* Otwarta luza przypominała wgłębienie w nieskończonym zboczu. Wyjrzałem przez niš w otchłań. Big Ben i wróg znajdowali się po przeciwnej stronie statku. Lecz widok i tak był wystarczajšco niepokojšcy: bezkresna panorama odległych gwiazd, twardych, zimnych, niemrugajšcych. Jedna, nieznacznie janiejsza, płonšca żółto, nadal bardzo daleko. Wštpliwa pociecha, jakš przyniosła, ulotniła się momentalnie, gdy Słońce na moment zgasło: pewnie przelatujšcy kawałek skały. Albo który płaskonos z orszaku Rorschacha. Jeden krok i nigdy nie przestanę spadać. Ale nie uczyniłem go i nie spadłem. cisnšłem pistolet, delikatnie przepłynšłem przez otwór, odwróciłem się. Pancerz Tezeusza zakrzywiał się i oddalał ode mnie. Na dziobie, zza horyzontu wyzierał bšbel obserwacyjny, jakby wschodziło tam oksydowane słońce. Nieco bliżej nad kadłubem sterczała zmaltretowana nieżna zaspa: brzeg rozciętego habitatu. A za tym wszystkim, prawie na wycišgnięcie ręki, nieskończony chmurny krajobraz Big Bena: wielka, skłębiona ciana sięgajšca aż po odległy, płaski horyzont, który nawet teoretycznie ledwo co rozumiałem. Gdy skupiałem na niej wzrok, miała bez liku odcieni ciemnej szaroci, lecz gdy go odwracałem, kštem oka dostrzegałem co ulotnego barwy posępnej czerwieni. - Robert? - Puciłem sobie na HUD transmisję z jego skafandra: ziarniste, nieruchome pole lodowe, intensywnie kontrastowe w wietle jego lampy czołowej. Po obrazie falami smużyły zakłócenia z magnetosfery Rorschacha. - Jeste? Trzaski i szumy. Odgłos oddychania i mamrotanie, na tle elektrycznego przydwięku. - Cztery koma trzy. Cztery koma zero. Trzy koma osiem... - Robert? - Trzy koma... cholera. Co ty... Keeton tu robisz? Gdzie Banda? - Poszedłem zamiast niej. - Jeszcze jedno pocišgnięcie za spust i poszybowałem ku nieżnemu polu. Obok mnie, na wycišgnięcie ręki, toczył się kadłub Tezeusza. - Żeby ci pomóc. - No to jedziemy, nie? - Przeciskał się przez osmalony, postrzępiony otwór w powłoce, który zawijał mu się pod dotykiem. Rozpórki, porozbijane panele, martwe ramiona robotów splštane w lodowej grocie w jedno wielkie zlodowacenie; ich kontury iskrzyły szumem, omiatane reflektorem cienie skakały i rozcišgały się jak żywe. - Już prawie... W snopie jego wiatła poruszyło się co, co nie było szumem. Co się rozprostowało, tuż na skraju pola widzenia kamery. Transmisja zdechła. Wtem w hełmie rozwrzeszczeli mi się Bates i Sarasti. Próbowałem wyhamować. Głupie, bezużyteczne nogi kopały próżnię, posłuszne rozkazom przedwiecznego układu, który przejšł teraz kontrolę, a pochodził z czasów, gdy wszystkie potwory poruszały się po ziemi. Kiedy przypomniałem sobie o palcu na cynglu, przede mnš już zamajaczył ogrom habitatu. Za nim stawał dęba olbrzymi i złowrogi Rorschach. Po jego powyginanej powierzchni wiły się bladozielone zorze, jak powiaty od błyskawic. Paszcze otwierały się i zamykały setkami, lepkie jak bulgocšca wulkaniczna magma, każda zdolna pochłonšć Tezeusza w całoci. Ledwo zauważyłem, że tuż przede mnš co się ukradkiem poruszyło, że z zapadniętego balonu wyskoczyła jaka ciemna bryła. Gdy dostrzegłem, że to Cunningham, już leciał ku mnie, wiecšc na tle trupiego poblasku Rorschacha. Mylałem, że macha do mnie, ale nie. To było wężydło, owinięte wokół jego ciała jak zdesperowany kochanek, to ono przesuwało jego rękę tam i z powrotem, manewrujšc przyczepionym do przegubu odrzutowym pistoletem. Jakby chciała mi przekazać: Pa, Keeton, i chuj ci w dupę. Patrzyłem chyba przez całe wieki, ale nie poruszył niczym innym. Głosy, krzyki, kazały mi wracać. Prawie ich nie słyszałem. Oszołomiony tak prostym wyliczeniem, wcišż próbowałem rozgryć najelementarniejsze z odejmowań. Dwa wężydła. Stroszek i Kłębek. Oba załatwione, rozsiekane na kawałki na moich oczach. - Keeton, słyszysz mnie? Wracaj! Zrozumiałe? - N... niemożliwe - usłyszałem, jak mówię. - Były tylko dwa... - Natychmiast wracaj na statek. Zrozumiałe? - Z-zrozumiałem... Paszcze Rorschacha zatrzasnęły się w okamgnieniu, jakby powstrzymywały głęboki wdech. Artefakt zaczšł się obracać, ociężale, jak zmieniajšcy kurs kontynent. Cofnšł się, najpierw powoli, potem nabrał szybkoci, odwrócił się tyłem i przyspieszył. Dziwne, pomylałem. Może boi się jeszcze bardziej niż my... Ale potem posłał nam całusa. Widziałem, jak eksploduje z głębi lasu, eteryczny i rozpalony. Przeleciał po niebie i rozbryznšł się na krzyżu Tezeusza, robišc z Amandy Bates kompletnš idiotkę. Skóra statku zaczęła płynšć, otworzyła się jak usta i zastygła, jakby zamarła w bezgłonym krzyku. Nie można jednoczenie zapobiegać wojnie i szykować się do niej. Einstein Nie mam pojęcia, czy wężydło doniosło do domu z takim trudem zdobyte trofeum. Miało do pokonania sporš odległoć, nawet jeli nie przyuważyły go po drodze nasze działka. W pistolecie mogło się skończyć paliwo. A zresztš, skšd wiadomo, jak długo te stworzenia potrafiš przetrwać w próżni? Może w istocie nie było nadziei na powodzenie, może to wężydło było martwe od chwili, gdy zaryzykowało zostanie tutaj. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Skurczyło się i zniknęło mi z oczu na długo, zanim Rorschach zanurkował pod chmury i także się ulotnił. Oczywicie, zawsze mielimy ich trzy. Stroszek, Kłębek i te na wpół zapomniane, upieczone mikrofalš przez przemšdrzałego robota szczštki - trzymane w lodówce tuż obok jego żywych pobratymców, żeby manipulatory Cunninghama nie miały daleko. Próbowałem wygrzebać z pamięci niedokładnie spostrzeżone szczegóły: czy obaj uciekinierzy byli kulici, czy jeden był spłaszczony wzdłuż osi? Czy się miotały i wymachiwały ramionami, jak spanikowany, pozbawiony gruntu pod nogami człowiek? Czy może jeden szybował sobie nieruchomo po krzywej balistycznej, dopóki nasze działka nie zniszczyły dowodów? Teraz to nie miało znaczenia. Wreszcie wszystko stało się jasne dla wszystkich. Przelano krew, wypowiedziano wojnę. A Tezeusz został sparaliżowany od pasa w dół. Pożegnalny strzał Rorschacha przebił się przez skorupę u podstawy kręgosłupa. O mały włos nie rozwalił kolektora czšstek i zbiornika telematerii. Rozbiłby fabrykator, gdyby nie stracił tak wielu dżuli na przepalanie skorupy, ale poza chwilowymi efektami impulsowymi wszystkie krytyczne systemy w zasadzie działały. Sprawił tylko jedno: osłabił kręgosłup Tezeusza na tyle, żeby przy przyspieszeniu wystarczajšcym do wyjcia z orbity statek złamał się na dwoje. Tezeusz naprawi to uszkodzenie, ale trochę to potrwa. Gdyby to był szczęliwy traf, byłby wręcz niewiarygodny. Teraz Rorschach zwinšł swój kamieniołom i zniknšł. Dostał od nas wszystko, czego chciał, przynajmniej na razie. Miał informacje: wszystkie przeżycia i przemylenia zakodowane w ocalonych kończynach szpiegów-męczenników. A jeżeli powiódł się ryzykowny manewr Stroszka lub Kłębka, miał nawet własny okaz - i zważywszy wszystko, nawet nie moglimy mu mieć tego za złe. Czaił się gdzie w niewidocznych czeluciach, może odpoczywał. Ładował baterie. Ale wróci. Do finałowej rundy Tezeusz zrzucił wagę. Zatrzymalimy bęben, próbujšc, trochę symbolicznie, zredukować liczbę wrażliwych, ruchomych częci. Banda Czworga - pozbawiona rozkazów, niepotrzebna, odarta z sensu istnienia - wycofała się w jaki wewnętrzny dialog, w którym inne ciała były niepożšdane. Pływała w obserwatorium z oczyma zamkniętymi równie dokładnie, jak ołowiane powieki wokół niej. Nie poznawałem, kto stoi za sterem. Zgadywałem. - Michelle? - Siri... - odpowiedziała Susan. - Id sobie. Bates unosiła się przy podłodze bębna, poukładawszy swe okienka na grodzi i stole konferencyjnym. - Co mogę zrobić? - zapytałem. Nie uniosła wzroku. - Nic. Więc obserwowałem. W jednym oknie Bates liczyła lizgacze - masę, bezwładnoć, tuzin innych zmiennych, które okazałyby się zbyt stałe, gdyby który z tych płaskonosych pocisków rzucił nam się do gardła. W końcu nas zauważyły. Ich chaotyczny, elektronowy taniec zmieniał się teraz, przyłożone pole nagle poruszyło setkami tysięcy olbrzymich młotów, tkajšc z nich jakš złowrogš dynamikę, która nie ustabilizowała się jeszcze w cokolwiek przewidywalnego dla nas. Inne okienko odtwarzało w kółko zniknięcie Rorschacha: jego kształt na radarze wycofujšcy się w głšb wiru, niknšcy wród radiowego szumu teraton gazu. W pewnym sensie to nadal mogła być orbita. Wnoszšc po ostatnim odcinku trajektorii, Rorschach mógł równie dobrze kršżyć teraz wokół jšdra Bena, przedzierajšc się przez warstwy sprężonego metanu i tlenków, które zmiażdżyłyby Tezeusza na pył. A może i tam się nie zatrzymał: może umiał bezpiecznie poruszać się nawet w tych jeszcze głębszych warstwach, gdzie olbrzymie cinienie zmieniało żelazo i wodór w ciecz. Nie wiedzielimy. Wiedzielimy tylko, że wróci za mniej więcej dwie godziny, zakładajšc, że utrzyma kurs i przeżyje w głębinach. Oczywicie, że przeżyje. Potwora pod łóżkiem nie da się zabić. Można tylko nie dać mu wleć pod kołdrę. I tylko przez jaki czas. Mój wzrok przykuła błyskiem koloru która z ekranowych miniatur. Na mój rozkaz rozrosła się do wirujšcej bańki mydlanej, absurdalnie pięknej, skrzšcej się błękitami tęczy z dętego szkła. Przez chwilę nie wiedziałem, co to: Big Ben, oddany w jakiej pryzmatycznej, nierzeczywistej palecie, której nigdy nie widziałem. Chrzšknšłem cicho. Bates uniosła wzrok. - A. Ładne, nie? - Jakie to widmo? - Długie fale. Widzialna czerwień, podczerwień i daleko w dół. Dobre do termiki. - Widzialna czerwień? - Nie widziałem jej, większoć stanowiły chłodne, plazmatyczne fraktale w setkach odcieni nefrytu i szafiru. - Paleta kwadrochromatyczna - wyjaniła Bates. - Jak dla kota. Albo w...
sunzi