Lee Tanith - Zabòjca umarlych.pdf

(546 KB) Pobierz
Tanith Lee
Zabójca umarłych
(Kill the Dead)
Przełożyła Danuta Górska
997612075.001.png
Dla Valentine
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Cilny... grozi nam niebezpieczeństwo.
Z mroku nie nadeszła żadna odpowiedź.
Jedyna droga prowadząca z gór była stroma, kręta, stalowo-błękitna w cieniu. Mniej
więcej dziesięć mil od przełęczy droga prostowała się opieszale i zakręcała w stronę
górskiej doliny, gdzie pospołu rosły drzewa i wieśniacze chaty. Pół mili przed wioską
droga omijała łukiem dziwaczny, pochylony dom.
Obok domu również rosły drzewa. Zapuściły korzenie pod fundamenty szukając żyły
wodnej, która widocznie tędy przebiegała, bo tuż za żelazną bramą stała kamienna
studnia. Korzenie drzew stopniowo podważały budynek, mury popękały w wielu
miejscach, w każdą szczelinę wciskały się ciemnozielone pnącza. Tymczasem jednak
przy północnej ścianie domu wyrosła silna podpora: kamienna dwupiętrowa wieża.
Wieżę wzniesiono zapewne dla obrony. Trzy wąskie okna spoglądały na północ w
stronę gór, ponad dymiącymi wierzchołkami drzew.
Słońce zaszło. O tej porze góra przybierała tę samą barwę co wieczorne niebo i
wyglądała jak odlana z ciemnego, mętnego szkła. Inne, bardziej odległe szczyty skromnie
usuwały się na dalszy plan i tylko ich sylwetki, jakby lekko naszkicowane węglem,
rysowały się na horyzoncie.
Z najwyższego okna wieży wyraźnie widać było górską drogę, nawet o zmierzchu. A
kiedy białe, migoczące gwiazdy rozbłysły w górze jak zapalone pochodnie i blady sierp
księżyca pożeglował na wschód, droga ukazała się jeszcze wyraźniej.
Z przełęczy schodził jakiś człowiek. Zawinięty był w obszerny czarny płaszcz z
kapturem, ale jego ruchy i cala sylwetka były zdecydowanie męskie. Widać było również,
że jest kulawy. Szedł szybko, ale przy każdym kroku pochylał się lekko na lewą stronę.
Kiedy czarno odziany, kulawy mężczyzna zbliżył się do domu na jakieś
siedemdziesiąt kroków, dziewczyna wyglądająca z wieży pospiesznie odsunęła się od
okna. Zwracając się do cieni, szeptem powtórzyła swoje wezwanie z powstrzymywaną
rozpaczą.
– Cilny... grozi nam niebezpieczeństwo... straszne niebezpieczeństwo. Czy mnie
słyszysz? Jesteś tu? Och, Cilny, odpowiedz.
Tym razem nadeszła odpowiedź. W rogu komnaty najgłębsza ciemność zdawała się
rozstępować. Spomiędzy cieni wyśliznęła się jakaś postać, blada jak sierp księżyca.
– Jestem tu – przemówił głos cichszy od szeptu, cichy jak szelest liści na drzewach
przed domem. – Co się stało?
– Najdroższa Cilny, moja jedyna, ukochana siostro – powiedziała dziewczyna, która
wyglądała z wieży – jakiś mężczyzna nadchodzi drogą. Kuleje na lewą nogę i jest ubrany
997612075.002.png
w czerń. Może się mylę, ale wydaje mi się, że go znam.
Blady, księżycowy cień zaśmiał się łagodnie, jak gdyby zaszeleścił liść.
– Gdzieś ty spotkała tego mężczyznę, Ciddey?
– Nigdy go nie spotkałam. Nie chcę go spotkać. Modlę się, żeby go nie spotkać. Ale
słyszałam legendy o tym człowieku. Stare opowieści.
– Cóż za tajemnica. Nie powiesz mi?
– Jeśli to on... nazywa się Parl Dro. Ale nosi jeszcze inne miano, związane z jego
profesją. Zabójca duchów.
Blady, księżycowy cień, który również był dziewczyną, długowłosą i smukłą jak
tamta, ale – w odróżnieniu od tamtej – dziwnie niematerialną, cofnął się nieco i podniósł
przezroczystą rękę do przezroczystych ust.
– Nie chcemy tutaj takiego człowieka – szepnął cień szeleszczącym głosem.
– Nie. Nie chcemy. Więc ukryj się, Cilny. Ukryj się.
Parl Dro, idąc drogą, uparcie wpatrywał się w dom czarnymi jak węgiel oczami.
Głównie dlatego, że dom oznaczał bliskość wioski, do której Parl Dro zamierzał dotrzeć
przed nadejściem nocy. Co prawda przyzwyczaił się sypiać na gołej ziemi, tak samo jak
przyzwyczaił się do nieustannego, rwącego bólu w kalekiej nodze. Znosił to od wielu lat i
potrafił przekonać sam siebie, że każda bliska zażyłość, nawet zażyłość z bólem, rodzi
pogardę. Ponadto zostawił za sobą kłopoty, do których nie chciał wracać, ponieważ w
najbliższej przyszłości czekały go zapewne następne kłopoty.
Czasami, kiedy Parl Dro, długonogi, kulejący i zakutany w czerń, pojawiał się w
jakiejś odległej wiosce, miejscowi brali go za wysłannika Śmierci. Wróżby i karty
zapowiadały zwykle jego przybycie pod postacią złowieszczego Króla Mieczy. Całkiem
stosowna metafora, zważywszy na jego powołanie.
Już od pół godziny podświadomie wyczuwał, że ktoś go obserwuje z wieży. Nie
przejmował się tym. Nic dziwnego, że obcy na pustkowiu przyciąga ciekawskie
spojrzenia. Potem, kiedy minął zakręt i zbliżył się do starej żelaznej bramy, coś kazało
mu przystanąć. Może zadziałał ów niepojęty siódmy zmysł, który zadecydował o jego
przeznaczeniu. A może odezwał się tylko ten zwyczajny, dość powszechny szósty zmysł,
wewnętrzny radar, reagujący na aurę niepokoju lub tajemnicy otaczającą niektórych
ludzi. Za wcześnie było o tym sądzić. Sam dom, pochylony, zarośnięty i tonący w mroku,
wywierał tak niesamowite wrażenie, że Dro skłonny był przypisać swój nagły niepokój
podrażnionej wyobraźni. Nie miał jednak zwyczaju lekceważyć niczego, nawet własnych
przeczuć.
Wreszcie pchnął żelazne skrzydło bramy i wszedł na brukowany dziedziniec.
Nad studnią pochylało się martwe figowe drzewo. Inne drzewa, zazdrosne o bliskość
wody, wyssały z niego życie. Prawdziwie złowieszczy widok. Drzwi domu, ukryte w
głębi kamiennego ganku, były drewniane, stare i wypaczone. Dro podszedł do drzwi i
997612075.003.png
zastukał kilka razy.
Kiedy czekał, gwiazdy rozbłysły jaśniej w mroku, a widmowy księżyc
zmaterializował się na niebie jak duch i przybrał pozór rzeczywistości.
Jakiś robak przebiegł po bluszczu oplatającym ścianę.
Nikt nie zjawił się w odpowiedzi na pukanie, chociaż na pewno ktoś był w domu.
Cały budynek zdawał się teraz nasłuchiwać z zapartym tchem. Może samotny
mieszkaniec domu całkiem słusznie obawiał się po zmroku otwierać drzwi obcym
przybyszom.
Dro nie lubił niepotrzebnie straszyć niewinnych ludzi, chociaż nie wahał się przed
tym w razie konieczności. Odszedł od drzwi.
Czarne zasłony cieni okryły teraz dziedziniec. A jednak światło gwiazd
przebłyskiwało przez gałęzie drzew i lśniło na powierzchni wody w studni... Coś było w
wyglądzie tej studni. Coś dziwnego.
Parl Dro podszedł bliżej. Przechylił się przez cembrowinę i ujrzał swoje własne
mroczne odbicie, które zgasiło migotliwą czerń nieba. Zardzewiały łańcuch zanurzał się
w wodzie. Dro pod wpływem impulsu zaczął obracać korbę. Wiadro zawieszone na
końcu łańcucha ruszyło do góry. Kołowrót skrzypiał przeraźliwie w ciszy. Siódmy zmysł
Dro był teraz całkowicie rozbudzony. Wiadro wyłoniło się ze studni i w tej samej chwili
drzwi domu rozwarły się z trzaskiem.
Nie było żadnego ostrzeżenia, żaden dźwięk nie wydostał się z wnętrza domu.
Jeszcze przed sekundą wszędzie panował niezmącony spokój, a teraz ciemność pierzchła
przed otwartymi drzwiami i wąską smugą światła, padającą z uniesionej lampy.
Dro uderzyła przede wszystkim niezwykła bladość stojącej w drzwiach dziewczyny,
ta bladość, na widok której znajomy dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Ale nie tylko
jej bladość zrobiła na nim wrażenie, lecz również biała suknia i płowe włosy splecione w
pięć cienkich warkoczyków, trzy spadające na plecy, a dwa zwinięte nad uszami po obu
stronach głowy. A także jej biała skóra i białe dłonie, prawa trzymająca lampę z
zielonkawego szkła, przez które prześwitywał wąski promień, lewa ściskająca nóż o
długim, obnażonym, połyskującym bielą ostrzu.
Dro przytrzymał wiadro, nie zdejmując ręki z kołowrotu. Stał bez ruchu i wpatrywał
się w dziewczynę. Spodziewał się zwykłych pytań i pogróżek: „Kim jesteś?”, „Jak
śmiesz?”, „Mój mąż niedługo wróci i rozprawi się z tobą”. Nic takiego nie nastąpiło.
Dziewczyna po prostu krzyknęła na niego ostro:
– Wynoś się! Odejdź!
Milczał przez chwilę czekając, żeby przebrzmiały te słowa. Potem powiedział,
starając się mówić wyraźnie i spokojnie:
– Czy mogę najpierw napić się wody ze studni? Pukałem. Myślałem, że nikogo nie
ma w domu.
997612075.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin