Nowy26.txt

(7 KB) Pobierz
*
Wyobra sobie, że jeste jeńcem wojennym. 
Przyznaj, to musiało się w końcu stać. Od osiemnastu miesięcy nic tylko niszczysz 
technologię i rozpylasz bioaerozole - jakkolwiek by liczyć, długo ci się udawało. W 
rzeczywistoci kariery sabotażystów nie trwajš długo. Każdego w końcu łapiš. 
Nie zawsze tak było. Kiedy można było mieć nadzieję na spokojnš emeryturę. 
Potem jednak z plejstocenu wskrzeszono wampiry i, na potęgę posępnego czerepu, to 
dopiero wywróciło równowagę sił do góry nogami. Te skurwysyny zawsze sš o co 
najmniej dziesięć kroków do przodu. Nic dziwnego, krwiopijcy wyewoluowali włanie 
do polowania na ludzi. 
Jest taki tekst, z jakiego wczesnego podręcznika dynamiki populacji, bardzo 
starego, może nawet dwudziestowiecznego. Dla specjalistów z tej dziedziny to co w 
rodzaju mantry - a może raczej należałoby to nazwać modlitwš. Drapieżcy biegnš, 
żeby jeć. Ofiary biegnš, żeby żyć. Morał z tego taki: statystycznie rzecz bioršc, ofiary 
uciekajš myliwym, bo majš większš motywację. 
Może była to prawda w czasach, gdy wszystko sprowadzało się do szybszego 
biegania. Teraz jednak, gdy strategia wymaga taktycznego prognozowania i potrójnie 
zagnieżdżonych mylowych podstępów, wampiry wygrywajš za każdym razem. 

No i cię złapali - pułapkę może i zastawiły wampiry, ale za sznurek pocišgnęli 
ludzcy zdrajcy, zwyklaki. Od szeciu godzin wisisz na przyssawkach na cianie jakiej 
nieznanej, bezimiennej, podziemnej więziennej instytucji, przyglšdajšc się, jak paru 
tychże zwyklaków bawi się z twoim chłopakiem i współkonspiratorem. To nie sš 
zwykłe zabawy. Używa się w nich kleszczy, żarzšcych się drutów i częci ciała, które w 
normalnych warunkach nie dajš się demontować. Chcesz, żeby twój ukochany już 
umarł, jak dwaj inni, których fragmenty zaciełajš podłogę. Ale oni na to nie pozwolš, 
zbyt dobrze się bawiš. 
I włanie na tym to polega - to nie jest przesłuchanie: sš mniej inwazyjne sposoby 
na uzyskanie pewniejszych odpowiedzi. To po prostu paru kolejnych sadystycznych 
oprychów majšcych władzę, zabijajšcych czas i parę innych rzeczy - a ty możesz tylko 
krzyczeć, zaciskać mocno powieki i skomleć jak zwierzę, choć jeszcze nawet cię nie 
dotknęli. Masz nadzieję, że nie zostawili cię na deser, bo dobrze wiesz, co to oznacza. 
Lecz oprawcy nagle przerywajš zabawę i przekrzywiajš głowy, jakby słuchali 
jakiego zbiorowego wewnętrznego głosu. Zapewne każe im zdjšć cię ze ciany, 
zaprowadzić do sšsiedniego pokoju i posadzić na jednym z dwóch wyłożonych żelem 
krzeseł po przeciwnych stronach inteligentnego biurka, o wiele delikatniej, niż 
należałoby się spodziewać. Domylasz się też, że kto, kto wydał te polecenia, jest 
jednoczenie wszechwładny i niezadowolony, gdyż w cišgu jednego uderzenia serca 
wyparowała im z twarzy cała sadystyczna pewnoć siebie. 
Siedzisz i czekasz. Stół łagodnie rozbłyskuje tajemniczymi symbolami, które 
kompletnie by cię nie zainteresowały, nawet gdyby były zrozumiałe, nawet gdyby 
zawierały tajemnicę życia samych wampirów. Niewielkš częciš umysłu zastanawiasz 
się, czy ostatni zwrot akcji może być ródłem nadziei; reszta boi się w to uwierzyć. 
Nienawidzisz siebie za tę troskę o własne przetrwanie, gdy po drugiej stronie ciany 
leżš jeszcze ciepłe strzępy przyjaciół i sojuszników. 
W pokoju pojawia się krępa kobieta, Amerykanka o indiańskich rysach, ubrana w 
nieokrelony wojskowy strój. Włosy ma przystrzyżone maszynkš, na gardle odznacza 
się delikatna siateczka żyłek podskórnej anteny. Twój pień mózgu widzi jš wysokš na 
dziesięć metrów, choć jaka bezczelna, galaretowata narol upiera się, że jest zaledwie 
redniego wzrostu. 
Identyfikator na lewej piersi mówi: Bates. Żadnych oznak rangi. 
Bates wyjmuje broń z kabury na udzie. Kurczysz się, ale nie celuje w ciebie. 
Kładzie jš na blacie, w zasięgu twojej ręki, i siada po drugiej stronie. 

Pistolet mikrofalowy. Naładowany na ful i odbezpieczony. Na najsłabszym 
ustawieniu powoduje oparzenia słoneczne i mdłoci. Na najmocniejszym wybuchowo 
zagotowuje mózg w czaszce. Pomiędzy nimi powoduje ból i obrażenia o stopniowaniu 
równie precyzyjnym, jak twoja wyobrania. 
Twoja wyobrania została podregulowana, żeby mieć wielkš wrażliwoć włanie 
na takie skale. Gapisz się tępo na broń, próbujšc dojć, na czym polega ten numer. 
- Dwoje twoich przyjaciół nie żyje - mówi Bates, jakby ich mierć przed chwilš się 
przed tobš nie rozegrała. - Nieodwracalnie. 
Nieodwracalnie nie żyjš. Dobre. 
- Ciała moglibymy odrestaurować, ale uszkodzenia mózgu... - Bates odchrzškuje, 
zmieszana, zakłopotana. Zadziwiajšco ludzki gest, jak na potwora. - Próbujemy 
odratować tego drugiego. Nic jednak nie mogę obiecać. Potrzebujemy informacji - 
dodaje, wykładajšc kawę na ławę. 
No jasne, to było tylko psychologiczne rozmiękczanie. Bates jest dobrym glinš. 
- Nie mam ci nic do powiedzenia - wyduszasz z siebie. 
W dziesięciu procentach to opór, w dziewięćdziesięciu dedukcja - gdyby już nie 
wiedzieli wszystkiego, to w ogóle by cię nie złapali. 
- Czyli potrzebujemy jakiej umowy - mówi Bates. - Musimy wypracować jaki 
kompromis. 
Chyba żartuje. 
Bates widzi niedowierzanie. Kontruje je: 
- Nie jestem całkiem pozbawiona współczucia. Instynktownie nie podoba mi się 
zamiana rzeczywistoci na symulację i nie kupuję tych sloganów, co to jest prawda, 
którymi zarzuca nas Gospodarka Ciała, żeby obejć problem. Może to jest powód do 
obaw. Zresztš, to nie mój problem, nie moja praca, po prostu takie mam zdanie i 
mogę się mylić. Ale jeli tymczasem wszyscy się pozabijamy, to i tak się nie dowiemy. 
To nieefektywne. 
Widzisz rozczłonkowane ciała kolegów. Wcišż trochę żywe ochłapy na podłodze, a 
ta pizda ma jeszcze czelnoć mówić o efektywnoci? 
- Nie my zaczęlimy - mówisz. 
- Nie wiem, mnie to nie interesuje. Już mówiłam: tym się nie zajmuję. - 
Nerwowym machnięciem kciuka nad ramieniem wskazuje drzwi za sobš, przez które 
zapewne tu weszła. - Tam siedzš ludzie, którzy zabili twoich kolegów. Sš bez broni. 
Kiedy wejdziesz, pokój na szećdziesišt sekund zejdzie z monitorowania. Nikt inny 

poza tobš nie pocišgnie cię do odpowiedzialnoci za wszystko, co tam się w tym czasie 
stanie. 
To jaki podstęp. Na pewno. 
- Bo co masz do stracenia? - głono myli Bates. - I tak możemy z tobš zrobić, co 
się nam spodoba. Nie potrzeba nam jeszcze jednego usprawiedliwienia. 
Z wahaniem podnosisz broń. Bates cię nie powstrzymuje. 
Ma rację, uwiadamiasz sobie. Nie masz absolutnie nic do stracenia. Wstajesz, 
nagle strach znika: celujesz pistoletem w jej twarz. 
- A po co mam tam wchodzić? Mogę cię zastrzelić tutaj. 
Wzrusza ramionami. 
- Możesz. Jak dla mnie, stracona okazja. 
- No dobra, wchodzę tam, wychodzę za szećdziesišt sekund i co wtedy? 
- Wtedy sobie porozmawiamy. 
- Przecież dopiero co... 
- Pomyl, że to taki gest dobrej woli - mówi. - Albo nawet rekompensata. 
Drzwi się otwierajš. Gdy podchodzisz, zamykajš je zaraz za tobš. I oto sš: wszyscy 
czterej, rozcišgnięci na cianie, jak chórek Chrystusów na krzyżach. Teraz nie majš 
już błysku w oczach. Tylko rozszalałe, zwierzęce przerażenie i zdumienie 
odwróceniem ról. Dwóch Chrystusów brudzi spodnie, gdy patrzysz im w oczy. 
Ile zostało? Może z pięćdziesišt sekund? 
Nie za wiele. Majšc odrobinę więcej czasu, można by jeszcze sporo zrobić. Ale tyle 
wystarczy. Zresztš nie chcesz nadużywać uprzejmoci tej całej Bates. 
Bo może ona w końcu jest kim, z kim uda się dogadać. 











Zgłoś jeśli naruszono regulamin