Bielajew Siergiej - Przygody Samuela Pingle'a.pdf

(1771 KB) Pobierz
987131032.001.png
SIERGIEJ BIELAJEW
PRZYGODY
SAMUELA
PINGLE'A
TYTUŁ ORYGINAŁU: PRIKLUCZENIJA SEMUELA PINGLA
PRZEKŁAD: TADEUSZ KOSSAKIEWICZ
987131032.002.png
Mojej żonie
Zeszyt pierwszy
1
Ulegając natarczywym prośbom mojej kochanej żony i
naszego syna Jima, młodego doktora biologii, zamierzam
opisać w tych zeszytach możliwie wyczerpująco te przedziwne
wypadki, które zdarzyły się w Ashwharfie przed trzydziestu
pięciu laty, jak również przygody, których nie poskąpił mi los.
Działo się to w czasie, kiedy ludzkość otrząsnęła się z okro-
pności pierwszej wojny światowej i pragnęła rozkoszować się
długotrwałym pokojem, nie podejrzewając, że wkrótce znowu
będzie rzucona w odmęt nieszczęść wojennych.
Część wydarzeń i przygód może się wydać komuś zgoła
nie do wiary. Uważając jednak, że postęp nauki i techniki jest
nieograniczony, mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zoba-
czyć razem ze swoimi rówieśnikami wynalazki i rzeczy bardziej
zdumiewające niż opisywane przeze mnie lub podane
niedawno do wiadomości przez mego syna w jego monografii
„Rozwiązanie zagadki przesączalnych wirusów” (rok 1966).
Wspomnienia o dniach mojej młodości
niewypowiedzianie wzruszają mnie teraz, jednak nie
omieszkam przedstawić ich w sposób właściwy klasykom, do
czytania których od lat najmłodszych wdrażał mnie ojciec i
którzy utworami swoimi wpajają w nas miłość do naszej
pięknej ojczyzny.
Będę szczerze zadowolony, jeżeli przyjaciele znajdą w
moich zapiskach pożyteczne i pouczające dla siebie
wiadomości, ponieważ światło wiedzy wskazuje drogę
ludzkości, a uważne obserwowanie uczynków ludzi nas
otaczających wzbogaca osobiste doświadczenie każdego.
Dlatego, dodając sobie otuchy nadzieją na pobłażanie
moim brakom i słabostkom przez tych, którym wypadnie
czytać te zeszyty, ja, Samuel Pingle z Ashwharfu, w dniu
pięćdziesię-ciolecia swoich urodzin, 17 maja 1963 roku,
przystępuję do prawdziwego, możliwie dokła-dnego opisania
faktów.
Urodziłem się pod koniec pierwszej wojny światowej w
Ashwharfie, maleńkim i przytulnym miasteczku na brzegu
Oceanu Atlantyckiego, w rodzinie Isidore'a Pingle'a, sekretarza
biura zamku Oldmount, majoratu lorda Packlingtona.
Byłem ostatnim dzieckiem w rodzinie i jedynym, które
pozostało przy życiu. Liczni bracia i siostry, którzy urodzili się
przede mną, poumierali w dzieciństwie. Nic przeto dziwnego,
że rodzice ogromnie kochali swego „pędraka”. Matka moja nie
odznaczała się mo-cnym zdrowiem. Zapalenie płuc wpędziło ją
do grobu, kiedy kończyłem siedem lat. Ojciec i ja gorzko i z
nieutulonym żalem opłakiwaliśmy tę ciężką stratę.
Ojciec razem z wujkiem Reggie'em, bratem matki, starym
kawalerem, spędzał dnie swego wdowieństwa w niewielkim
domu w pobliżu Rynku. Wujek, sierżant w stanie spoczynku
Reginald Brand, któremu w roku 1917 w Gallipoli granat urwał
lewą rękę, z dumą nosił medal wojskowy „Za Męstwo” i
opowiadał mi wiele zadziwiających historii. Zdaje się, że to one
zrodziły we mnie silne pragnienie ujrzenia na własne oczy
krajów tropikalnych i zapoznania się na miejscu z owymi
cudami. Wówczas, w dzieciństwie, nie podejrzewałem nawet, iż
rzeczywistość może okazać się bardziej fantastyczna niż
przygody, o których w długie wieczory zimowe opowiadał
wujek pykając fajkę przy trzaskającym wesoło ogniu kominka.
Przypominam sobie, iż wujek mówił o pewnym okręcie,
który był tak duży, że kiedy stawał w poprzek Cieśniny Dover,
to jego dziób opierał się o szczyt wieży Calais na francu-skim
wybrzeżu, a powiewająca na rufie bandera strącała w morze ze
skał Dovru stada pasą-cych się tam owiec. Maszty tego okrętu
były tak wysokie, że chłopiec-junga, wspinający się po wantach
na wierzchołek masztu, opuszczał się z powrotem na pokład
jako posunięty w latach starzec z długą brodą. Wujek
opowiadał również, jakoby zdarzyło mu się pewnego razu
płynąć na jachcie do Indii Zachodnich wśród wysp tak wąską
cieśniną, że ręką można było dotykać przybrzeżnych skał
usianych samorodkami złota i szlachetnymi kamieniami,
opowia-dał także o Cieśninie Tawaba-Ko, której potem
nadaremne szukałem w atlasach geografi-cznych. Na drzewach
rosnących wzdłuż brzegów tej wąskiej cieśniny znajdowało się
takie mnóstwo małp, iż niemożliwe było manewrować żaglami:
małpie ogony wplątywały się w olinowanie statku.
Słuchając tych historii poprzysiągłem sobie, iż zostanę
podróżnikiem.
Z biegiem lat dobroduszny humor wujka zaczął
przybierać odcień ponurej tajemniczo-ści i w tych czasach, o
których zamierzam opowiedzieć, wujek uchodził w Ashwharfie
za sta-rego zrzędę i dokuczliwego kłótnika. Mając rentę
wojskową wujek dużą część wolnego czasu spędzał w knajpie
„Królewski Tygrys” w przyjemnym dlań towarzystwie stałych
bywalców tego przybytku. Gospodarz „Królewskiego Tygrysa”,
zezowaty Tom Hridge, miał w okoli-cach Ashwharfu sławę
nieprześcignionego czempiona gry w karty. Ciążyły na Bridge'u
i inne sprawki. Opowiem o nich nieco później.
Zazwyczaj wujek od wczesnego ranka siedział w
„Królewskim Tygrysie”, pykając olbrzymią brazylijską fajkę,
nabitą „Zachodnim sfinksem”, to znaczy tytoniem trzeciego
gatu-nku po cztery pensy za paczkę, i cmoktał „Ale” z solidnego
cynowego kufla. Miał przy tym wygląd człowieka, który dość się
napracował w życiu i obecnie ma pełne prawo beztrosko
wydawać swoją maleńką rentę.
Wujek dość często wracał do domu podchmielony i
droczył się ze mną, nazywając mnie nieoblizanym
niedźwiadkiem, za co mocno się obrażałem. „Nieoblizany
niedźwiadek” ozna-czało „niezgrabiasz”. Zwrot ten pochodził
od głupiego zabobonu, jakoby nowo narodzony niedźwiadek
dopóty nie ma niedźwiedziego wyglądu, dopóki matka nie
wyliże go. Ja zaś rosłem całkiem normalnie i na rękach moich
pęczniały wspaniałe bicepsy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin