warszawy złożył
podanie o przeniesienie nad Odrę. I tam już pozostał.
Major był niewyczerpaną skarbnicą wiadomości. Prowadził przecież tyle niezwykłych
spraw i co bardzo ważne, umiał o nich opowiadać. Teraz również zadał mi na pozór niewinne
pytanie:
- Czy w Warszawie słyszał ktoś o szkielecie bez palców?
- Szkielet bez palców? - zainteresowałem się, łowiąc temat. Jakakolwiek byłaby sama
sprawa, tytuł naprawdę znakomity. - Co to było? Nie słyszałem o tej historii.
- Nic dziwnego - major nie mógł powstrzymać się od drobnej złośliwości pod adresem
przybysza ze stolicy - w Warszawie nie czytają prasy wrocławskiej. I nie zdarza się, żeby
któryś ze stołecznych dziennikarzy zainteresował się kiedyś jakimś tam prowincjonalnym
śledztwem. Ale to za długa historia do opowiadania. Tym bardziej, że została rozwiązana.
Dzisiaj leży już w archiwum sądowym i nasiąka kurzem. Nasze podręczne akta milicyjne
również zostały obwiązane sznurkiem i zjechały na półkę do piwnicy, gdzie będą leżały
jeszcze długie lata. Szkoda czasu na gadanie o tym, co przeminęło.
Znałem dobrze Adama i wiedziałem, że jeżeli teraz zacznę prosić i nalegać, aby
opowiedział mi całą historię, nic z tego nie wyjdzie. Major zasłoni się po prostu brakiem
pamięci! Więc tylko dyskretnym ruchem kiwnąłem na podającą. Za chwilę na stoliku zjawiły
się nowe kawy i kieliszki z koniakiem. Mieszając kawę rzuciłem od niechcenia:
- Szkielet bez palców? Muszę sobie zapamiętać to wyrażenie. Może przy jakiejś innej
okazji uda mi się wykorzystać je w tytule. A swoją drogą szkoda, że major nie pamięta tej
sprawy.
- Ja nie pamiętam sprawy! - oburzył się Krzyżewski. - Nie zaglądając do akt mógłbym
opowiedzieć ją ze wszystkimi szczegółami.
- Niech pan tak się nie przechwala. Przecież macie tysiące najrozmaitszych spraw
dużych i małych, i po prostu sprawek. Pamięć ludzka nie jest mózgiem elektronowym. Nowe
wiadomości i nowe fakty wypierają z niej wszystko, co działo się dawniej. Oczywiście
pozostaje świadomość całej historii, jak gdyby jej streszczenie. Ale co do szczegółów, to już
pan przeholował, majorze, tego niepodobna zapamiętać.
- Nieprawda. Tę sprawę pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj.
- To się panu tylko zdaje. A gdyby pan zaczął opowiadać, bardzo szybko zabrakłoby
panu wątku. Różne drobne szczegóły zawsze zacierają się w pamięci i na to nie ma już rady.
Jestem pewien, że nie potrafi pan sobie przypomnieć nawet, jaka była pogoda tego dnia, kiedy
zaczęła się cała ta historia. Oczywiście, gdyby pan miał przed sobą akta i mógł do nich
zaglądać, wtedy odświeżyłoby się wiele interesujących fragmentów tamtych zdarzeń.
Podobnie bywa w teatrze. Nawet najlepszy i najpracowitszy aktor, który umie świetnie rolę,
potrafi na scenie tak się zaciąć, że wszystko zapomina. Wtedy jedno słówko, rzucone w porę
przez suflera, pozwala mu przypomnieć sobie całą kwestię.
- Przypominam sobie historię tego szkieletu - zauważył siedzący w naszym
towarzystwie dziennikarz z wrocławskiej prasy. - Pisaliśmy o tym. Byłem na rozprawie
sądowej. Główny „bohater” dostał karę śmierci. Pamiętam, jak wyglądał. Rosły, atletycznie
zbudowany młody chłopak. Miał chyba ze dwadzieścia pięć lat. Nie więcej. Ale oczywiście,
nie potrafiłbym dużo o tym powiedzieć. Wiem, że palce szkieletu grały w całej sprawie
decydującą rolę.
- Główny sprawca zbrodni został skazany początkowo na karę śmierci - poprawił major.
- Jednakże Sąd Najwyższy zmienił wyrok i skończyło się na dożywociu. Miał dwadzieścia
trzy lata. Dobrze pan zapamiętał, redaktorze, rzeczywiście był z niego kawał chłopa.
- To zupełnie naturalne - zauważyłem - że pan jako prowadzący śledztwo pamięta nieco
więcej szczegółów niż redaktor, który ze sprawą zetknął się tylko powierzchownie i był
jedynie na rozprawie. Ale niech pan powie, majorze, wracam do mojego poprzedniego
pytania: jaka była pogoda, kiedy ta sprawa do was wpłynęła?
- Nie złapie mnie pan - roześmiał się major. - Tego dnia był ogromny upał. To był chyba
najgorętszy dzień nie tylko tamtego lata, ale w ogóle nie pamiętam, żeby we Wrocławiu było
kiedykolwiek równie gorąco.
- Lato stulecia?
- Nie. To było pod koniec lipca 1960 roku. Lato nie było wtedy specjalnie gorące.
Przeciwnie, często padał deszcz i zdarzało się wiele dni zupełnie chłodnych. Aż tu nagle pod
koniec lipca zaczęły się tropikalne upały. Trwały zresztą krótko, niecały tydzień.
- Doskonale pamiętam - przytaknął jeden z kolegów - było tak potwornie gorąco, że
kilka osób zemdlało na ulicy. Wszystko, co żyło w naszym mieście, siedziało nad Odrą albo
po prostu w Odrze, chociaż i woda była tak ciepła, że niewiele dawała ochłody. Życie we
Wrocławiu prawie zupełnie zamarło.
- Przypominałem sobie. Na Dolnym Śląsku panowały upały, a w Warszawie padały
deszcze i było chłodno. Meteorolodzy bardzo zawile tłumaczyli to zjawisko dwóch klimatów
nad Polską jakimiś niżami i wyżami. Bardzo wam wtedy zazdrościliśmy.
- Mnie nie było czego - powiedział Krzyżewski - okno mojego pokoju w Komendzie
Wojewódzkiej wychodzi na słoneczną stronę. Siedziałem więc za biurkiem i dosłownie
powoli się rozpuszczałem. Kto tylko miał jakikolwiek pretekst, wymykał się z gmachu
komendy. Ja musiałem siedzieć i mogłem tylko marzyć o cienistej alei nad Odrą, ale niestety
nie miałem żadnego powodu, aby się tam znaleźć.
Już byłem w domu. Wiedziałem, że kiedy Adam zacznie mówić, to nie przerwie, dopóki
nie opowie całej historii do końca. Poprawiłem się więc w fotelu i pilnie słuchałem. Znając
Krzyżewskiego nie od dziś, byłem pewien, że major doskonale jednak pamięta całą sprawę.
Oficer milicji upił łyk kawy i jak przewidywałem, podjął swoją opowieść.
ROZDZIAŁ II
Meldunek z ulicy Kiełbaśniczej
Wiatraczek elektryczny stojący na biurku majora wirował nieustannie. Ale ten lekki
powiew nie dawał najmniejszej ochłody. Mury wielkiego budynku Wojewódzkiej Komendy
MO, rozpalone słońcem, grzały - jak najlepszy kaloryfer, a promienie słoneczne padały
wprost w okno. Toteż w małym gabinecie majora Krzyżewskiego panował upał jak w łaźni.
Major siedział przy biurku i raz po raz ocierał z twarzy pot ręcznikiem, który wisiał na
sąsiednim krześle. Kurtka mundurowa i krawat dawno powędrowały na wieszak. Na biurku
przed oficerem MO leżały jakieś papiery, ale czy można skupić się na najciekawszych nawet
aktach śledztwa, kiedy słupek rtęci na termometrze dawno już przekroczył trzydziestkę i
niebezpiecznie zbliżał się do czterdziestki? Po prostu major sam siebie oszukiwał udając, że
pracuje. Jego myśli wybiegały nad Odrę. Tam jest zieleń, cień drzew, a szybki nurt wody
musi wywoływać powiew chłodzący nieco ten upalny dzień. Niestety, nie wszyscy
mieszkańcy Wrocławia mogli uciec przed potwornym gorącem nad rzekę. Większość z nich,
podobnie jak major Krzyżewski, musiała tkwić przy swoim warsztacie pracy. Nagle
zadzwonił telefon.
- Krzyżewski, słucham - rzucił w słuchawkę oficer MO.
Dzwonił dyżurny. Właśnie przed chwilą do komendy wpłynął meldunek, że robotnicy
pracujący przy rozbiórce jakichś ruin znaleźli pod gruzami szkielet ludzki.
- Dlaczego nie dali znać do Komendy Miejskiej? - zapytał major.
- Twierdzą, że nie mogli się z nimi połączyć - wyjaśnił dyżurny oficer - a pewnie
zatelefonowali pod pierwszy numer, jaki znaleźli w książce telefonicznej. Czy zawiadomić
miejską?
- A dlaczego zwracacie się z tym do mnie, poruczniku?
- Przepraszani pana majora, ale w operacyjnym chwilowo nikogo nie ma. Wszyscy
rozeszli się lub rozjechali do miasta w jakichś sprawach. Dzwoniłem też do kapitana Laska i
do kapitana Napiórkowskiego. Ich również nie ma w gmachu...
- Taka spiekota, to każdy prysnął z komendy, gdzie mógł - roześmiał się major.
- To zawiadomić Komendę Miejską? - ponownie zapytał dyżurny.
- Gdzie znaleźli ten szkielet? - zainteresował się major.
- Przy ulicy Kiełbaśniczej. Teraz prowadzą tam rozbiórkę gruzów. Tuż przy Odrze.
Domy były spalone i już dawno rozebrali je na cegłę. Pozostały tylko niskie sterty rumowisk.
Obecnie mają coś nowego budować, więc przedsiębiorstwo oczyszcza teren i wywozi resztę
gruzu. Tego truposza znaleźliśmy na posesji oznaczonej numerem dwudziestym dziewiątym.
Jeszcze jeden Niemiec, który zginął w czasie oblężenia miasta i do tej pory przeleżał pod
cegłami.
- Przy Kiełbaśniczej? Nad Odrą? - upewnił się Krzyżewski.
- Właśnie. Jeden z ostatnich placów w stronę rzeki - objaśniał dyżurny - posłałem tam
już radiowóz, żeby zabezpieczyli wszystkie ślady.
- Który z lekarzy ma dzisiaj dyżur?
- Doktor Stanisław Kamiński.
- Zawiadomcie go, poruczniku, o wszystkim i niech zaraz przyjdzie do mnie. Ponieważ
nikogo nie ma, zajmę się tą sprawą i pojedziemy z doktorem na miejsce.
- Tak jest, panie majorze. Samochód będzie czekał na dole.
Major Krzyżewski odłożył słuchawkę. Humor wyraźnie mu się poprawił. Krzyżewski
znany był z pracowitości, ale najpracowitszy człowiek cieszy się, kiedy pod godziwym
pozorem uda mu się wyprysnąć na parę godzin z biura rozpalonego jak piec piekarski.
Za chwilę zjawił się w pokoju majora lekarz milicyjny, doktor Stanisław Kamiński. On
też ciągle ocierał czoło z potu.
- Jedziemy na tę Kiełbaśniczą? - zapytał.
Major z wyraźną niechęcią włożył krawat i bluzę mundurową - warszawa czekała na
dole.
- Na Kiełbaśniczą to zaledwie parę kroków - zaoponował lekarz - moglibyśmy się
przejść. Może po drodze wstąpimy na lody - kusił.
- Teraz nie da rady. - Krzyżewski chętnie korzystał z okazji, żeby opuścić rozgrzany
pokój. - Chyba w drodze powrotnej. Tam czeka radiowóz i cała robota stanęła.
- Wyobrażam sobie, jak się ludzie ucieszyli, że w taki skwar mogą trochę posiedzieć w
cieniu. Dzisiaj nawet kupa ludzkich kości jest dobrym pretekstem. Nie pogniewaliby się,
gdybyśmy tam przyszli i za cztery godziny. No, ale jak nie można, to nie można. Za to z
powrotem nie ustąpię. A z tym trupem uwiniemy się szybko. Jeszcze jeden Niemiaszek, który
wyciągnął kopyta „für Führer und Vaterland”. Spisze się protokół i niech go miasto pochowa
na cmentarzu w kwaterach żołnierzy hitlerowskich.
Sprawa rzeczywiście była prosta. Przy pracach nad odgruzowaniem miasta znajdowano
bardzo często w zawalonych piwnicach lub pod zwałami gruzu szkielety ludzkie. Wrocław
przeżywał przecież kilka miesięcy oblężenia, bombardowania i obstrzału artyleryjskiego,
zanim wreszcie wojskom radzieckim udało się przełamać ten ostatni punkt oporu
hitlerowskiego na ziemiach polskich. Pod gruzami zginęło wielu żołnierzy, a przede
wszystkim ludności cywilnej, której broniące się oddziały hitlerowskie nie pozwoliły opuścić
miasta. Więc i tym razem odkrycie przy Kiełbaśniczej nie zapowiadało żadnych sensacji.
Gdyby nie upał, dla takiego głupstwa Krzyżewski nigdy by nie opuścił swojego gabinetu,
gdzie czekały na niego sprawy o wiele ważniejsze.
Za chwilę zielona warszawa zatrzymała się na ulicy Kiełbaśniczej. Tutaj prowadzono
roboty rozbiórkowe szerokim frontem - wywożono gruz jednocześnie z kilkunastu posesji.
Przed jedną z nich stał radiowóz. Kierowca samochodu majora zatrzymał swoją warszawę tuż
koło niego. Sierżant, dowódca patrolu, zameldował majorowi, co dotychczas zdołano ustalić.
Oto ekipa robotników ładowała na samochód ciężarowy sporą hałdę gruzu. Znajdowała się
ona, co dało się ustalić z zarysów ścian zburzonego budynku, na środku podwórza. W czasie
pracy pod łopatą jednego z robotników błysnęło coś białego. Za chwilę okazało się, że jest to
ludzka czaszka. Jeszcze parę uderzeń kilofem i zorientowano się, że jest tam cały szkielet
ludzki. Brygadzista Jan Olszewski, zawiadomił o tym odkryciu technika mającego nadzór nad
robotami. Ten zadzwonił do Komendy Wojewódzkiej. Roboty przerwano, grupka robotników
rozsiadła się pod pobliskim kasztanem i zażywając odpoczynku komentowała znalezisko.
Major wraz z lekarzem zbliżyli się do hałdy gruzu. W niewielkim zagłębieniu widać
było prawie całą ludzką czaszkę i pierwsze kręgi szyi. Doktor Kamiński pochylił się nad
kośćmi.
- Nie ulega wątpliwości, że pod cegłami znajduje się reszta szkieletu. Trzeba go
odgrzebać.
- Panowie! Dwóch z łopatami! - zawołał sierżant.
Pomimo upału nie trzeba było się prosić. Ludzie są ciekawi, toteż na ten apel
pośpieszyli wszyscy robotnicy.
- Dwóch wystarczy - lekarz powstrzymał resztę - proszę się trochę odsunąć, żeby nie
przeszkadzać. Będziemy rękoma odrzucać większe cegły, a szpadelkiem delikatnie zbierać
gruz tak, żeby nie uszkodzić kości.
To mówiąc doktor sam zabrał się do roboty. Pomagali mu dwaj robotnicy oraz jeden z
milicjantów. Robota była łatwa, bo zmarły pochowany był bardzo płytko. Warstwa cegieł i
gruzu miała najwyżej trzydzieści centymetrów.
Podczas gdy robotnicy odsłaniali grób, major Krzyżewski rozglądał się ciekawie dokoła.
Po dawnym budynku pozostały jedynie mury parteru sięgające najwyżej metra wysokości.
Całe podwórze zawalone było gruzem i poobtłukiwanymi cegłami. Od razu dostrzegało się,
że poprzednią rozbiórkę prowadzono w sposób rabunkowy. Z murów wybierano części
metalowe i cegły bez uszkodzeń. O resztę gruzów nikt się nie troszczył, pozostawiając
bezładne rumowisko. Teraz z kolei trzeba je było usunąć, żeby oczyścić plac przed
przystąpieniem do nowej budowy. Wśród cegieł poniewierały się jakieś strzępki papieru. Z
zawodowego nawyku major podniósł kilka papierków. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że są
to szczątki jakichś gazet wrocławskich, ale nie z okresu walk o miasto, lecz znacznie
późniejszych, bo już polskich. Te strzępki znajdowały się nawet w gruzie tworzącym mogiłę
nieznanego człowieka, którego szkielet stopniowo wyłaniał się spod łopat robotników.
Oficer milicji wyjął z teczki dużą, szarą kopertę i starannie pozbierał wszystkie papierki.
Schował je do koperty i umieścił na niej napis:
„Resztki gazet znalezione obok szkieletu przy ul. Kiełbaśniczej”.
Jeszcze dziesięć minut pracy i cały szkielet został odsłonięty. Leżał w płytkim rowie,
pod cienką warstwą gruzu.
Lekarz uważnie oglądał to, co pozostało z żywego niegdyś człowieka.
- Mężczyzna - stwierdził - ale niedużego wzrostu. Wiek? Bez specjalnych badań nie da
się tego ustalić. Pięknie zachowany szkielet. Kości takie białe, jak gdyby specjalnie
preparowane. A przecież leżały w ziemi przeszło piętnaście lat.
Pochylił się niżej.
- Tu, na czaszce - pokazał palcem doktor - wyraźnie widać ślady jakiegoś uderzenia. To
było prawdopodobnie bezpośrednim powodem zgonu.
- Kula czy odłamek szrapnela? - zapytał major.
- Nie. Kula przebiłaby czaszkę na wylot i pozostawiła charakterystyczny okrągły otwór.
To raczej wygląda na uderzenie czymś ciężkim. Kości zostały złamane i wgniecione do
środka.
- Pewnie stał na podwórzu, kiedy bomba trafiła w dom i coś spadło mu na głowę -
wtrącił sierżant - cegła albo choćby i kawałek szkła.
- Prędzej szkło niż cegła - zgodził się lekarz.
- Pracowałem przed trzema laty przy rozbiórce tych domów - rzucił jeden z robotników.
- Nie na tej posesji, ale na sąsiednich. Tu nigdzie nie było śladów bombardowania. Domy
były w środku wypalone, ale nawet na tynkach zewnętrznych było bardzo mało dziur od
obstrzału.
- Nie dojdziemy dzisiaj, jak to było - lekarz machnął ręką - przecież to już tyle lat.
Znowu pochylił się nad szkieletem.
- Ciekawe - zauważył - on chyba był kaleką. Nie miał palców u obu rąk. Szkielet jest
cały, bez żadnych śladów uszkodzeń, ale brakuje wszystkich palców.
- Może leżą gdzieś obok w gruzie? - podsunął sierżant.
- Proszę, przeszukajcie - zadysponował major.
Paru ludzi ostrożnie przebierało rękoma gruz w miejscu, gdzie powinny znajdować się
palce szkieletu. Nie znaleziono ani jednej kosteczki. Następnie robotnicy, na polecenie oficera
milicji, jeszcze raz przesiali na łopatach całą ziemię, jaką odrzucili na boki przy
rozkopywaniu grobu. I to nie dało żadnych wyników. Szkielet nie miał palców.
Lekarz dokładniej przyjrzał się kościom.
- Nie dostrzegam żadnych charakterystycznych zmian, jakie mogłyby powstać w rękach
człowieka pozbawionego palców. Widocznie stracił je niedługo przed śmiercią.
- Pochowano go nagiego - stwierdził major.
- Nagiego? - zdziwił się doktor Kamiński.
- Brakuje nie tylko kosteczek palców, ale także jakichkolwiek resztek odzieży.
- Przez piętnaście lat zdążyły zgnić.
- Może materiał ubrania i bielizna - zgodził się major - ale guziki czy metalowe
sprzączki musiałyby przetrwać.
- Może coś jest pod szkieletem - zastanawiał się sierżant.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin