Nowy15.txt

(25 KB) Pobierz
Zwarcie
Nie ulegnę.
   To byłoby zbyt proste. Mogłaby żyć na zewnštrz, trzymać się z dala od tej trzeszczšcej skorupy i wracać tylko po to, aby zjeć, wykšpać się i wywišzać się z tych zadań, których wykonanie wymaga atmosfery. Mogłaby spędzić całe życie, migajšc po dnie. Tak, jak robi to Lubin. Tak, jak zaczynajš Brander, Caraco, a nawet Nakata.
   Lenie Clarke wie, że to nie jest jej miejsce. Ani żadnego z pozostałych.
   Ale jednoczenie boi się tego, co może jej się stać na zewnštrz. Mogę skończyć jak Fischer. Tak łatwo można zwyczajnie - odpłynšć. O ile wczeniej nie załatwi mnie goršcy wyciek albo lawina błotna.
   Ostatnio bardzo ceni sobie swoje życie. Może to znak, że zaczyna tracić kontrolę nad sobš. Który ryfter obawia się o swoje życie? Ale tak włanie jest: Ryft zaczšł jš przerażać.
   To bzdura. Kompletna, totalna bzdura.
   Kto by się nie bał?
   Boisz się. Tak. Karla. Tego, co ci zrobi za twoim własnym przyzwoleniem.
   Minšł już jaki tydzień?
   Dwa dni.
   Dwa dni, od kiedy przestała sypiać na zewnštrz. Dwa dni, od kiedy nałożyła na siebie areszt domowy. Wychodzi na zewnštrz do pracy i wraca natychmiast po zakończeniu zmiany. Nikt z niš o tym nie rozmawiał. Może nikt nie zauważył, skoro sami nie wracajš po pracy z powrotem do Beebe, tylko rozpraszajš się po dnie, przebywajšc w cudownym, lodowatym odosobnieniu.
   Wiedziała jednak, że Acton zauważy. Zauważy, zatęskni za niš i wróci do niej, do rodka. A może spróbuje z niš porozmawiać i przekonać jš do wyjcia na zewnštrz, pokłóci się z niš, gdy ona odmówi. Ale nie dał nic po sobie poznać. Spędza na zewnštrz tyle samo czasu, co zwykle. Oczywicie, wcišż się widujš. W porze posiłków. Przy bibliotece. Raz dla seksu, w czasie którego żadne z nich nie powiedziało niczego ważnego. A potem on znów znikał w oceanie.
   Nie zawierał z niš żadnego układu. A ona nawet nie wspomniała mu o układzie, jaki zawarła sama ze sobš. Mimo to jednak czuje się zdradzona.
   Potrzebuje go. Wie doskonale, co to oznacza, na drodze przed sobš dostrzega liczne lady swoich stóp, ale widzieć znaki ostrzegawcze a zmienić kurs to dwie różne rzeczy. Aż jš skręca od pragnienia wyjcia na zewnštrz, ale nie potrafi ocenić, czy na zewnštrz do niego, czy po prostu na zewnštrz. Dopóki jednak on jest tam, a ona tutaj, w Beebe, Lenie Clarke może wmawiać sobie, że ma wszystko pod kontrolš.
   Jest to jaki postęp.
   Leży teraz zwinięta w kłębek w swojej kajucie za zamkniętym włazem, gdy nagle do jej uszu dociera dochodzšce z dołu bulgotanie luzy. Kobieta schodzi z łóżka jakby była zdalnie sterowana.
   Odgłosy, ciało uderzajšce o metal, hydraulika i pneumatyka. Głos. Lenie Clarke zmierza do komory odpływowej.
   Przyniósł ze sobš potwora. To żabnica, długi na prawie dwa metry, galaretowaty worek mięsa z zębami jak połowa przedramienia Clarke. Leży, podrygujšc na pokładzie. Wnętrznoci eksplodowały jej przez pysk ze względu na cinienie w Beebe utrzymywane na poziomie powierzchniowym, które dla ryby było niemal jak kontakt z próżniš. Z jej ciała wystajš dziesištki drgajšcych niemrawo, miniaturowych ogonów.
   Caraco i Lubin, będšcy w połowie jakiej czynnoci, podnoszš wzrok znad luzy technicznej. Acton staje obok swej zdobyczy; z jego klatki piersiowej, wcišż jeszcze napełniajšcej się powietrzem, dobiega ciche syczenie.
   - Jak udało ci się zmiecić to w luzie? - zastanawia się Clarke.
   - A co ważniejsze. - Lubin podchodzi bliżej. - Po co?
   - Czym sš te wszystkie ogony? - pyta Caraco.
   Acton szczerzy zęby w umiechu.
   - To nie ogony. To partnerzy.
   Wyraz twarzy Lubina nie zmienia się ani trochę.
   - Doprawdy.
   Clarke pochyla się nad rybš. Teraz widzi, że to nie tylko ogony; niektóre majš dodatkowe płetwy na grzbiecie i po bokach. Niektóre majš skrzela. A kilka nawet ma oczy. Wyglšda to tak, jakby cała ławica maleńkich żabnic wgryzła się w jednš dużš. Niektóre tylko do linii swych szczęk, ale inne aż po sam ogon.
   Nagle uderza jš kolejna myl, jeszcze bardziej odrażajšca; wielka ryba nie potrzebuje już pyska. Po prostu wchłania mniejsze przez skórę, jak jaki ogromny, degenerujšcy się mikrob.
   - Seks grupowy na ryfcie - oznajmia Acton. - Wszystkie te wielkie, na które natrafialimy, to samice. Samce to te małe sukinsyny wielkoci palca. Tu, w głębinach, nie ma zbyt wielu okazji do randkowania, więc po prostu uczepiajš się pierwszej samicy, jaka się nawinie i w pewnym sensie stapiajš się z niš - ich głowy zostajš wchłonięte, a układy krwionone ulegajš połšczeniu. To pasożyty, rozumiecie? Wgryzajš się w jej bok i spędzajš całe życie, żerujšc na niej. Jest ich w chuj, ale ona jest od nich większa, silniejsza i mogłaby pożreć ich żywcem, gdyby tylko...
   - Znów siedział przy bibliotece - kwituje Caraco.
   Acton przyglšda jej się przez chwilę, a potem z premedytacjš wskazuje na spoczywajšcego na pokładzie, rozdętego trupa.
   - To my. - Chwyta w dłoń jednego z pasożytniczych samców i wyrywa go z boku ryby. - A to wszyscy inni. Rozumiecie?
   - Ach - odpowiada mu Lubin. - Metafora. Sprytne.
   Acton robi krok w jego stronę.
   - Lubin, zaczynam mieć ciebie zajebicie doć.
   - Naprawdę? - Lubin nie wydaje się ani trochę poruszony.
   Clarke przemieszcza się; nie staje jednak pomiędzy mężczyznami, ale trochę z boku, tworzšc tym samym trzeci wierzchołek ludzkiego trójkšta. Nie ma bladego pojęcia, co zrobi, jeli dojdzie do wymiany ciosów. Nie ma pojęcia, co powiedzieć, by temu zapobiec.
   Nagle nie jest pewna, czy w ogóle chce to robić.
   - Dajcie spokój, chłopaki. - Caraco opiera się o stojak suszarki. - Nie możecie załatwić tego jako inaczej? Może wyjmiecie linijkę i porównacie sobie fiuty czy co takiego.
   Mężczyni gapiš się na niš.
   - Uważaj, Judy. Robisz się zbyt pewna siebie.
   Teraz gapiš się na Clarke.
   Czy ja włanie to powiedziałam?
   Przez długš, naprawdę długš chwilę nic się nie dzieje. Potem Lubin odchrzškuje i rusza w stronę warsztatu. Acton odprowadza go wzrokiem; potem, pozbawiony bezporedniego zagrożenia, wraca do luzy.
   Najeżona niezliczonymi ciałami samców martwa żabnica podryguje na pokładzie.
   - Lenie, on robi się naprawdę dziwny - mówi Caraco, gdy luza napełnia się wodš. - Może powinna pozwolić mu odejć.
   Clarke tylko potrzšsa głowš.
   - Odejć dokšd?
   Nawet udaje jej się umiechnšć.
Szukała Karla Actona, ale jakim sposobem zamiast niego udało jej się odnaleć Gerryego Fischera. Mężczyzna przyglšda jej się ze smutkiem z drugiego końca długiego tunelu. Wydaje się, jakby dzielił ich cały ocean. Nie odzywa się, lecz kobieta wyczuwa jego smutek, rozczarowanie. Okłamała mnie, mówiš te uczucia. Powiedziała, że będziesz przychodzić mnie odwiedzać, a skłamała. Całkiem o mnie zapomniała.
   Nie ma racji. Wcale o nim nie zapomniała. Tylko próbowała.
   Rzecz jasna nie mówi tego na głos, ale jakim cudem Fischer reaguje na jej słowa. Jego uczucia zmieniajš się; znika smutek, a jego miejsce zajmuje co zimniejszego, co tak głębokiego i pierwotnego, że Clarke nie potrafi znaleć odpowiednich okreleń, by to opisać.
   Co czystego.
   Co dotyka jej ramienia. Kobieta odwraca się gwałtownie i, przygotowujšc się do odparcia ataku, zaciska dłoń na pałce gazowej.
   - Hej, spokojnie. To ja. - Na tle bladego wiatła dochodzšcego od strony Gardła majaczy się sylwetka Actona. Clarke rozlunia się i nie mówišc nic, popycha go lekko w pier.
   - Witaj z powrotem. Nie widziałem cię tutaj już od jakiego czasu.
   - Ja - szukałam cię - odzywa się wreszcie kobieta.
   - W błocie?
   - Co?
   - Unosiła się w wodzie, twarzš w dół.
   - Ja... - Clarke odczuwa nutkę niepokoju, ale nie potrafi uzmysłowić sobie, z czego on wynika. - Musiałam zasnšć. Co mi się przyniło. Tak dawno już tu nie spałam, że...
   - Od czterech dni chyba. Tęskniłem za tobš.
   - No cóż, mogłe przyjć do rodka.
   Acton kiwa głowš.
   - Próbowałem. Ale ani razu nie zmieciłem się cały w luzie, a to, co udało mi się tam wcisnšć, było tylko jakš marnš namiastkš. O ile pamiętasz.
   - Nie jestem pewna, Karl. Wiesz, co o tym sšdzę.
   - To prawda. Wiem też, że lubisz tu przebywać, tak samo jak ja. Czasami mylę sobie, że mógłbym zostać tu na zawsze. - Milknie na chwilę, jakby rozważajšc możliwe opcje. - Fischer dobrze na tym wyszedł.
   Nagle robi się zimno.
   - Fischer?
   - On wcišż tu jest, Len. Dobrze o tym wiesz. - Widziałe go?
   - Tylko kilka razy. Jest doć płochliwy.
   - Kiedy... to znaczy...
   - Tylko wtedy, gdy jestem sam. I daleko od Beebe.
   Clarke rozglšda się, czujšc niewytłumaczalny strach. Jasne, że nie możesz go zobaczyć. Nie ma go tu. A nawet gdyby był, jest za ciemno, żeby...
   Kobieta opanowuje pragnienie zapalenia latarki.
   - On... Wydaje mi się, że bardzo się do ciebie przywišzał, Len. Ale o tym pewnie też dobrze wiesz.
   Nie. Nie, nie wiedziałam. Nie wiem.
   - Rozmawia z tobš? - Clarke nie ma pojęcia, dlaczego, ale czułaby się urażona tym faktem.
   - Nie.
   - Więc jak?
   Przez chwilę Acton nie odpowiada.
   - Nie wiem. Po prostu odniosłem takie wrażenie. Ale on nie mówi. To... No nie wiem, Len. Kręci się w pobliżu i obserwuje nas. Nie jestem pewien, czy jest do końca zdrowy na umyle, podług naszych standardów.
   - Obserwuje nas - bzyczy kobieta cichym, bezbarwnym głosem.
   - Wie, że jestemy razem. Mylę... mylę, że doszedł do wniosku, że w jakim sensie to mnie z nim łšczy. - Acton milczy przez chwilę. - Troszczyła się o niego, prawda?
   O tak. To zawsze zaczyna się tak niewinnie. Troszczyła się o niego, to miło, a potem a podobał ci się potem musiała przecież co zrobić, skoro się do ciebie cały czas podwala potem ty pieprzona dziwko, zobaczysz...
   - Lenie - odzywa się Acton. - Nie próbuję niczego zaczynać.
   Clarke przyglšda mu się i czeka.
   - Wiem, że niczego nie było....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin