Nowy7.txt

(18 KB) Pobierz
7

Stajnia była długim budynkiem o beczkowatym sklepieniu, mrocznym jak tunel, cuchnšcym pleniš i końmi. Po raz pierwszy l od zejcia z promu Wallie znalazł się w tłumie ludzi wród czterdziestu lub pięćdziesięciu niewolników w rożnym wieku. Gdziekolwiek schronili się dzierżawcy, z pewnociš nie karczowali janowca, podczas gdy niewolnicy siedzieli bezczynnie w ciepłej stajni, a teraz zgromadzili się wokół Quili i Garadooiego, ignorujšc szermierzy.
Ze względu na lekkoć i zwrotnoć dwukołowy wózek Quili był lepszy niż ciężka fura. Pozostało tylko go załadować i osiodłać konie. Jedzieckie dowiadczenie pana Smitha ograniczało się do kilku lekcji w dzieciństwie, a Shonsu chyba unikał koni. W każdym razie Wallie nie przejšł po nim umiejętnoci hippicznych. Nigdy też nie organizował grupowej wyprawy, choć przyjań z półsierotš na innej planecie dała mu sporš wiedzę z dziedziny obozowania.
Na szczęcie młody Garadooi najwyraniej znał się na rzeczy i aż się palił, żeby udowodnić swoje kompetencje. Zaczšł wykrzykiwać rozkazy, gdy tylko wóz wytoczył się przez dużš bramę i zatrzymał na brukowanym podjedzie. Wallie usunšł się na bok i pozwolił budowniczemu przejšć dowodzenie. Dopilnował jedynie, żeby nie zapomniano o siekierach, łańcuchach i linach. Wiedział, o co chodziło Honakurze. Przesšdy starego kapłana coraz częciej pozwalały trafnie przewidywać działania bogów.
- Polowania, lordzie Shonsu - z dumš wyjanił Garadooi w chwili przerwy. - Tak odkryłem szlak. Jesieniš mężczyni zabierali mnie ze sobš na łowy.
Oczywicie, chodziło mu o wolnych ludzi, ale był zaprzyjaniony również z niewolnikami. Młodsi mężczyni pozdrawiali go jak dawno nie widzianego kolegę, a on traktował ich w ten sam sposób. Wypytywał o zdrowie, żartował na temat ich życia miłosnego, obiecywał zbadać skargi, W zamian oni, jeden przez drugiego, oferowali mu pomoc. Biegali po rzeczy, których potrzebował, pracowali szybko i sprawnie, czyli inaczej niż zwykle. Biedny bogaty chłopiec znacznie urósł w oczach Walliego.
Nnanjiego również ogarnęła goršczka przygotowań, choć nadal j nie był przekonany, czy ucieczka jest dozwolonym posunięciem.
- Wyjanij, co miałe na myli, wspominajšc o trzecim tropie, panie bracie.
- Jak wiesz, próbowałem zwerbować paru szermierzy. Siódmi zwykle majš co najmniej tylu, prawda?
- Dużo więcej!
- Wtedy bymy zostali i walczyli. Niestety pokrzyżowano mi i plany. Nie mam armii, co oznacza, że bogowie nie przewidzieli dli mnie walki. Sprowadzono nas tutaj, żebymy się czego nauczyli.
- Ale... - Nnanji zmarszczył nos. - W takim razie kiedy będziemy walczyć?
- Gdy dotrzemy do Aus. Tam zbierzemy armię, a potem wrócimy!
Może.
- Aha!
- Jedziemy przez góry, więc może zobaczymy czarnoksiężników,! Jeszcze lepiej. Uspokojony Nnanji umiechnšł się szeroko i odruchowo sprawdził, czy miecz lekko wysuwa się z pochwy.
- Jak sobie radzisz na koniu?
Czwartemu zrzedła mina. Przyznał, że tylko dwa razy siedział w siodle. Jako Pierwszy odwiedził kiedy posterunek przy promie. Gdy teraz przyprowadzono wierzchowca i Nnanji jako na niego się wgramolił, brak dowiadczenia wyszedł na jaw. Zwierzę aż położyło po sobie uszy z pogardy. Niewolnicy odwrócili głowy, skrywajšc umieszki.
Katanji, jak zwykle lubišcy zaskakiwać, dosiadł konia z dużš pewnociš siebie i wprawš. Gdy ogier zaczšł brykać, uspokoił go i z udawanš skromnociš wyjanił lordowi Shonsu, że parę razy pomagał mulnikowi.
Futrzaste stworzenia o wielbłšdzich pyskach miały długie tułowia, ale były niskie w kłębie. Siódmemu znaleziono największego wierzchowca, stare i potulne zwierzę pocišgowe. Wallie  zdawał sobie jednak sprawę, że wyglšda na nim równie miesznie jak Nnanji. Siodło okazało się dla niego za małe, a na wiecie jeszcze nie wynaleziono strzemion, więc stopami niemal dotykał ziemi. W dodatku czuł się obolały po niedawnej podróży na mułach, a mokry kilt był kiepskim strojem do jazdy.
Gdy wyruszyli, deszcz zaczšł mocniej padać. Quili kierowała wyładowanym wozem, do którego przywišzano zapasowe konie. Szermierze i Garadooi jechali z tyłu. Najpierw trakt prowadził przez pola i sady, wznoszšc się stopniowo i kierujšc w głšb lšdu. Szlak handlowy w pobliżu Poi łšczył się z gocińcem do Ov, ale Garadooi znał skrót. Podkowy rozbryzgiwały błoto. Wystarczyło pięć minut, żeby wszyscy byli brudni. Każde zagłębienie zmieniŹło się w jeziorko. Wkrótce zaczšł się stromy odcinek drogi. Wóz hamował tempo podróży.
Żywopłoty, liczne zagajniki i kurtyny deszczu zasłaniały ich przed potencjalnymi obserwatorami, ale jechali uczęszczanym szlakiem. Wallie mógł tylko mieć nadzieję, że pocig się opóni. Nie ufał Thondi i nie łudził się, że wrogowie zrezygnujš z poszukiwań. Barbarzyński obowišzek zemsty działał przeciwko niemu. Każdy wolny człowiek z majštku na pewno miertelnie bał się kary, było więc pewne, że czarnoksiężnicy znajdš sojuszników i wczeniej czy póniej ruszš za zbiegami.
Wallie znowu odczuwał skutki zmiany strefy czasowej. Nie wiedział, która jest godzina, a niebo zasnute chmurami nie dostarczało mu żadnej wskazówki. Tłumił ziewanie. Wiedział, że nieprędko odpocznie.
Minęło trochę czasu, nim zorientował się, że już podšżajš głównym szlakiem, który, prawie niewidoczny, biegł przez rozległe górskie pastwisko. W tej ulewie Walliemu trudno było uwierzyć, że podróżujš przez suchš krainę. Cierniste drzewa rosły w dużych odstępach, a widoczne gdzieniegdzie zagrody z kamieni wiadczyły, że dzikie wrzosowisko nadaje się tylko do hodowli owiec. W kotlinach przycupnęły samotne domki pasterzy. Wyglšdały na opuszczone. W takš pogodę rozsšdni ludzie szukali schronienia.
O skrzypiała, ziemia mlaskała pod kopytami, deszcz szumiał. lady ludzkiego życia trafiały się coraz rzadziej. Okolica była coraz bardziej górzysta, pochyłoci coraz większe. Grzbiety wzgórz pokrywał czarny żużel, dolinami płynęły strumienie. Z każdš milš jechało się trudniej. W dodatku zerwał się chłodny porywisty wiatr.
Jeli Honakura rzeczywicie przejrzał boski plan, za uciekinierami powinny zamknšć się drzwi. Przy trzecim brodzie Wallie zaczšł się bać, że nie zdšżš przezeń przejechać. Woda tworzyła wiry wokół końskich kolan. Garadooi musiał uspokajać przestraszone zwierzęta.
Nikt nie przejmował się piraniami. Honakura powiedział kiedy, że krwiożercze ryby unikajš wartkich wód. Poza tym nie spotykało się ich w dopływach, tylko w samej Rzece. Wallie o nic nie pytał.
Czwarta przeprawa okazała się jeszcze gorsza. Dno doliny było w tym miejscu zalesione, a szlak biegł między drzewami. Strumień wystšpił z brzegów, pienił się i huczał.
Garadooi przyjrzał mu się z niepewnš minš.
- Mylę, że konie dadzš sobie radę, ale wóz może nie przejechać, Jako najlepszy jedziec ruszył pierwszy, lecz nawet on miał kłopoty ze zmuszeniem wierzchowca, żeby wszedł do potoku, W końcu jako dotarł na drugš stronę, a następnie wrócił, wyraŹnie zaniepokojony.
- A dalej? - spytał Wallie.
- Następne dwa powinny być łatwiejsze. Potem będzie most.
- O! Damy radę go zniszczyć?
Budowniczy wytrzeszczył oczy.
- Chyba tak.
- I w ten sposób uniemożliwimy przeprawę?
Garadooi umiechnšł się.
- Prawdopodobnie.
- Musimy więc zaufać bogom!
Wallie żałował, że w rzeczywistoci wcale nie jest tak pewny siebie.
Gdyby nie dowiadczenie Trzeciego, nie udałoby się im pokonać czwartego brodu. Chłopak przeprowadził dwa wierzchowce, zostawił jednego i wrócił po wóz. Dwukółka chwiała się na boki, znoszona przez pršd, ale Garadooiemu udało się zapanować nad spłoszonym ogierem. Za drugim razem uformował szereg ze spokojniejszych zwierzšt i kazał na nie wsišć towarzyszom podróży. W ten sposób obrócił jeszcze kilka razy. W końcu uciekinierzy ruszyli dalej szlakiem biegnšcym przecinkš. Tempo mieli nienadzwyczajne. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że czarnoksiężnicy szybko ich dogoniš na wypoczętych koniach.
Jeszcze jedno pasmo nagich wzgórz, następna dolina, nieustajšcy deszcz i kolejne przeprawy przez zimne strumienie. Na długich odcinkach Wallie szedł pieszo, prowadzšc konia. Od czasu do czasu, kiedy ulewa przechodziła w mżawkę, w oddali widział Rzekę. Chmury wisiały teraz bardzo nisko.
Zbiegowie dotarli do mostu składajšcego się z trzech przęseł wspartych na palach. Wezbrany strumień zmienił się w rwšcš górskš rzekę, która wystšpiła z koryta i prawie sięgała drzew. Oba podjazdy były zalane, więc cała konstrukcja wyglšdała jak zakotwiczona tratwa.
Przy brzegu woda płynęła spokojnie, więc raczej nie była głęboka, ale porodku, wokół pali, kłębiła się i burzyła. Pršd i dryfujšce pnie drzew mogły osłabić podpory, wbite zapewne doć płytko.
- Podejrzewam, że i tak długo nie wytrzyma - stwierdził Wallie. - Tego strumienia z pewnociš nie da się przejć w bród.
Garadooi miał dziwnš minę.
- O co chodzi?
- To nie jest most, który pamiętam, panie. Nie byłem tu od dwóch albo trzech lat. Zauważyłe miejsce, od którego szlak się poszerzył?
Wallie przeoczył ten szczegół.
- Co masz na myli?
- Kto poprawił drogę. Most jest całkiem nowy. Sšdzisz, panie...
- Korzystajš z niej czarnoksiężnicy?
Chłopak pokiwał głowš.
- Dokšd ona może prowadzić, jeli nie do Aus?
- Gdzie w tej okolicy znajduje się stara kopalnia, ale sšdziłem, że jest opuszczona.
- Co w niej wydobywano?
Garadooi nie wiedział. Zresztš musieli teraz zajšć się ważniejszymi rzeczami. Na łagodnym podjedzie woda sięgnęła po osie wozu. Most kołysał się i drżał, ale uciekinierzy bezpiecznie dotarli na drugi brzeg.
Dolina zwężała się z obu stron. Na jej końcach rzeka mogła płynšć szybciej.
- Mylę, że w tym miejscu powinnimy odcišć czarnoksiężnikom drogę - stwierdził Wallie. - Tak czy inaczej wkrótce musimy zrobić postój.
Honakura miał usta sine z zimna. Jja i Krówka też sprawiały wrażenie, że sš u kresu sił. W nie lepszym stanie byli Nnanji i jego brat. Poza tym się ciemniało.
- Pół mili stšd jest jaskinia, panie.
- D...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin