Card Orson Scott - Opowiadania 01 Kalejdoskop.rtf

(1442 KB) Pobierz
WPROWADZENIE

Orson Scott Card

 

 

 

Kalejdoskop

 

(Przekład Ewa Witecka)

Charliemu Benowi,

który potrafi latać

WPROWADZENIE

 

Nie wierzę w jungowską “podświadomość zbiorową", a przynajmniej nie w takim znaczeniu, z jakim się zetknąłem. Wierzę jednak, że w większości są to wspólne opowieści, które społeczności ludzkie same tworzą, ponieważ pomaga im to łączyć się w jedną całość.

Najważniejszy jest sposób, w jaki określamy swoją tożsamość, nierozerwalnie związaną z naszym odkrywaniem przypadkowości. Wszystko w przyrodzie opiera się na przyczynie mechanicznej: bodziec A wywołuje reakcję B. Ale niemal zaraz po opanowaniu języka mówionego, uczy się nas całkowicie odmiennego systemu: przyczyny celowej, kiedy jakaś osoba angażuje się w zachowanie B, by otrzymać rezultat A. Nieważne, czy wynikiem był rezultat X lub Y, a nie A. Kiedy chodzi o ocenę ludzkiego zachowania, szybko się uczymy, że najbardziej liczy się opowieść o celu zachowania jakiejś osoby.

Na pewno znacie zdania będące oceną moralną: “Dlaczego to zrobiłeś?", “Nie chciałem tego zrobić", “Ja tylko próbowałem cię zaskoczyć". “Chcesz mnie poniżyć przed wszystkimi?" “Ja zaharowuję się na śmierć nie po to, żebyś ty mógł wyjść i...". Wszystkie te stwierdzenia zawierają jakieś treści lub zachęcają do ich tworzenia; to historie o naszym zachowaniu, w które wierzymy, nadają im wartość moralną. Nawet najokrutniejsi lub najsłabsi z nas muszą znaleźć coś, co usprawiedliwi, a nawet uszlachetni wady naszego charakteru. W dniu, kiedy to piszą, burmistrz pewnego wielkiego amerykańskiego miasta, aresztowany za zażywanie kokainy, naprawdę stanął przed kamicami i powiedział: “Uważam, że tak ciężko pracowałem dla ludzi, iż nie miałem czasu na zaspokojenie moich własnych potrzeb". Cóż to za opowieść - zażywanie narkotyku przedstawione jako altruistyczne, bezinteresowne zachowanie! W istocie nie chodzi tu wcale o prawdą; sęk w tym, że wszyscy ludzie zajmują się układaniem opowieści o sobie, tworząc historie, w które sami chcą wierzyć, historie o nich samych, w jakie - a bardzo tego pragną - uwierzyliby inni ludzie, historie o innych ludziach, w które sami wierzą, i wreszcie historie o nich samych i o innych, które, jak się obawiają, mogą być prawdziwe.

Nasza tożsamość jest zbiorem takich opowieści, w które z czasem sami uwierzyliśmy. Jesteśmy bombardowani wymyślonymi przez innych historiami o nas samych; nawet nasze wspomnienia filtrowane są przez opowieści, które sami stworzyliśmy dla zinterpretowania wydarzeń z naszej przeszłości. Korygujemy swoją tożsamość, poddając rewizji naszą własną opowieść o nas samych. Psychoterapeuci-tradycjonaliści kładą duży nacisk na ten proces: myślałeś, że wybierasz postępowanie X, ale w rzeczywistości twoim podświadomym celem było zachowanie Y. Ach, teraz już siebie rozumiem! Ale ja tak nie uważam - sądzą, że w chwili, gdy uwierzyłeś w tę nową opowieść, po prostu skorygowałeś swoją tożsamość. Nie jestem już osobą, która wybrała postępowanie X, lecz tą, którą coś popycha do zachowania Y, choć nawet sobie nie zdaje z tego sprawy. W rezultacie pozostajesz tą samą osobą, która dokonała tych czynów. Tylko twoja opowieść się zmieniła.

Wszystko to związane jest z tożsamością jednostek, których tragedia polega na tym, że nigdy nie poznają prawdziwej przyczyny swego zachowania. A jeśli nie możemy poznać samych siebie, prawdziwe poznanie innej istoty ludzkiej jest nieosiągalne. W takim razie zachowanie innych ludzi zawsze musi być nieprzewidywalne. A przecież żadna ludzka społeczność nie mogłaby istnieć, gdybyśmy nie mieli mechanizmu, który sprawia, że czujemy się bezpieczni ufając, iż zachowanie innych ludzi opiera się na pewnych przewidywalnych wzorcach. A te przewidywalne wzorce nie wynikają wyłącznie z naszego osobistego doświadczenia, musimy znać je do pewnego stopnia, wiedzieć, jak postąpi w większości sytuacji inny członek tej samej społeczności, zanim jeszcze poddamy go obserwacji.

Istnieją dwa rodzaje opowieści, które nie tylko dają nam złudzenie rozumienia zachowania innych ludzi, lecz także czynią wiele, by te złudzenia wydawały się nam prawdziwe. Każda społeczność ma swoją epiką: zbiór opowieści o tym, co to znaczy być jej członkiem. Historie te mogą się wywodzić ze wspólnych doświadczeń: czy kiedykolwiek słyszałeś dwóch katolików odwołujących się do katechizmu lub wspominających zakonnice, które uczyły ich w katolickiej szkole? Mogą też być wytworem wspólnego dziedzictwa, przenoszącego poczucie tożsamości społecznej poprzez czas i przestrzeń. Dlatego Amerykanie nie widzą niczego niewłaściwego w nazywaniu Jerzego Waszyngtona “naszym" pierwszym prezydentem, choć żaden z żyjących Amerykanów nie był jego współczesnym, a większość ma niewielu przodków, którzy wtedy żyli. To dlatego Amerykanin żyjący w Los Angeles może usłyszeć o czymś, co wydarzyło się w Springfield w stanie Illinois lub w Springfield w stanie Massachusetts i powiedzieć: “Tylko tutaj w Ameryce...".

Oczywiście przynależność do danej społeczności nigdy nie jest absolutna. Równie dobrze ta sama osoba mogłaby powiedzieć: “My, mieszkańcy Los Angeles", lub “My, mieszkańcy Kalifornii, na pewno nie jesteśmy tacy", potwierdzając w ten sposób epikę innej wspólnoty. Lecz im ważniejsza jest dla nas określona grupa ludzi, tym związane z nią historie wywierają większy wpływ na formowanie naszego światopoglądu i na kształtowanie naszych zachowań. Myślą, że nie tylko dzieci słuchają tradycyjnego gderania: “Nie obchodzi mnie, co robią dzieci innych ludzi. W naszej rodzinie...". Epika każdej społeczności zawiera starodawne opowieści, które określają, co jej członkowie robią, a czego nie". “Żaden porządny baptysta nigdy by...", “tak jak prawdziwy Amerykanin". A historie, definiujące tożsamość jakiejś osoby, częstokroć interpretowane są przez rolą, jaką odgrywa ona w owej społeczności. “Wszyscy jesteśmy tacy dumni z ciebie, synu". “To odpowiednia rola dla młodych...". “Po prostu chciałbym (chciałabym), żeby inni młodzi ludzie byli bardziej do ciebie podobni". “Mam nadzieję, że odczuwasz dumę, dając taki przykład innym dzieciom". “A teraz każdy pomyśli, że my wszyscy Murzyni/Rotarianie/Żydzi/Amerykanie jesteśmy tacy jak ty!". W ten sposób nie tylko określają nas epickie opowieści społeczności, do których należymy, lecz także my sami naszym zachowaniem pomagamy je korygować (gdybym miał omówić to zagadnienie szczegółowo, opowiedziałbym o roli obcych w kształtowaniu epiki danej społeczności oraz o epice negatywnej. Ale jest to tylko esej, a nie książka).

Drugi rodzaj opowieści kształtujących ludzkie zachowania tak, abyśmy mogli razem żyć, uważa się za nie związany z żadną konkretną społecznością. Opowieść ta ma charakter mityczny; ci, którzy w nią wierzą, są przekonani, iż określa ona zachowanie istot ludzkich. Historie te nie opowiadają, jak ten lub inny człowiek zachował się w pewnej sytuacji. Dotyczą one zachowań ogółu w takich wypadkach.

Wszystkie opowieści zawierają elementy epickie i mityczne. Fikcja literacka i święte księgi są wyjątkowo dobrze przystosowane do przekazu mitów, ponieważ z samej swej definicji fikcja nie jest związana z jakimiś rzeczywistymi ludźmi w realnym świecie, zaś wyznawcy danej religii uważają swoje pismo święte za uniwersalną prawdę, a nie za opis konkretnej sytuacji - tak jak zazwyczaj rozumie się historię. Prawdziwy też, choć niezbyt ważny jest fakt, że zarówno fikcja literacka, jak i święte księgi są również epiką, odzwierciedlającą wartości i założenia moralne społeczności, która je wytworzyła - dlatego że ich odbiorcy wierzą, iż owe historie są uniwersalne i z czasem zaczynają zachowywać się tak, jak gdyby rzeczywiście takie były.

Lecz nie cała fikcja literacka jest w równym stopniu mityczna. Niektóre powieści mówią o szczegółach, są przywiązane do jakiegoś czasu i miejsca i nawet do jakichś postaci w świecie realnym. Dlatego też powieść historyczna lub współczesna powieść realistyczna z silnym zaznaczeniem miejsca może sprawić, że jej czytelnik powie: “Ci ludzie są/byli dziwni", a nie posunie się do bardziej enigmatycznej wypowiedzi: “Ludzie na pewno są dziwni" lub jeszcze bardziej ogólnikowej: “Nigdy nie wiedziałem(łam), że ludzie byli tacy", a nawet do całkowicie bałamutnego stwierdzenia: “Tak, ludzie są właśnie tacy".

Może się wydawać, że fikcja literacka staje się bardziej nieprawdopodobna, gdy oddziela się od możliwych do zidentyfikowania, wywodzących się ze świata realnego wzorców, ale to nie odłączenie od rzeczywistości czyni ją mityczną - gdyby bowiem tak było, wszystkie nasze legendy mówiłyby o szaleńcach. Opowieść nabiera bardziej tajemniczego charakteru wtedy, gdy dotyczy rzeczy i osób przekraczających rzeczywistość. Śródziemie Tolkiena, stworzone we Władcy Pierścieni, jest tak bogate w szczegóły, że czytelnicy odnoszą wrażenie, iż zwiedzili jakąś rzeczywistą krainę; jednak jest to

kraj, w którym zachowania ludzkie nabierają ogromnego znaczenia po to, aby skutki moralne (dobre lub złe wybory i działania jakiejś osoby) i wydarzenia przypadkowe (dlaczego się zdarzają; sposób, w jaki działa świat) stały się bardziej wyraziste. Znajdujemy tam Aragorna, który nie tylko jest szlachetny, lecz także stanowi ucieleśnienie Szlachetności. Podobnie dzieje się z innymi bohaterami: Frodo, z chęcią dźwigający ciężkie brzemię, jest uosobieniem takiej postawy życiowej. Natomiast wierny sługa Samwise to personifikacja Służby jako takiej.

W ten sposób możemy najłatwiej badać w fantasy nie ludzkie zachowania, ale samą Ludzkość. Badając, jednocześnie ją definiujemy; a definiując, wymyślamy ją. Ci z nas, którzy wysłuchali jakiejś historii i uwierzyli w jej prawdziwość (nawet jeśli nie wierzymy w przytoczone w niej fakty), zachowują ją w pamięci i jeśli wywarła odpowiednio duże wrażenie, działają według podanych przez nią wzorców. Ponieważ pamiętam, że oglądałem Zagładę Świata oczami Sama Gamgee, zdaję sobie sprawę, iż władza opętała tych, którzy po nią sięgnęli, a jeśli ich całkowicie nie zniszczyła, to stracili oni część samych siebie, próbując się od niej uwolnić. Wątpię, abym w przełomowych momentach mego życia przywoływał wspomnienia z Władcy Pierścieni i świadomie używał ich jako wzorca do naśladowania - zresztą, któż ma czas na podobne procesy myślowe, kiedy wyboru trzeba dokonać szybko? Podświadomie jednak pamiętam, iż byłem osobą, która dokonała pewnych wyborów i że na poziomie podświadomości nie wierzę, abym ja sam - lub ktokolwiek inny - rozróżniał wspomnienia osobiste i wspomnienia społeczności, do której należę. Wszystkie one są opowieściami i naśladujemy te, w które wierzymy, ł na których nam najbardziej zależy, słowem te, które stały się częścią nas samych.

Podsumowując to, co powiedziałem o fantasy, że może ona być niezwykle bogatym źródłem opowieści mitycznych - muszę jednak podkreślić, iż większość takich powieści (jak wiele innych rodzajów fikcji literackiej), nie wykorzystuje całego swego potencjału. A zresztą, ponieważ mają one wywierać wpływ na podświadomość czytelników, często najlepszą powieścią fantasy nie jest ta, która odnosi największe sukcesy i wydaje się najbardziej mityczna; zdarza się, że najlepszymi powieściami fantastycznymi są te, które wydają się bardzo realistyczne i szczegółowe. Myślę, że po części właśnie dlatego Tolkien wystrzegał się alegorii. Zawarty w nich świadomy przekaz odbierany jest przez intelekt; nigdy nie wywiera on tak wielkiego wpływu jak opowieści, których mityczne związki - symbole i postacie - odbierane są podświadomie. Ja sam doszedłem do wniosku, że odnoszące największe sukcesy pisarstwo fantastyczne polega na tym, że autor(ka) nie zdaje sobie sprawy z elementów mitycznych wywierających największy wpływ na czytelników.

Dlatego też, choć najlepsze powieści fantasy mają silny wpływ na czytelników, największe sukcesy odnoszą nie ci pisarze, którzy zamierzali opisać nie istniejącą rzeczywistość. Uważam, że najlepsze fantasy tworzą autorzy, usiłujący przedstawić jak najlepszą konkretną historię, posługując się przy tym inscenizacjami i wydarzeniami dającymi wielką swobodę wyobraźni tak, że wątki mityczne mogą wypłynąć z ich podświadomości i odegrać ważną rolę w opowieści. Pisarz-fantasta, pracujący wedle z góry ułożonego planu, nigdy nie osiągnie tak wiele, jak jego kolega (koleżanka) po piórze, którego(rą) zaskakują najlepsze momenty w jego (jej) opowieściach.

Widzicie więc, że nie definiuję fantasy w taki sposób, jak czyni się to we współczesnych opracowaniach na ten temat. Kiedy wydawcy mówią o fantasy, zazwyczaj mają na myśli opowieści, których akcja rozgrywa się w jakimś pseudośredniowiecznym świecie i gdzie magia odgrywa mniejszą lub większą rolę. Na pewno można nadal pisać dobre powieści tego rodzaju w podobnej scenerii, ale ponieważ takim światem posługiwano się w romansach jeszcze przed Chauserem, nie sposób zatem wierzyć większości autorów, że pisząc pozwolili sobie na swobodną grę wyobraźni. Większość takich “fantastów" chowa gdzieś głęboko swoją wyobraźnię, zanim wejdzie na ten mityczny jarmark, przychodzą bowiem, by kupować, a nie sprzedawać.

Warto też podkreślić, że dzieła tych autorów często bardzo dobrze się sprzedają; istnieje bowiem liczne grono czytelników, którzy kupują powieści fantasy, by potwierdzić swoją istniejącą już wizję Sposobu, W Jaki Powinien Kręcić się Świat. A niektórzy wybitni fantaści pozostają nieznani szerszemu ogółowi, ponieważ ich mityczny świat jest tak niezwykły, rzuca tak wielkie wyzwanie czytelnikom, iż niewielu z nich ma ochotę pozostać w nim na dłużej. Kiedy jednak jakiś pisarz ma bujną wyobraźnię - i pisze pięknym stylem - wielu ludzi chłonie jego opowieść jak gąbka wodę, zdając sobie sprawę, że aż do tej chwili ich istnienie było wielką pustynią, po której błądzili, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo dręczyło ich pragnienie.

Prawdziwi fantaści nie chcą powielać mitów innych pisarzy. Muszą odkryć własne. Zapuszczają się więc w najniebezpieczniejsze, niezbadane zakamarki ludzkiej duszy, gdzie istniejące już historie jeszcze nie wyjaśniają, co ludzie myślą, czują i czynią. W owym przerażającym miejscu znajdują zwierciadło; pozwala im ono dostrzec przelotnie jakiś prawdziwy obraz. Potem wracają i podnoszą lustro, które, w przeciwieństwie do jego odpowiedników w świecie realnym, zatrzymuje obraz pisarza na chwilę, dostatecznie długo, abyśmy i my mogli dostrzec blask zacienionej od dawna duszy. W tym właśnie momencie łączymy się z mitycznym bohaterem(ką), stajemy się wówczas inną osobą; i nosimy w sobie to rzadkie i cenne zrozumienie aż do śmierci.

A kim ja jestem? Jak większość pisarzy, próbujących tworzyć powieści fantasy, wyobrażam sobie, iż moje wizje są prawdziwe - I jak większość, zazwyczaj powielam pomysły innych ludzi. Zawsze jednak istnieje nadzieja, że przynajmniej kilku czytelników zajrzy do tej starej, wyschniętej studni i znajdzie w niej świeżą wodę, która przesączyła się z nie odkrytego dotąd źródła.

l. SONATA BEZ AKOMPANIAMENTU

 

STROJENIE

Kiedy Christian Haroldsen miał sześć miesięcy, wstępne badania wykazały u niego wyraźne wyczucie rytmu i absolutny słuch muzyczny. Przeszedł też inne testy i nadal miał przed sobą wiele dróg. Lecz rytm i muzyka byty najważniejszymi znakami jego własnego prywatnego zodiaku, a ich oddziaływanie już się rozpoczęło. Państwo Haroldsenowie otrzymali wiele taśm z różnymi rodzajami dźwięku i polecono im, by przegrywali je bez przerwy, w dzień i w nocy.

Gdy Christian Haroldsen skończył dwa lata, siódma z kolei seria testów określiła wyraźnie jego przyszłość. Odznaczał się wyjątkową kreatywnością, niewyczerpaną ciekawością i wyczuciem muzyki tak niezwykłym, że okrzyknięto go “cudownym dzieckiem".

I właśnie to słowo sprawiło, że opuścił dom swoich rodziców i znalazł się w innym domostwie, w głębokim, pozbawionym liści lesie. Zima, choć sroga, nie trwała tam długo, a krótkie lato desperacko wybuchało zielenią. Wyrósł pod opieką milkliwych służących, a jedyną muzyką, jaką słyszał, był śpiew ptaków, pieśń wiatru i trzask pękających od mrozu drzew w zimie; huk grzmotu oraz cichy szelest złocistych liści, gdy odrywały się z gałęzi i spadały na ziemię; uderzenia kropel deszczu o dach i plusk wody kapiącej z lodowych sopli; skrzek wiewiórek i głęboka cisza śniegu prószącego w bezksiężycową noc.

Wszystkie te dźwięki były jedyną muzyką docierającą do świadomości Christiana; wyrósł wyłącznie z zatartymi, niemożliwymi do odczytania wspomnieniami symfonii, których słuchał w dzieciństwie. I w ten sposób nauczył się słyszeć muzykę we wszelkich dźwiękach - musiał bowiem ją znaleźć, nawet jeśli przychodziło mu to z trudem.

Przekonał się, że barwy miały swoje dźwiękowe odpowiedniki w jego umyśle; letnie słońce było ogłuszającym akordem; księżycowa poświata w zimie - cichym, żałosnym płaczem; świeża zieleń na wiosnę - ledwie dosłyszalnym pomrukiem o prawie (ale niezupełnie) bezładnym rytmie; błysk rudego lisiego futra pośród liści -jękiem zaskoczenia.

I nauczył się wygrywać wszystkie te dźwięki na swoim Instrumencie.

W świecie istniały skrzypce, trąbki, klarnety i kromorny, tak jak przed wiekami. Lecz Christian nic o nich nie wiedział. Miał do dyspozycji jedynie swój Instrument. I to mu wystarczało.

Zamieszkiwał tylko jeden pokój w tym domu, tu spędzał samotnie większość czasu: stało tam łóżko (niezbyt miękkie), krzesło i stół, milcząca maszyna, która po nim sprzątała i prała mu ubrania, oraz lampa elektryczna.

W drugim pokoju znajdował się wyłącznie jego Instrument. Była to konsola o wielu klawiszach, podziałkach, dźwigniach i drążkach, i kiedy dotknął któregoś z nich, z Instrumentu wydobywał się jakiś dźwięk. Każdy klawisz wydawał inne brzmienie, a każdy punkt na podziałkach - inną tonację; każda dźwignia modyfikowała ton, a każdy drążek zmieniał jego strukturę.

Kiedy Christian po raz pierwszy zamieszkał w leśnym domu, bawił się (jak to dziecko) z Instrumentem, wydobywając z niego dziwaczne i niesamowite odgłosy. Ponieważ był to jego jedyny towarzysz zabaw, nauczył się wytwarzać każdy dźwięk, którego zapragnął. Początkowo lubował się w głośnych, oszałamiających tonach. Później zaczął się bawić z cichymi i głośnymi tonami, wydobywać dwa dźwięki jednocześnie, zmieniać je tak, by stworzyć nowy, i powtórzyć sekwencję, którą zagrał wcześniej.

Stopniowo odgłosy otaczającego ten dom lasu znalazły drogę do jego muzyki. Nauczył się przetwarzać na swoim Instrumencie westchnienie wiatru; zdobył umiejętność odtwarzania dźwięków lata w pieśniach, które mógł zagrać w każdej chwili; zieleń z jej nieskończoną ilością wariantów była jego najsubtelniejszą harmonią; ptaki krzyczały z jego Instrumentu z całą pasją samotności Christiana.

Wieść o tym dotarła do licencjonowanych Słuchaczy:

- Na północ i na wschód od tego miejsca brzmi nowy dźwięk; jest to Christian Haroldsen. Ten bard wyrwie wam serca z piersi swymi pieśniami.

I Słuchacze przybyli, najpierw nieliczni, dla których zmiana była wszystkim, potem ci, dla których nowość i moda znaczyły najwięcej, a na końcu ci, którzy nade wszystko cenili piękno i pasję. Przybyli, zatrzymali się w lesie Christiana i słuchali jego muzyki, rozlewającej się za pośrednictwem doskonałych głośników umieszczonych na dachu domu. Kiedy muzyka ucichła i Christian wyszedł na dwór, zobaczył odchodzących Słuchaczy; zapytał, dlaczego przyszli i otrzymał wyczerpującą odpowiedź. Zdumiało go, że umiłowane przez niego pieśni, grane na Instrumencie sobie a muzom, mogły zainteresować innych ludzi.

Poczuł się dziwnie, stał się jeszcze bardziej samotny, gdy się dowiedział, że on sam może śpiewać dla Słuchaczy, ale nigdy nie usłyszy ich własnych pieśni.

- Przecież oni nie mają pieśni - powiedziała kobieta, która codziennie przynosiła mu pożywienie. - Oni są Słuchaczami. Ty zaś jesteś Twórcą. Ty tworzysz pieśni, a oni ich słuchają.

- Dlaczego? - spytał niewinnie Christian. Kobieta sprawiała wrażenie zakłopotanej.

- Ponieważ tego właśnie najbardziej pragną. Przeszli testy i są najszczęśliwsi jako Słuchacze. Ty jesteś najszczęśliwszy jako Twórca. Czy nie czujesz się szczęśliwy?

- Tak - odparł Christian i powiedział prawdę. Jego życie było doskonałe i nic by w nim nie zmienił, nawet słodkiego smutku, jaki ogarniał go na widok pleców Słuchaczy odchodzących, gdy przestawał grać.

Christian miał wtedy siedem lat.

 

FRAZA PIERWSZA

Niski mężczyzna w okularach, z dziwnie niestosownym wąsem, po raz trzeci ośmielił się zaczekać w poszyciu, aż Christian wyjdzie z domu. I po raz trzeci oszołomiło go piękno pieśni, która właśnie się skończyła. Ta żałobna symfonia sprawiła bowiem, że niski mężczyzna w okularach poczuł ciężar liści nad sobą, choć było lato i miało upłynąć kilka miesięcy, zanim opadną. Ale ten upadek nadal jest nieunikniony, wyszlochała pieśń Christiana; przez całe swoje życie liście kryją w sobie zdolność umierania i to ona musi dodawać barw ich egzystencji. Mężczyzna w okularach zapłakał, ale kiedy pieśń się skończyła i pozostali Słuchacze odeszli, ukrył się w krzakach i czekał.

Tym razem jego cierpliwość została nagrodzona. Christian wyszedł z domu, przeszedł między drzewami i zbliżył się do czekającego. Niski mężczyzna w okularach podziwiał swobodny, pozbawiony manieryzmu chód Christiana. Kompozytor wyglądał na jakieś trzydzieści lat, ale sposób, w jaki rozglądał się wokoło, szedł bez celu i zatrzymywał się tak, by dotknąć (ale nie złamać) bosymi palcami nóg leżącej na ziemi gałązki, miał w sobie coś dziecinnego.

- Christianie - przemówił mężczyzna w okularach.

Christian odwrócił się, zaskoczony. Przez wszystkie minione lata żaden Słuchacz nigdy się doń nie odezwał. Było to zakazane i Christian znał prawo.

- To zabronione - odparł kompozytor.

- Weź to - niski mężczyzna w okularach wyciągnął ku niemu mały czarny przedmiot.

- Co to takiego?

- Po prostu weź to. - Słuchacz skrzywił się. - Wystarczy nacisnąć guzik i to zagra.

- Zagra? - pytał dalej Christian.

- Muzykę.

- Nie wolno mi! - Twórca otworzył szeroko oczy. - Nie mogę skalać mojej kreatywności słuchaniem dzieł innych kompozytorów. W ten sposób zacznę ich naśladować i czerpać z ich twórczości, zatracę więc moją oryginalność.

- Powtarzasz - oświadczył mężczyzna. - Ty tylko powtarzasz. Ta rzecz gra muzykę Bacha - dodał z czcią w głosie.

- Nie mogę! - zaoponował Christian. Wtedy niski mężczyzna pokiwał głową.

- Nie wiesz. Nie masz pojęcia, co tracisz. Ale usłyszałem to w twojej symfonii, kiedy przybyłem tu przed laty, Christianie. Właśnie tego pragniesz.

- To zakazane - powtórzył kompozytor, gdyż zdumiewał go sam fakt, że choć ten mężczyzna wiedział, iż jakiś uczynek jest zakazany, pragnął jednak go popełnić. Było też dla niego wielką nowością, że ktoś czegoś od niego oczekiwał.

Z oddali dobiegł ich odgłos kroków i ktoś coś powiedział. Na twarzy niskiego mężczyzny odmalował się strach. Słuchacz podbiegł do Christiana, wcisnął mu magnetofon w rękę, a potem skierował się ku bramie rezerwatu.

Christian wziął magnetofon i zbliżył go do plamki promieni słonecznych prześwitujących przez listowie. Przedmiot zalśnił matowo.

- Bach - odezwał się Christian. - Kto to jest Bach?

Nie odrzucił wszakże magnetofonu. Nie oddał go również kobiecie, która podeszła do niego, by zapytać, czego od niego chciał niski mężczyzna w okularach.

- Stał tu co najmniej dziesięć minut - dodała.

- Ja widziałem go tylko przez trzydzieści sekund - odrzekł Christian.

- I?

- Chciał, żebym posłuchał jakiejś innej muzyki. Miał magnetofon.

- Dał ci go? - pytała dalej kobieta.

- Nie - odparł Christian. - Czy już go nie ma?

- Musiał wyrzucić go gdzieś w lesie.

- Powiedział, że to był Bach.

- To zabronione - oświadczyła nieznajoma. - Powinieneś o tym wiedzieć. Christianie, gdybyś znalazł ten magnetofon, znasz prawo.

- Wtedy oddam go tobie. Obrzuciła go czujnym spojrzeniem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin