Heather Gudenkauf - Gleboko ukryte.pdf

(962 KB) Pobierz
Głęboko ukryte
Heather Gudenkauf
Tytuł oryginalny: Missing Pieces
Tłumacz: Woźniak Grażyna
[Filia, 2017]
Książkę dedykuję Marianne Meroli, mojej agentce,
mentorce i przyjaciółce, która od samego początku
towarzyszyła mi w tej niesamowitej podróży
Prolog 1985
Lydia wyglądała w roztargnieniu przez kuchenne okno. Jasne promienie
czerwcowego słońca odbijały się od skąpanych w rosie pędów słodkich
ziemniaków, które spływały kaskadą ze skrzynki za moskitierą. Było dopiero
wpół do ósmej rano, piętnastoletni Jack i jedenastoletnia Amy siedzieli już w
autobusie i za czterdzieści minut mieli się znaleźć w szkole. Właśnie zaczął
się ostatni dzień przed wakacjami. Z tej okazji Lydia będzie musiała
przygotować specjalną kolację: gofry z truskawkami i świeżo ubitą śmietaną,
lemoniadę przybraną listkami mięty z okiennego zielnika.
Na dworze rozległo się przyjazne szczekanie Greya, ich szarookiego
srebrnego labradora. Lydia pochyliła się do przodu, szukając w ogrodzie
źródła podekscytowania Greya, ale z miejsca, w którym stała, na farmie nie
widziała żywego ducha. Pick-upa Johna nadal nie było; miał wrócić dopiero
po szóstej. Pościel, którą Lydia zapomniała ściągnąć na noc, łopotała leniwie
na sznurze do suszenia bielizny, poruszana łagodnym porannym wiatrem.
Żwirowa ścieżka ciągnąca się aż do głównej drogi była pusta, nic nie
wskazywało na to, żeby ktokolwiek zbliżał się do domu. Można było się tu
dostać również starą błotnistą drogą, ale niewielu się na to decydowało z
obawy przed ugrzęźnięciem w błocku powstałym po ulewach, jakie przeszły
nad okolicą na początku lata. Lydia nadstawiła ucha. Szczekanie Greya
zagłuszyło zniecierpliwione gdakanie dobiegające z kurnika; kury rasy
Sussex czekały na śniadanie. Lydia westchnęła. Miała za sobą długą, samotną
zimę i wiosnę i wreszcie zaczynała się czuć lepiej po tygodniach mdłości,
zawrotów głowy i osłabienia, których przyczyny nie potrafiła wyjaśnić. Nie
mogła się już doczekać gorącego lata, wycieczek z dziećmi na basen,
pikników, rozkładania koca na trawniku przed domem o zmierzchu i
wpatrywania się w granatowe niebo usiane gwiazdami.
Lydia odwróciła się od okna, odhaczając w myślach składniki potrzebne
do usmażenia gofrów: śmietana kremówka i ubiegłoroczne truskawki
przechowywane w chłodni w piwnicy. Kątem oka dostrzegła cień
przemykający za rozwieszonymi na sznurze prześcieradłami. Zamarła w
bezruchu, powoli odwróciła się do okna, usiłując zrozumieć, co właśnie
zobaczyła. Pościel łopotała leniwie na coraz silniejszym wietrze. Nikogo tam
nie było, coś jej się przywidziało.
Ruszyła do piwnicy zdecydowanym krokiem, lecz zatrzymała się przed
zamkniętymi drzwiami. Starała się jak najrzadziej schodzić do wilgotnej,
cuchnącej stęchlizną piwnicy. Niechętnie wyciągnęła rękę w stronę gałki,
zastanawiając się przez moment, czy nie zrezygnować ze smażenia gofrów z
mrożonymi truskawkami. W lodówce zostało trochę pieczeni i tłuczonych
ziemniaków, na blacie stał talerz czekoladowych ciasteczek.
Lydia roześmiała się niepewnie, zawstydzona własnym strachem.
Mieszkała na tej farmie już piętnaście lat i nigdy się nie bała. Owszem,
bywała samotna, ale nie przestraszona. Z głębokim westchnieniem
przekręciła gałkę, szukając włącznika światła. Poczuła powiew stęchłego
powietrza. Przez lata usiłowała pozbyć się wilgotnego zaduchu: stawiała na
podłodze miseczki z octem, rozsypywała po kątach sodę oczyszczoną i kulki
na mole, ustawiała przenośny wentylator w strategicznym miejscu na
szczycie schodów, najdalej jak tylko pozwalał jej na to przewód, żeby
wdmuchnąć do piwnicy odrobinę świeżego powietrza. Nic nie działało. Goła
żarówka nad głową dawała niewiele światła. Lydia ostrożnie zeszła po
drewnianych schodach, przytrzymując się żelaznej poręczy. Jedną ze ścian
zajmowały półki ze starannie opisanymi słoiczkami z dżemem
truskawkowym, rabarbarowym i malinowym, a także szklanymi
kilkulitrowymi słojami pełnymi słodkich pikli i sosów. W wąskiej przestrzeni
pod schodami stała trzystulitrowa chłodnia. John kupił ją Lydii z okazji
siódmej rocznicy ślubu i chociaż nie był to najromantyczniejszy z prezentów,
musiała przyznać, że ułatwiał jej życie. Ilekroć potrzebowała pół kilograma
mięsa mielonego na hamburgery lub paczki wieprzowych kotletów,
wystarczyło zejść do piwnicy i wyjąć je z chłodni.
Po podniesieniu ciężkiego wieka omiótł ją powiew zimnego powietrza.
Szybko przerzuciła zapakowane w papier śniadaniowy polędwiczki
wieprzowe i plastikowe torebki pełne zblanszowanych kolb kukurydzy, po
czym zanurzyła dłoń w czeluść chłodni, szukając tego, po co przyszła:
litrowej paczki pokrojonych i ocukrzonych truskawek z zeszłego roku.
Najpierw poczuła lekkie szturchnięcie. Niepewne. Wręcz pieszczotliwe.
Może to jakiś ptak, zbłąkany strzyżyk albo wróbel, wleciał przez komin i
uderzył ją w plecy, szaleńczo trzepocząc skrzydłami. Do ich domu już
wcześniej wlatywały ptaki. Jack i Amy piszczeli z uciechy, kiedy taki
skrzydlaty gość przelatywał tuż nad ich głowami, rozpaczliwie szukając drogi
ucieczki.
Jednak tuż po pierwszym ciosie nastąpił drugi, prosto w żebra. Powietrze
uleciało Lydii z płuc i musiała się przytrzymać chłodni, żeby nie stracić
równowagi.
Odwróciła się z wielkim trudem; musiała się dowiedzieć, przekonać na
własne oczy, kto próbował ją skrzywdzić.
A więc to ty, pomyślała Lydia, zanim otrzymała cios w skroń i po raz
ostatni skrzyżowała spojrzenie ze swoim oprawcą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin