Waltari Mika - Czarny anioł.rtf

(1565 KB) Pobierz
Mika Waltari

Mika Waltari

 

 

Czarny Anioł

(Przełożył: Zygmunt Łanowski)

12 grudnia 1452

 

Ujrzałem cię pierwszy raz i przemówiłem do ciebie. Było to tak, jakby przeszło przeze mnie trzęsienie ziemi. W głębi mej duszy przewróciło się wszystko, czeluście mego serca otwarły się i nie poznawałem już swej własnej natury.

Skończyłem lat czterdzieści i zdawało mi się, że osiągnąłem jesień życia.

Odbyłem dalekie wędrówki, dużo przeszedłem i przeżyłem wiele żywotów.

Pan przemawiał do mnie pod wieloma postaciami, aniołowie objawiali mi się, ale ja w nich nie wierzyłem.

Kiedy zobaczyłem ciebie, musiałem uwierzyć, skoro taki cud mnie mógł się wydarzyć.

Ujrzałem cię przed kościołem Mądrości Bożej, u brązowych bram. Było to w chwili, gdy wszyscy wyszli z kościoła w porządku przepisanym ceremoniałem, po tym jak kardynał Izydor po łacinie i po grecku odczytał w lodowatej ciszy obwieszczenie o zjednoczeniu kościołów. Kiedy później odprawił wspaniałą mszę, odczytał także wyznanie wiary. A gdy doszedł do uzupełnienia “i od Syna", wielu ukryło twarze w dłoniach, a z empory dały się słyszeć gorzkie szlochania kobiet. Stałem w ścisku w bocznej nawie przy szarej kolumnie. Gdy jej dotknąłem, poczułem, że jest wilgotna, jak gdyby nawet kamienie w tej świątyni pociły się zimnym potem lęku.

Potem wszyscy wyszli z kościoła w porządku przepisanym od wieluset lat, a pośrodku szedł bazyleus, cesarz Konstantyn, wyprostowany i poważny, z siwiejącą już głową pod złotymi pałąkami korony. Wychodzili – każdy w tej barwie i ornacie, jaki był przepisany – dostojnicy z Blachern, ministrowie, logoteci i anthypathowie, senat w pełnym składzie, a następnie rodami archonci Konstantynopola. Nikt nie ośmielił się nie stawić, w ten sposób wyrażając swoje przekonania. Po prawej stronie cesarza poznałem aż nazbyt dobrze sekretarza stanu Francesa, który chłodnymi niebieskimi oczyma patrzył wokół siebie. Wśród łacinników dostrzegłem wenecjańskiego bailona i wielu innych, których rozpoznałem.

Ale megaduksa Łukasza Notarasa, wielkiego księcia i dowódcy floty cesarskiej, nigdy jeszcze poprzednio nie widziałem. Był to mąż smagły i wyniosły, wyższy o głowę od innych. Spojrzenie miał szydercze i mądre, ale w jego rysach odczytałem taką samą melancholię, wspólną wszystkim, którzy należeli do starych greckich rodów. Gdy wyszedł z kościoła, był wzburzony i zły, jak gdyby nie wytrzymał okropnej hańby, która dotknęła jego kościół i jego lud.

Gdy podprowadzono wierzchowce, powstał niepokój i ludzie zaczęli głośno przeklinać łacinników. Wołano: “Precz z niedozwolonym dodatkiem! Precz z władzą papieża". Nie mogłem tego słuchać. Nasłuchałem się już tego wszystkiego do znudzenia w dniach mojej młodości. Ale nienawiść i rozpacz ludu były jak grzmot i trzęsienie ziemi. Aż do chwili, gdy nawykłe do śpiewu głosy mnichów objęły przewodnictwo i sprawiły, że lud wspólnie i w takt wołał: “Nie od Syna, nie od Syna". Był to dzień świętego Spirydiona.

Gdy zaczęła się procesja wysoko urodzonych kobiet, część świty cesarskiej zmieszała się już z ludzką masą, która falowała i miotała się w takt na wpół śpiewanego krzyku. Tylko wokół świętej postaci cesarza było pusto. Siedział na swoim rumaku z twarzą pociemniałą od troski. Odziany był w haftowany złotem purpurowy płaszcz i purpurowe buty ozdobione dwugłowm orłem.

Byłem zatem świadkiem spełnienia wielowiekowego marzenia: połączenia kościoła wschodniego z zachodnim, ukorzenia się prawowiernego ortodoksyjnego kościoła przed papieżem i odstąpienia od pierwotnego, nie poszerzonego wyznania wiary. Odwlekana przez długi czas unia ta nabrała w końcu mocy obowiązującej przez to, że kardynał Izydor odczytał w kościele Mądrości Bożej list unijny. W katedrze florenckiej list ten odczytał przed czternastu laty po grecku wielki krągłogłowy uczony, metropolita Bessarion. Został on, podobnie jak Izydor, podniesiony do godności kardynała przez papieża Eugeniusza IV w nagrodę za swoje zasługi przy ciężkim dziele pojednania.

A więc to już czternaście lat od tej chwili. W wieczór ów sprzedałem swoje książki i odzież, rozdzieliłem pieniądze między biednych i uciekłem z Florencji. W pięć lat później wziąłem krzyż. Okrzyki tłumu przypomniały mi dziś górską drogę do Asyżu i pobojowisko pod Warną.

Ale gdy wołania nagle ucichły, podniosłem wzrok i zobaczyłem, że megaduks Łukasz Notaras wjechał na podest przed pożółkłą marmurową kolumnadą. Gestem nakazał ciszę i przejmujący wiatr grudniowy poniósł jego okrzyk: “Lepszy turban turecki niż tiara papieska!" Tak samo wołali ongiś Żydzi: “Uwolnijcie nam Barabasza!"

Cała gromada rycerzy i archontów zebrała się wyzywająco wokół Łukasza Notarasa, żeby pokazać, że go popierają i otwarcie ważą się przeciwstawić cesarzowi. Aż wreszcie tłum rozstąpił się w końcu, tak że cesarz mógł stamtąd odjechać ze swoją przerzedzoną świtą. Procesja kobiet wypływała wciąż jeszcze przez potężne brązowe wrota kościoła, ale rozpraszała się natychmiast na otwartym placu i znikała w niespokojnym tłumie.

Byłem ciekawy, jak lud przywita kardynała Izydora, ale jest on mężem, który wiele wycierpiał dla unii, i sam jest Grekiem. Dlatego też wcale nie wyszedł na dwór. Godność kardynała nie dodała mu tuszy. Jest nadal takim samym chudym, małym człowieczkiem o oczach jak ziarnka pieprzu i wydaje się jeszcze chudszy niż dawniej, odkąd zgolił brodę na sposób łaciński.

Lepszy turban turecki niż tiara papieska". Słowa te książę Notaras wykrzyknął chyba z głębi serca, z miłości do swego miasta i swojej wiary oraz nienawiści do łacinników.

Ale bez względu na to, jak szczere uczucie dodało żaru jego słowom, nie mogę uważać ich na nic innego, jak tylko z zimną krwią uczynione otwarcie gry politycznej. Wśród wzburzonego ludu wyłożył swoje karty, żeby zyskać poklask zdecydowanej większości. Gdyż w głębi serca żaden Grek nie popiera przecież tej unii, nawet sam cesarz. Jest on tylko zmuszony podporządkować się i przypieczętować unię, by w ten sposób zawrzeć pakt przyjaźni i pomocy, który w chwili potrzeby ma dać Konstantynopolowi pomoc papieskiej floty wojennej.

Już zbroi się flota papieża w Wenecji. Kardynał Izydor zapewnia, że wypłynie ona na ratunek Konstantynopola, gdy tylko wieść o ogłoszeniu unii zdąży dotrzeć do Rzymu. Ale za cesarzem Konstantynem ludzie krzyczeli dzisiaj: “Apostata, apostata". Najokropniejsze, najbardziej czcze, najbardziej niszczące słowo, jakie można wykrzyknąć do człowieka. To cena, którą musi on płacić za dziesięć okrętów wojennych. Jeśli okręty te w ogóle przypłyną.

Kardynał Izydor przywiódł już z sobą garść łuczników, których zwerbował na Krecie i innych wyspach. Bramy miasta są zamurowane. Turcy spustoszyli całą okolicę i zamknęli Bosfor. Ich mocny punkt to twierdza, którą sułtan ostatniego lata kazał wciągu kilku miesięcy wznieść koło najciaśniejszego miejsca Bosforu. Twierdza leży po stronie Pery, po stronie chrześcijan. Jeszcze na wiosnę stał na tym miejscu kościół archanioła Michała. Teraz kamienne kolumny kościoła wmurowane są jako podpory grubych na trzydzieści stóp murów tureckich wież i działa sułtana nadzorują cieśninę.

O wszystkim tym myślałem stojąc przy ogromnych brązowych wrotach kościoła Mądrości Bożej. Wtedy to zobaczyłem ją. Udało jej się wymknąć z tłumu i wejść z powrotem do kościoła. Oddychała gwałtownie, a welon jej porwany był w strzępy. Dostojne Greczynki w Konstantynopolu mają zwyczaj zasłaniać twarze przed obcymi i żyją w odosobnieniu w swoich domach pod pieczą eunuchów. Gdy wsiadają na koń albo wchodzą do lektyk, przodem spieszą ich słudzy z rozpostartą płachtą, by chronić je przed spojrzeniami przechodniów. Ich płeć jest mleczna i przezroczysta.

Spojrzała na mnie i czas zatrzymał się w biegu, słońce przestało wędrować wokół ziemi, przyszłość stopiła się z teraźniejszością i nie było już nic więcej prócz tej chwili, tej jedynej żywej chwili, której nawet chciwy czas nie mógł połknąć.

Widziałem wiele kobiet za mego życia. Kochałem samolubnie i zimno. Doznawałem rozkoszy i sam dawałem rozkosz innym. Ale dla mnie miłość była zawsze pogardy godną żądzą cielesną, która zaspokojona, wprawiała duszę w przygnębienie. Tylko ze współczucia udawałem miłość, dopóki mogłem się na to zdobyć.

Wiele kobiet widziałem w moim życiu, aż wreszcie wyrzekłem się ich, podobnie jak wyrzekłem się wielu innych rzeczy. Kobiety były dla mnie czymś cielesnym, a ja nienawidzę wszystkiego, co uzależnia mnie od mojego własnego ciała.

Była niemal tak wysoka jak ja. Włosy miała jasne pod haftowanym kapturkiem. Płaszcz niebieski, przetykany srebrem. Oczy jej były brązowe, płeć jak złoto i kość słoniowa.

Ale ja nie na jej piękność patrzyłem. Nie wtedy właśnie. To spojrzenia jej oczu pojmały mnie, gdyż oczy te były mi dobrze znane, tak jakbym widział je już kiedyś we śnie. Brązowa otwartość tych oczu spaliła wszystko czcze i codzienne na popiół. Rozszerzyły się ze zdumienia, a potem uśmiechnęły się nagle do mnie.

Zachwyt mój był tak żarliwie czysty, że nie mieścił w sobie żadnego ziemskiego pożądania. Czułem, jakby ciało moje zaczęło świecić w taki sam sposób, jak kiedyś na własne oczy widziane pustelnicze szałasy świętych mnichów z Athos promieniujące nadzmysłowym blaskiem niczym jasne latarnie wysoko na ogromnych górskich stromiznach. I oto moje porównanie nie stanowi żadnego świętokradztwa, gdyż w tym momencie moje nowonarodzenie się było świętym cudem.

Jak długo to trwało, nie wiem. Może nie dłużej niż tchnienie, które w naszej ostatniej chwili wyzwala duszę od ciała. Staliśmy o parę kroków od siebie, ale przez jedno tchnienie staliśmy także na progu między doczesnym i wiecznym i było to podobne do ostrza miecza. Potem wróciłem znów do czasu. Musiałem mówić. Powiedziałem:

Nie bój się. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do domu twego ojca.

Po jej kapturku widziałem, że nie jest kobietą zamężną. Nie żeby to w tej chwili coś znaczyło. Czy była mężatką, czy nie, oczy jej bliskie mi patrzyły na mnie ufnie.

Wciągnęła głęboko oddech, jakby go zbyt długo powstrzymywała, i rzekła pytająco:

Jesteś łacinnikiem?

Jeśli tak chcesz – odparłem.

Patrzyliśmy na siebie i wśród rozkrzyczanego tłumu byliśmy równie samotni ze sobą, jak gdybyśmy razem zbudzili się w raju u zarania czasów. Spłonęła rumieńcem wstydu, ale nie spuściła wzroku. Poznawaliśmy przecież swoje oczy. Aż nie mogła już dłużej opanować niepokoju i drżącym głosem zapytała:

Kim jesteś?

I pytanie jej nie było wcale pytaniem. Swymi słowami zdradzała tylko, że mnie poznaje w swoim sercu tak, jak ja ją poznałem. Ale żeby dać jej czas się opamiętać, powiedziałem:

Wzrastałem we Francji, w mieście Awinion, dopóki nie osiągnąłem trzynastu lat. Od tej pory wędrowałem po wielu krajach. Nazywam się Jean Ange. Tutaj nazywam się Johannes Angelos, jeśli ty tak chcesz.

Angelos – powtórzyła. – Anioł. Czy to dlatego jesteś taki blady i poważny? Czy to dlatego zlękłam się, gdy cię zobaczyłam? – Podeszła bliżej i dotknęła dłonią mego ramienia. – Nie, nie jesteś aniołem – powiedziała. – Jesteś z krwi i kości. Dlaczego nosisz turecką szablę?

Przywykłem do niej – odparłem. – I ta stal jest twardsza niż kuta przez chrześcijan. We wrześniu uciekłem z obozu sułtana Mehmeda, który skończył właśnie budować twierdzę nad Bosforem i miał wracać do Adrianopola. Teraz, gdy wybuchła wojna, wasz cesarz nie wydaje już niewolników tureckich, którzy uciekli do Konstantynopola.

Rzuciła wzrokiem na mój strój i powiedziała:

Nie chodzisz odziany jak niewolnik.

Nie, nie chodzę odziany jak niewolnik – odparłem. – Przez blisko siedem lat należałem do orszaku sułtana. Sułtan Murad wywyższył mnie na dozorcę swoich psów i podarował mnie potem swemu synowi. Sułtan Mehmed wypróbowywał mój rozum i czytał wraz ze mną greckie i rzymskie księgi.

Jak zostałeś niewolnikiem u Turków? – zapytała.

Mieszkałem przez cztery lata we Florencji – odrzekłem. – W owym czasie byłem bogatym człowiekiem, ale znużyłem się handlem i wziąłem krzyż. A Turcy pojmali mnie do niewoli pod Warną.

Jej wzrok kazał mi mówić dalej:

Byłem sekretarzem u kardynała Juliusza Cesariniego. Po klęsce koń jego utonął w bagnie i uciekający Węgrzy zakłuli kardynała. Ich młody król padł przecież w tej bitwie. Mój kardynał namówił go do złamania pokoju, który zaprzysiągł utrzymywać z Turkami. Dlatego Węgrzy uważali, że ściągnął na nich przekleństwo, a sułtan Murad traktował nas jak krzywoprzysiężców. Mnie jednak nie uczynił nic złego, choć kazał stracić wszystkich innych jeńców, którzy nie chcieli uznać jego Boga i proroka. Pewnie mówię zbyt dużo. Przebacz mi. Długo milczałem.

Odparła:

Nie nudzisz mnie. Chcę słyszeć więcej o tobie. Ale dlaczego nie pytasz, kim ja jestem?

Nie pytam – rzekłem – wystarczy dla mnie, że istniejesz. Nie sądziłem, że coś takiego jeszcze może mi się zdarzyć.

Nie pytała, co mam na myśli. Obejrzała się i spostrzegła, że masa ludzka zaczyna się rozpraszać.

Chodź ze mną – szepnęła, wzięła mnie za rękę i wciągnęła spiesznie z powrotem w wielki cień brązowych wrót. – Uznajesz unię? – zapytała.

Wzruszyłem ramionami:

Jestem łacinnikiem.

Przekrocz próg – nakazała.

Wewnątrz w przedsionku przystanęliśmy na miejscu, gdzie okute żelazem buty wartowników przez tysiąc lat wyżłobiły dołek w marmurowej posadzce. Ludzie, którzy z obawy przed tłumem pozostali w kościele, zerkali na nas. Mimo to objęła mnie ramionami za szyję i pocałowała.

To uroczystość świętego Spirydiona – rzekła i przeżegnała się znakiem krzyża na sposób grecki. –Tylko od Ojca, nie od Syna. Niech mój chrześcijański pocałunek będzie przypieczętowaniem przyjaźni między nami, abyśmy siebie nawzajem nie zapomnieli. Niebawem słudzy mego ojca będą tu, żeby mnie zabrać.

Policzki miała rozpalone, a jej pocałunek nie był chrześcijański. Pachniała hiacyntami. Wysoko sklepione brwi były cienkimi kreseczkami, pomalowanymi na ciemnoniebiesko, usta miała umalowane na czerwono, jak to jest w zwyczaju wśród dostojnych kobiet w Konstantynopolu.

Nie mogę tak się z tobą rozstać – rzekłem. – Jeślibyś nawet mieszkała za siedmiorgiem zawartych wrót, nie ustanę, dopóki cię nie odnajdę. Jeśli nawet czas i przestrzeń rozdzieli nas, będę cię szukał na nowo. Nie możesz temu przeszkodzić.

Dlaczegóż miałabym chcieć temu przeszkodzić? – zapytała unosząc drwiąco brwi. – Skąd możesz wiedzieć, że sama nie płonę niecierpliwością, by usłyszeć więcej o tobie i twoich dziwnych losach, panie Angelosie?

Jej drwina była przyjemna, a ton mówił więcej niż słowa.

Wyznacz mi więc miejsce i czas – nalegałem.

Zmarszczyła czoło:

Sam nie wiesz, jak niestosowne są twoje słowa. Ale takie są może obyczaje Franków.

Czas i miejsce – powtórzyłem i chwyciłem ją za ramię.

Jak śmiesz – wpatrzyła się we mnie i zbladła z zaskoczenia.

Żaden mężczyzna jeszcze nigdy nie ośmielił się mnie dotknąć. Nie wiesz, kim jestem. – Ale nie próbowała nawet wyswobodzić się z uchwytu, tak jakby moje dotknięcie mimo wszystko było jej miłe.

Ty jesteś ty – rzekłem. – To mi wystarczy.

Może poślę wiadomość – obiecała. – Cóż może znaczyć w tych niespokojnych czasach, czy coś jest stosowne, czy nie. Jesteś Frankiem, nie Grekiem. Ale spotkanie ze mną może być dla ciebie niebezpieczne.

Wziąłem kiedyś krzyż, ponieważ brakło mi wiary – odparłem. – Wszystko inne osiągnąłem. Dlatego myślałem, że przynajmniej potrafię umrzeć na cześć Boga. Od Turków uciekłem, żeby umrzeć dla Chrystusa na murach Konstantynopola. Nie możesz uczynić mego życia niebezpieczniejszym, niż ono jest.

Milcz – rzekła. – Przyrzeknij przynajmniej, że nie pójdziesz za mną. Dość już ściągnęliśmy na siebie uwagi. – Zasłoniła twarz podartym welonem i odwróciła się do mnie plecami.

Słudzy w niebieskich i białych szatach przyszli po nią. Poszła za nimi nie rzuciwszy mi nawet jednego spojrzenia, a ja tam zostałem. Ale gdy się oddaliła, poczułem się bezsilny, tak jakbym wykrwawił się z otwartej rany.

 

 

14 grudnia 1452

 

Przedstawiciele różnych nacji, zebrani w kościele Najświętszej Dziewicy Marii koło portu, postanowili pod przewodnictwem cesarza Konstantyna dwudziestu jeden głosami przeciw głosom Wenecjan skonfiskować dla obrony miasta weneckie okręty w porcie. Trevisano założył protest w imieniu armatorów. Pozwolono im zatrzymać ładunki, kiedy kapitanowie ucałowaniem krzyża potwierdzili przysięgę, że nie będą usiłowali uciec. Czynsz dzierżawny za okręty ustalono w wysokości czterystu bezantów miesięcznie. Jest to cena lichwiarska, ale Wenecja umie wykorzystać okazję, a zresztą na co przyda się tonącemu liczenie swego złota.

Cesarz naradzał się z Gregoriosem Mammasem, którego lud zwie fałszywym patriarchą, z biskupami i z opatami klasztorów nad stopieniem klejnotów kościelnych i biciem z nich monet. To obrabowanie klasztorów i kościołów z naczyń złotych i srebrnych mnisi uważają za pierwszą prawdziwą oznakę połączenia kościołów i uznania unii.

Ceny nieruchomości osiągnęły dno. Odsetki nawet za krótkoterminowe pożyczki wzrosły w ciągu kilku dni do czterdziestu procent. Długoterminowych pożyczek w ogóle nie można dostać. Drogie kamienie stoją wysoko w cenie. Za jeden mały diament zakupiłem dywany i meble wartości sześćdziesięciu tysięcy dukatów. Urządzam i ozdabiam dom, który wynająłem. Właściciel gotów jest sprzedać go tanio, ale po cóż miałbym kupować dom. Przyszłość miasta można obecnie liczyć na miesiące.

Nie spałem wiele w ciągu ostatnich dwóch nocy. Powróciła moja dawna bezsenność. Niepokój pędzi mnie na ulice, ale nie wychodzę z domu na wypadek, gdyby ktoś pytał o mnie. Czytać nie mogę. Naczytałem się już dosyć, by zrozumieć, jak jałowa jest wszelka wiedza. Mój grecki służący czuwa nad każdym moim krokiem, ale jest to zupełnie naturalne i dotychczas mi to nie przeszkadzało. Jakżeż mogliby ufać człowiekowi, który był w służbie tureckiej. Mój sługa jest ubogim starym człowiekiem, którego mi żal. Chętnie pozwalam mu na ten jego uboczny zarobek.

 

 

15 grudnia 1452

 

Tylko mały zwitek papieru. Wędrowny sprzedawca warzyw przyniósł mi go tu dziś rano.

W kościele Świętych Apostołów po południu". Nic więcej tam nie było napisane. W południe powiedziałem, że wybieram się do portu, i posłałem mego sługę, żeby wysprzątał piwnicę. Wychodząc zamknąłem za nim drzwi. Dziś nie chcę czuć na sobie żadnych szpiegujących oczu.

Kościół Świętych Apostołów stoi na najwyższym wzgórzu w mieście. Było to miejsce dobrze wybrane na czułą schadzkę, gdyż tylko kilka odzianych na czarno kobiet, pogrążonych w modłach, klęczało przy balaskach przed świętymi ikonami. Moja odzież nie wzbudziła żadnego zdumienia, gdyż kościół ten odwiedzają często żeglarze łacinnicy, przychodzący obejrzeć groby królewskie i relikwie. Tuż na prawo od wejścia stoi, otoczony skromną barierką drewnianą, kawałek kamiennej kolumny, do której przywiązany był nasz Zbawiciel, gdy chłostali go rzymscy żołdacy.

Musiałem czekać w kościele przez dwie godziny i czas wlókł się leniwie. Ale nikt nie zwracał uwagi na to, że tam siedzę. W Konstantynopolu czas nie ma już żadnego znaczenia. Modlące się kobiety oderwały się od świata i pogrążyły w ekstazie. Ocknąwszy się rozglądały się wokół siebie jak gdyby zbudzone ze snu. W ich wzroku wyrażał się cały niewypowiedziany smutek umierającego miasta. Zasłoniły twarze welonami i wyszły z opuszczonymi oczyma.

Po chłodzie na dworze w kościele było ciepło. Pod jego marmurową posadzką biegną przewody z ciepłym powietrzem na dawny rzymski sposób. Także lodowaty chłód w mojej duszy stajał. Żar oczekiwania sprawił, że padłem na kolana, by modlić się, czego nie robiłem już bardzo dawno. Ukląkłem przed ołtarzem i modliłem się z całego serca:

Święty wszechmocny Boże, który w postaci Swego Syna byłeś cieleśnie na ziemi w sposób niepojęty dla naszego rozumu, by zbawić nas od naszych grzechów, zmiłuj się nade mną. Zmiłuj się nad moim zwątpieniem i niewiarą, których ani Twoje własne słowo, ani pisma Ojców Kościoła, ani żadna świecka filozofia nie zdołały uleczyć. Stosownie do Twojej woli prowadziłeś mnie po świecie i dałeś mi zakosztować wszystkich Twoich darów, mądrości i głupoty, bogactwa i biedy, władzy i niewolnictwa, pasji i łagodności, pożądania i wyrzeczenia, pióra i miecza, ale nic nie zdołało mnie uleczyć. Goniłeś mnie z rozpaczy w rozpacz, tak jak bezlitosny myśliwy goni swoją słabnącą zwierzynę, dopóki w mym poczuciu winy nie miałem innej rady jak zaryzykować życie w obronie Twego imienia. Lecz nawet tej ofiary nie chciałeś ode mnie przyjąć. Czegóż zatem chcesz ode mnie, święty niepojęty Boże?"

A gdy odmówiłem tę modlitwę, poczułem, że to tylko moja niestrudzona duma zabarwiła te myśli, i zawstydziłem się, i modliłem się ponownie w głębi serca:

Ty, który jesteś, zmiłuj się nade mną. Przebacz mi grzechy nie dla moich zasług, ale dla Twego miłosierdzia i uwolnij mnie od mojej straszliwej winy, zanim mnie ona złamie".

A pomodliwszy się stałem się znowu zimny jak głaz, jak kawałek lodu. Poczułem siłę w członkach i nieugiętą sztywność w karku i po raz pierwszy od wielu lat doznałem rozkoszy istnienia. Kochałem i czekałem, i wszystko minione obróciło się za mną w popiół, tak jakbym nigdy przedtem nie kochał i nie czekał. Tylko jako blady cień pamiętałem jeszcze dziewczynę z Ferrary, która nosiła perły we włosach i wędrowała po ogrodzie filozofii z ptasią klatką ze złotych drucików uniesioną w białej dłoni tak, jakby niosła latarnię, by oświecać drogę.

A później pogrzebałem nieznaną zmarłą, której twarz wyżarły leśne lisy. Przyszła, by szukać swojej klamry od paska. Doglądałem zadżumionych w wysmołowanym baraku, dlatego że nie kończące się spory o literę wiary doprowadziły mnie do rozpaczy. Także i ona była zrozpaczona, ta piękna, nieosiągalna dziewczyna. Zdjąłem z niej skażone zarazą szaty i spaliłem w piecu handlarza soli. Potem spaliśmy z sobą i daliśmy sobie nawzajem ciepło, choć sądziłem, że coś takiego nie może mi się przytrafić. Była przecież księżniczką, a ja tylko tłumaczem w kancelarii papieskiej. To już wnet piętnaście lat od tego czasu. I teraz nic już nie drgało we mnie, gdy ją wspominałem. Musiałem szukać w pamięci, by choćby tylko przypomnieć sobie jej imię, Beatrycze. Książę podziwiał Dantego i czytał francuskie romanse rycerskie. Kazał ściąć własnego syna i własną córkę za rozpustę, a sam spółkował po kryjomu ze swoją córką. Niegdyś w Ferrarze. Dlatego to znalazłem dziewczynę z ogrodu w baraku zadżumionych.

Kobieta z twarzą osłoniętą welonem haftowanym perełkami podeszła i stanęła obok mnie w kościele. Była niemal tak wysoka jak ja. Odziana była w futrzany płaszcz z powodu zimna. Poczułem zapach hiacyntów. Przyszła, moja ukochana.

Twoja twarz – prosiłem. – Pokaż mi twoją twarz, żebym mógł uwierzyć, że jesteś.

Postępuję niesłusznie – rzekła. Była bardzo blada, w jej brązowych oczach malował się strach.

Co jest słuszne, a co niesłuszne? – zapytałem. – Żyjemy przecież w dniach ostatecznych. Cóż znaczy jeszcze cokolwiek, co robimy?

Jesteś łacinnikiem – rzekła z wyrzutem. – Takim, który spożywa nie kwaszony chleb. Tak może mówić tylko Frank. Słuszne i niesłuszne czuje człowiek w swoim sercu. Wiedział to już Sokrates. Ale ty jesteś szydercą podobnie jak Piłat, który pytał, co to jest prawda.

Na rany Chrystusa! – zakląłem. – Kobieto, chcesz mnie uczyć filozofii? Doprawdy, jesteś Greczynką!

Rozszlochała się z lęku i napięcia. Pozwoliłem jej płakać, żeby się uspokoiła, gdyż była tak zalękniona, że drżała ustawicznie mimo ciepła w kościele i swego drogocennego futrzanego płaszcza. Przyszła, płakała ze względu na mnie i na siebie samą. Czyż potrzebowałem lepszego dowodu na to, że wzruszyłem jej duszę, podobnie jak ona niczym trzęsienie ziemi odwaliła głazy z czeluści mego serca?

W końcu położyłem dłoń na jej ramieniu i rzekłem:

Wszystko ma tylko znikomą wartość. Życie, wiedza, filozofia, nawet wiara. Wszystko tylko zapala się, płonie gwałtownie przez chwilę, a potem gaśnie. Bądźmy dwojgiem dorosłych ludzi, którzy cudem poznali wzajemne spojrzenia i mogą otwarcie rozmawiać ze sobą. Nie przyszedłem tutaj, żeby się z tobą kłócić.

Dlaczego przyszedłeś? – zapytała.

Kocham cię! – rzekłem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin